Operowa niedziela
Nie tylko ze względu na wieczorny Straszny dwór, ale też w pewnym sensie z powodu popołudniowego koncertu, który co prawda był całkowicie instrumentalny, ale krążył wokół tematu opery.
Drugi raz po roku wystąpił na festiwalu w Salach Redutowych TWON Ensemble Dialoghi. W zeszłym roku mnie ta wielka przyjemność ominęła, bo akurat byłam przez parę dni na wagarach, więc cieszę się, że w końcu teraz usłyszałam ten rozkoszny międzynarodowy zespół złożony z Włocha – klarnecisty Lorenzo Coppoli, Katalończyka – oboisty Josepa Domenecha, Hiszpanów – fagocisty Javiera Zafry i pianistki Cristiny Esclapez oraz Belga – waltornisty Barta Aerbeydta. Większość z nich gra w różnych orkiestrach instrumentów historycznych. Motorem i konferansjerem był klarnecista, który już kilkakrotnie występował na tym festiwalu z orkiestrami i solo, a w tym roku – z Europa Galante (piękne solówki w obu operach). Zaznaczył, że mimo tego, iż większość utworów to dzieła koncertowe, mają one wiele wspólnego z gatunkiem operowym – niektóre z operą seria, niektóre z buffa. Było też oczywiście parę transkrypcji: arii Elwiry Mi tradi dell’alma ingrata z Don Giovanniego, arii Argeny z Cyrusa w Babilonie Rossiniego (tu Coppola uczęstował nas anegdotą o tym, jak Rossini wybrnął z problemu, że śpiewaczka, która miała wykonywać tę rolę, nie dość, że była brzydka, to jeszcze nie miała głosu; mniej więcej dobrze wychodził jej tylko jeden dźwięk i właśnie na tym dźwięku oparta jest aria), wreszcie… Szumią jodły, przy której można było nie tylko się uśmiechnąć, ale nawet wzruszyć. Po drodze były jeszcze tria Haydna i Glinki (to ostatnie, bardzo romantyczne, miało momenty niemal chopinowskie), przepiękna Sonata e-moll Mozarta – skrzypcowa, w transkrypcji na klarnet (Coppola zagrał ją na klarnecie d’amore, dając przy okazji lekcję poglądową tego instrumentu o bardzo ciekawym podziale na rejestry – brzmią one jak dwa różne klarnety), wreszcie kwintet Franza Danziego, będącego pod wpływem Mozarta (twierdzono, że konkretnie Don Giovanniego, ale wydaje mi się, że jeżeli, to tylko z powodu tonacji d-moll). Nie wiem, czy przezabawny teatro d’amore na bis, jakim uraczyli nas muzycy grając finał Kwintetu Es-dur Mozarta, był tym samym, o którym w zeszłym roku wspomniał ścichapęk, ale gdyby nawet, to zawsze miło obejrzeć i posłuchać.
Wieczorem Straszny dwór po raz pierwszy na instrumentach historycznych, ale od razu powiem, że byłam zdumiona, że do tej rąbanki, jaką zafundował nam dyrygujący Grzegorz Nowak, naprawdę potrzebna była Orkiestra XVIII Wieku (która tym razem zresztą powinna była zostać przemianowana na Orkiestrę XIX Wieku). Jak można? I te tempa, zapędzone do niemożliwości, nie pozwalające się wyśpiewać. Dziwię się, że zespół to wytrzymał, ale cóż, bez Fransa Brüggena siłą rzeczy odbywa się pewien dryf i wykonywanie zadań specjalnych. W tym roku obchodzimy 30-lecie kontaktów tej orkiestry z Polską, licząc od pamiętnej Mszy h-moll Bacha w Filharmonii Narodowej, i tak sobie pomyślałam, że gdyby wtedy im ktoś powiedział, że będą grali nie tylko Chopina, ale i Moniuszkę, to nie uwierzyliby. My zresztą też. Pamiętamy, jaką rewolucją dla nich były symfonie Beethovena, od których zaczął się 15 lat temu ten festiwal. Czy było warto? Jednej odpowiedzi na to pytanie nie ma, no i oczywiście musiałoby to być pytanie do członków orkiestry. Skład, jak widzę, odmłodził się trochę, co jest oczywiście naturalne, choć można było się przywiązać do kilku konkretnych postaci. Ale parę jeszcze jest, np. klarnecista Eric Hoeprich, który zagra też solo we środę.
Z polskich solistów wybrano skład, który miał być crème de la crème, ale nie wszystko wyszło do końca. Edyta Piasecka jako Hanna pokazała ładną barwę i sprawną koloraturę, ale nie zawsze dało się zrozumieć tekst; Monika Ledzion-Porczyńska (Jadwiga) miała mniej popisowe zadanie, ale dumkę zaśpiewała miłym, ciepłym głosem. Małgorzatę Walewską pamiętam jako znakomitą głosowo i aktorsko Cześnikową z różnych przedstawień; dziś głos jakoś nie dopisał i było trochę siłowe szarżowanie. Stefan – Arnold Rutkowski też ma chyba podobny problem, barwa jego głosu była dość ostra i jednostajna. Jednostajność dotyczyła też niestety Tomasza Koniecznego, w I akcie wciąż tak samo tubalnego, a chciałoby się pewnej finezji; w ostatnim akcie było już jej więcej. Sceniczny wdzięk i dobrą dykcję mieli Mariusz Godlewski (Zbigniew) i Karol Kozłowski (Damazy), także Marcin Bronikowski (Maciej), ale z kolei orkiestra ich czasem zagłuszała. Rafał Siwek zaśpiewał swoje „zażyj tabaki” z całą naturalnością prawdziwego basa. Podziw dla Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej przygotowanego przez Violettę Bielecką – wystąpić w trzech operach na jednym festiwalu, w każdej znakomicie, to naprawdę duża sztuka. A orkiestra na szczęście zagra jeszcze na dwóch koncertach. Bez dyrygenta.
Komentarze
W zasadzie tylko mogę się ze wszystkim zgodzić 🙂
Pierwszy koncert – wspaniały, zgodnie z oczekiwaniami i nawet ten inscenizowany bis, mimo, że ten sam co rok temu, nadal bawił. I jak oni grali ten finał z Kwintetu Mozarta!
A to przejście attaca od Haydna do arii Jontka – majstersztyk!
„Straszny dwór” był raczej straszny, mnie rozbolała głowa, bo za głośno, za szybko, za topornie to było prowadzone. Grzegorz Nowak zapomniał chyba, że orkiestra tym razem nie siedzi w kanale, choć koleżanka, która była na „Strasznym Dworze” w TWON mówiła, że też było bardzo głośno. Chór może i śpiewał, jak zwykle, pięknie, ale się w wielu miejscach słabo przebijał – łącznie z mazurem. A w zeszłym roku, w tym samym miejscu, ale z inną orkiestrą i dyrygentem – przebijał się lepiej. Ja siedziałem tym razem nawet rząd dalej, niż PK, ale znajomi, którzy obsiedli dolne rzędy twierdzą, iż chóru nie było słychać zza orkiestry jeszcze chyba bardziej, niż na górze.
Tak więc owa inwersja, zgodnie z którą w gmachu opery nie śpiewano, choć wokół opery krążono (tzn. śpiewano na instrumentach, łącznie z fortepianem, na którym Cristina Esclapez potrafi śpiewać, że ha!), a w sali koncertowej dano operę – miała też inną warstwę. O 16:00 w osławionych ze względu na złą akustykę Salach Redutowych było cudownie, czułem się pieszczony aksamitem, zamszem, głaskany subtelnie, łaskotany piórkami i puszkami (fakt, że siedziałem w 2 rzędzie na środku), a o 19:00 w najlepszej pod względem akustyki sali koncertowej w Warszawie dostałem pałką po głowie, że mi jeszcze po połowie doby dudni w uszach. Tak to już, jak widać, bywa…
Zestawienie wczorajszych koncertów wywołuje jeszcze dodatkową refleksję: są tacy, co nawet w muzyce instrumentalnej znajdą prawdziwy teatr (jak wczoraj Coppola z fragmentu koncertu Mozarta na klarnecie d’amore wydobył dialog „jej” i „jego” – zresztą Mozart w ogóle cały jest teatrem podszyty), i są tacy, co… wprost przeciwnie.
Co do wczorajszego „Strasznego dworu” powiem tylko tyle, że tak amuzycznego wykonania nie słyszałem. Albo ktoś jest głuchy albo nie posiedział nad partyturą. Współczuje wokalistom, którzy próbowali wydobyć z tego maratony bezsensownych temp, piękno moniuszkowskiej opery. Swoją drogą mazur zagrany jak dziki obertas? Wszystko można, ale po co? Ale co se dziwić jak niektórzy we „Flisie” nie słyszą polki a krakowiaka ;(
Tak, tym samym, chyba nawet z lekka wzbogaconym 🙂 Można rzec: HIPnotyczna kameralistyka, przenosząca nas wehikułem czasu w dawny świat.
Miedzianowłosa fortepianistka oczarowała mnie już przed rokiem – i bynajmniej nie „mija mi” 😉 Wręcz przeciwnie. Wczoraj grała non-stop, a do tego precyzyjnie, świeżo i porywająco. Na przykład wolna część sonaty D-dur Haydna to było pod jej palcami istne cudo! Panowie też się bardzo starali, jeśli nawet róg naturalny, wiadomo, zwykle o wiele lepiej wypada w studyjnych nagraniach niż na żywca. Czekam więc tym niecierpliwiej na nową płytę ED, zwłaszcza na Trio pathétique Glinki (w oryginalnej wersji), tak wspaniale wczoraj zagrane.
Chciałoby się, oj chciało, żeby założony w Barcelonie zespół na stałe zagościł na ChiJE. Ich występ to dla mnie jedna z kulminacji Festiwalu i najpiękniejsze dotychczas popołudnie.
Przy okazji: muszę sobie wreszcie zapamiętać, że jest sala, w której Kierownictwo wyjątkowo zasiada w pierwszym rzędzie 😉
W Redutowych było więc gorąco na szczęście nie tylko z racji upału i braku klimatyzacji… Mieliśmy zresztą wczoraj za jednym zamachem i operowe preludium, i postludium 🙂
Dobrze jednak, że nie podkusiło mnie jechać potem do Studia, bo czar by z pewnością prysł. Nawet transmisji, przyznaję się, nie byłem w stanie dosłuchać do końca. Nic na siłę 😉
Wyżej to ja. Nie wiem tylko, dlaczego mi znowu zmieniło nick, zwłaszcza że wcześniej poprawiłem.
No z tymi polkami i krakowiakami, to mogło być i tak, i tak. Były w końcu polki-mazury, twory w rodzaju Tempo di Polacca alla Spagnola (to polonez-fandango w 6. Koncercie skrzypcowatym Spohra) albo własnie cracovienne-polka:
https://www.loc.gov/item/ihas.100000489/
A, ponieważ festiwal Singera ante portas, to może warto przywołać Dave’a Tarrasa i przypomnieć, że krewniakiem polki i krakowiaka jest hopak, znany też jako hopkele, proszę posłuchać, z uwagą tekstu ( i muzyki), od ok. 0′ 40″ , a zwłaszcza 0′ 50″
https://www.youtube.com/watch?v=sa5oOtDKI6I
gdzie słyszymy krakowiaka, a śpiewa się „dos iz nit keyn hopkele, dos iz a polke”,
czyli „to nie jest hopleke, ale polka”.
Czyli nie jest to tak ostry podział 🙂
ścichapęku, nie miałem nawet sekundy zawahania, że to ty, tylko nick wydał mi się niebywale pretensjonalny, jak na Ciebie 🙂 Ale to zapewne jakiś spisek 🙂
He, he. Jakbyś tak, pianofilu, pogrzebał ździebko w Altmanie 😉
@ścichapęk 26 sierpnia o godz. 14:18 267497 „znowu zmieniło mi nick”
Dobrze, ze nie na Stormy Daniels! 😉
Fakt! 😀
A Stormy Weathers to w tym akurat wypadku imię i nazwisko jednego z bohaterów mego najukochańszego filmu ever (wszyscy, którzy uważają „Nashville” za opus magnum A., najwidoczniej nie widzieli tego).
Pianofil po prostu o tym nie wiedział i tylko dlatego mógł mi tak brzyyyydko zarzucić 😉