Antymaczyzm

Nie słyszałam nigdy wcześniej Korsarza Verdiego, ale zapewne większość słuchających na scenie Opery Narodowej też nie słyszała. Nic dziwnego, bo rzadko się to dzieło wykonuje.

Jeszcze za życia kompozytora nie wzbudziło entuzjazmu, zostało uznane za „odbębnione” i mało ciekawe. Odgrzebano je na nowo dopiero w wiek po jego powstaniu, ale wciąż wystawiane jest sporadycznie. Nic dziwnego, bo nie dość, że to jedna z najbardziej konwencjonalnych oper Verdiego, należąca do wczesnego okresu jego twórczości (charakterystyczne dlań rozmaite um-pa-pa nieodparcie mnie śmieszą), to jeszcze ma treść dość absurdalną, opartą na libretcie spłaszczającym poemat Byrona. Wszystko tam jest na opak: romantyczny bohater – tytułowy korsarz Corrado wyrusza w wyprawę przeciwko muzułmanom, ale dostaje się w niewolę i zamiast walczyć o wolność pragnie umrzeć, a zamordowanie gnębiciela, Seida, pozostawia zakochanej w nim kobiecie – Gulnarze, faworycie Seida, która na dodatek sama przygotowuje im wszystko do wspólnej ucieczki. Czyli taka Rettungsoper na odwrót, feministycznie. A on niewdzięcznik wraca z nią do swojej właściwej ukochanej, Medory. Ale Medora tymczasem uwierzyła, że on zginął, i zażyła truciznę zaraz przed jego powrotem, no istna Julia i Romeo – tak musiało być, żeby na koniec były same trupy (?), bo oczywiście Corrado się po jej śmierci zabija, a Gulnara pada (choć chyba jeszcze nie martwa).

Byłoby to ciężko znieść, gdyby nie to, że Fabio Biondi uwielbia takie kawałki, włożył w wykonanie całą swoją pasję, a Europa Galante też, jak było widać (i słychać), i miała z tego niemałą frajdę. Z solistami było różnie – na początku Corrado (Matheus Pompeu, czyli pamiętny brazylijski Jontek) i Medora (Gruzinka Ilona Mataradze) śpiewali z lepszym entuzjazmem niż intonacją, ale potem się wyprostowało, a gdy dołączyła Gulnara (Meksykanka Karen Gardeazabal) i Seid (Aleksey Bogdanov, Amerykanin urodzony w Odessie, skąd wyjechał mając 9 lat), bardzo podnieśli temperaturę. Mimo więc błahości samej muzyki można było mieć z tego wieczoru przyjemność.

Wcześniej, po południu, w sali kameralnej FN wystąpiła Aleksandra Świgut, laureatka III nagrody na Konkursie Chopinowskim na Instrumentach Historycznych. Dała recital na erardzie z 1858 r., parę razy tylko przesiadając się do kopii pleyela z 1830 r. Połączyła w pierwszej części Chopina z Mendelssohnem (rzadko grywana Fantazja fis-moll op. 28), a w drugiej z Brahmsem (Intermezzo A-dur) i z własną wariacją wokół Preludium e-moll. To pianistka bardzo muzykalna, subtelna i wrażliwa, tylko niestety nerwowa – w kilku utworach zdarzyły się jej luki pamięciowe, które jednak umiała zamaskować. Ale pamiętam takie jej przygody również na konkursie. Trochę szkoda, bo psuje to ogólny efekt. Ale z drugiej strony ujmująca jest jej otwartość na różne rodzaje muzyki. A na bis zagrała transkrypcję jednej z pieśni… Mahlera.