Pan A. i pani A.
W poniedziałek zamilkły na parę dni orkiestry i mieliśmy do czynienia wyłącznie z pianistyką. Dodam – z bardzo dobrą pianistyką.
Bardzo czekałam na popołudniowy recital Dmitrija Ablogina. Oczywiście dla potwierdzenia, że słusznie był w zeszłym roku moim konkursowym faworytem, ale także z ciekawości. Bo to jeden z tych artystów, po którego zakończeniu występu już zaczyna się czekać na następny.
Bardzo ciekawy i złożony program pianista wykonał na pleyelu z 1854 r., innym niż ten na konkursie z 1842 r., który był niestety wypożyczony. Miał on o wiele więcej możliwości barwowych, które tak pięknie wówczas zostały przez Ablogina wydobyte. Na dzisiejszym jednak też udało mu się zrobić wiele, cieniować muzykę – to po prostu malarz dźwięków. Ale nie tylko malarz, lecz jednocześnie mówca, który potrafi wydobyć całą retorykę utworu. W sumie – fascynujące. Nawet w tak małych utworkach jak te Marii Szymanowskiej, które zagrał na początek. Po nich głębsze, choć również niedługie, utwory Fanny Hensel. Od siostry przeszedł do brata i zagrał najpierw mniej znane Wariacje Es-dur op. 82, a później znane, moje ulubione Variations serieuses i było to chyba jedno z najlepszych wykonań, jakie w życiu słyszałam.
Po pierwszej części 60jerzy stwierdził, że możemy teraz mieć nadzieję na kanoniczne wykonanie Preludiów z op. 28 Chopina, zaplanowanych w drugiej części. I gdyby nie zachwianie w piątym preludium, można by powiedzieć, że tak było. Niezwykle oryginalne pomysły, na pierwszym planie zawsze muzyka, nie popis. Zareagowaliśmy entuzjazmem i usłyszeliśmy jeszcze dwa bisy; pierwszy brzmiał po Mendelssohnowsku (mogło to być znów coś Fanny Hensel), drugim był Nokturn F-dur op. 15 nr 1 Chopina – też nigdy nie słyszałam go tak zagranego. Cały występ jest do odsłuchania tutaj. Ponoć ma wrócić w przyszłym roku i zagrać z orkiestrą.
Wieczorem – Yulianna Avdeeva. Po raz któryś już pomyślałam, że owszem, Kocicą wciąż jest, bo potrafi być skoczna, zręczna i drapieżna, ale teraz to tylko ułamek jej osobowości – bywa i niezwykle subtelna, i bardzo emocjonalna, i pełna siły i godności – po prostu Królowa Julianna. Pierwsza część chopinowska – jak dla mnie to był Chopin z wydobyciem wszystkich możliwości: nastrojowe Mazurki z op. 59, a po nich Sonata h-moll, rozważna i romantyczna zarazem. Wszystko dopracowane wręcz perfekcjonistycznie, a przy tym nie da się już myśleć tak, jak mówiłam o niej podczas konkursu: że świetna pianistka, ale może niekoniecznie chopinistka. Otóż dziś jest też chopinistką, jak najbardziej. Druga część była jeszcze ambitniejsza, jeśli chodzi o zachowanie kondycji: Fantasiestücke op. 12 Schumanna ze skrajnymi zmianami nastrojów oraz Fantazja „Wędrowiec” Schuberta, jakże inna od tej szkolnie wykonanej przez Juho Pohjonena. Nic dziwnego, że solistka nie bardzo już chciała bisować, ale dała się uprosić na uroczy Moment musical f-moll Schuberta.
Komentarze
Od pianistów zdecydowanie wyżej cenię muzyków. Nad tymi ostatnimi stawiam poetów. Kiedy poeta, jest sprawnym pianistą i wytrawnym muzykiem, a do tego jest inteligentny i ma coś do powiedzenia, to jest dobrze. A gdy jeszcze wdzięk młodości łączy ze skromnością oraz pewnym dystansem, to jest znakomicie.
Abłogin grał w sali, w której dwa dni przedtem dwóch członków jury, które na niedawnym konkursie nie przyznało mu nagrody, grało strasznie. Dla tych, co na owym fatalnym koncercie byli, on tę salę odczarował, jego występ stanowił swego rodzaju egzorcyzm. Owi członkowie jury niewątpliwie są wybitnymi artystami. Podobnie jak Nikołaj Demidenko, także juror na tym konkursie, który wczoraj był na recitalu Abłogina. Ale żaden z nich nie byłby dziś w stanie, moim skromnym zdaniem, zaczarować muzyki w ten sposób, jak młody Rosjanin.
Konkursy po prostu są. Komu są potrzebne? Niekoniecznie są potrzebne młodym zdolnym muzykom, jest wielu takich, co robią kariery bez konkursów. I są tacy, co przez lata nie robią szczególnie wielkich karier, a są wybitni, na przykład:
https://www.youtube.com/watch?v=LczgKuFfdkA
https://www.youtube.com/watch?v=VYzPJip1-iw
Są konkursy niezbędne na pewno instytucjom, całemu systemowi instytucji, zwłaszcza edukacyjnych, który to system oparty jest na złożonej sieci zależności finansowych, towarzyskich, transferów prestiżu etc. Na pewno także tej (znaczącej, jeśli nie przeważającej) części publiczności, która sztukę zaczyna traktować jak sport. Z tego powodu moja noga na żadnych konkursach nie stawała i nie stanie. Sam fakt wykonywania muzyki pod presją rywalizacji jest gwałtem na owej muzyce i jeśli nie zabija, to na pewno zatruwa to, o czym w pierwszym akapicie tego wpisu – poezję. I wystawia na pośmiewisko to, co dla sztuki jest niezbędne – bezinteresowność przeżycia estetycznego. Najwięksi poeci dźwięku na tym konkursie – Abłogin i Książek musieli polec – w tym sensie, że nie byli sklasyfikowani wyżej.
Jest w konkursach jeszcze coś jeszcze innego, głęboko deprawującego i nie chodzi mi tu tylko o kwestię promowania własnych uczniów, albo transferów „ty mojego, ja twojego”. Oto starzejący się muzycy oceniają młodych. Którzy często mają to, czego tamci już nie mają, a co wynika po prostu z bezwzględnego i naturalnego zarazem procesu starzenia się. Jeśli bowiem dla wielu znanych mi pianistów podstawowym kryterium oceny jest nie interpretacja, ale sprawność i czysto warsztatowe uwarunkowania, to konkurencja robi się po prostu sportowa. W sporcie rzadko mamy do czynienia z zawodnikami po czterdziestce, a wielu dyscyplinach trzydziestka na karku, to śmieć zawodowa. Tyle tylko, że w sporcie byli zawodnicy, którzy oceniają, to są BYLI zawodnicy. Tu jednak jest starsi oceniają swoją konkurencję. W tym bezwzględnym świecie, gdy ładna buzia na okładce płyty ma często większe znaczenie, niż cała reszta, to jest problem. To samo zdarza się w świecie polityki (utrącanie najlepszych przez partyjną wierchuszkę, co mamy w polskiej polityce po obu stronach duopolu), oraz w moim naturalnym świecie, czyli w nauce, gdzie też wielu obiektywnie wybitnych profesorów (nie wszyscy, ma się rozumieć) popiera młodych przeciętnych – na tyle sprawnych, by mogli stanowić wydajne podpory ich starczych synekur, ale nie na tyle wybitnych, by przyćmili ich blednące blaski.
Oczywiście starzy mistrzowie mają do zaoferowania różne cuda, często nieosiągalne dla młodych, a niektórzy (tylko niektórzy) w magiczny sposób potrafią, wbrew czasowi, grać niemal tak jak w młodości, jeśli idzie o sprawy energii i kondycji. Ale – postawmy sprawę jasno – takie coś co pokazała wczoraj dwójka państwa A., a zwłaszcza Awdiejewa, to jest przywilej młodości. To jest energia i świeżość.
Awdiejewa, to jest przypadek pięknie wznoszącej się linii. No bo ona z kolei XVI Konkurs wygrała, a wówczas bardzo wielu komentatorów nie kryło rozczarowania. Ja też wtedy, choć jedynie na podstawie słuchania przez RTV, bo – jak mówię, nie chadzam na konkursy, uważałem, że niekoniecznie ona była najlepsza. W tym roku słyszałem na żywo całą pierwszą piątkę owego konkursu, z wyjątkiem Geniušasa. Wunder to jest katastrofa – tak beznadziejny Koncert A-dur Mozarta, jaki usłyszałem w kwietniu w Łodzi, rzadko się zdarza. Całkowity blamaż, jakieś zupełne wypalanie – została sama mechanika, niczym jakiś szkielet, a do tego jakaś błazenada i chyba wiara we własny geniusz. W jego przypadku, to jest lustrzane odbicie wznoszącej się linii Awdiejewej, to jest szybki zjazd.
Trifonowa słyszałem w początku stycznia w Katowicach – nie wiem, czy był to najlepszy recital z tym programem, z którym objechał triumfalnie wszystkie bezmała najważniejsze sale koncertowe świata, ale to jest pianista, który ma do zaoferowania pasję, wyobraźnię, niesamowity emocjonalny ładunek. Niewątpliwie już wielki artysta, nawet jeśli często poruszający się na krawędzi ryzyka – ryzyka jeśli idzie o kwestie estetyczne, jak i ryzyka w ocenie granic własnych możliwości kondycyjnych. Ale on ma mnóstwo do powiedzenia i ja chcę tego słuchać, mnie to szalenie interesuje, a to już z naddatkiem wyczerpuje moje wymagania.
Bożanow ma wszystko to, co trzeba w sensie możliwości technicznych, i to z ogromnym naddatkiem. Ale nie ma do powiedzenia niczego, co by mnie interesowało. Jest jak poliglota, który zna perfekcyjnie 20 języków, ale po pięciu minutach rozmowy okazuje się, że rozmawiamy o przysłowiowej „dupie Maryni” i nic z tego nie wynika. A zdarzało mi się w życiu rozmawiać z cudzoziemcami w języku, w którym obaj czy oboje byliśmy niezbyt biegli, a jednak rozmowa była głęboko fascynująca. Nie tylko warsztat się liczy. Już trzecia sonata Scarlattiego, z tych dziesięciu zagranych przez Bożanowa, wciąż z tymi samymi obłędnymi efektami dynamicznymi i kolorystycznymi, ale stosowanymi trochę na zasadzie „random”, była taka sama i kolejna też i nie miało się wrażenia, ze te sonaty – jak to kiedyś pięknie określił Piotr Wierzbicki – stanowią mikrokosmos, tylko jakąś monokulturę. To jest oczywiście dramat – coś jak niezwykła uroda połączona z nieciekawą osobowością.
A Awdiejewa, którą słyszymy co roku, z koncertu na koncert jest bez dwóch zdań coraz lepsza. Brak jej w grze tego, co w zasadzie lubię, a więc pewnej kokieterii, „obgadywania”, czarowania. Ale za to jest kapitalne poczucie formy, proporcji. Właśnie takie artystki zadają kłam stereotypowemu określeniu – „gra męska”. Bo jeśli przyjmiemy ów stereotyp, to ta gra taka właśnie była, ale Awdiejewa jest bez najmniejszego wątpienia kobietą, a byli na sali młodsi koledzy, którzy wczoraj wychwalali nie tylko jej walory pianistyczna, mimo, iż jej uroda też nie należy do stereotypowo banalnych. Ale mówiąc wprost – jest niewątpliwie, podobnie jak Abłogin, bardzo interesującym, inteligentnym człowiekiem, co w połączeniu z ogromnymi możliwościami technicznymi, intuicją i gustem daje efekt, jaki daje. No i ten błysk w oku, kiedy pokonywała z kocią łatwością różne trudne pasaże. W Mazurka był rytm jak trzeba i było wyczucie polifonii, w ogóle i Mazurki i Sonata pokazują, że ona ma znakomite wyczucie późnego stylu Chopina. A po tej drewnianej Wanderer-Fantasie Pohjonena, jej wersja – to było dopiero coś! Tempo było też imponujące, pod koniec odrobinkę już było czuć, że jednak to jednak jest człowiek, ale estetycznie ów Schubert, całkiem odmienny od „mojego” po prostu „zassał” mi całą percepcję, absolutnie się narzucił jako, w tym momencie, jedyny i wszechogarniający – to potrafią robić ze mną tylko wielcy muzycy. Ale chyba najbardziej zaskoczył mnie Schumann – tak inny, znów odmienny od „mojego” Schumanna, a zarazem jaki ciekawy! O ile Kreisleriana Grosvenora, znakomite pianistycznie, nie dla mnie mały „tego czegoś”, to tu owo „coś” było. Strach pomyśleć, co będzie za rok (o ile przyjedzie).
Przyznam się, że odczuwałem lekkie zdenerwowanie przed koncertem Abłogina, bo zdarzało się w przeszłości, że pianiści, którzy bardzo podobali mi się podczas konkursu później rozczarowywali. Poza tym, poleciłem ten koncert kilku osobom. Głupio byłoby się tłumaczyć. Dlatego też pierwszą poczułem ulgę, która następnie przeszła w rosnące z czasem zadowolenie, podziw i wdzięczność dla pianisty za to, że świadomie podąża słuszną drogą słyszalną wcześniej podczas konkursowych przesłuchań. A droga to, to przywrócenie stylu wykonawczego z czasów, kiedy zabytkowe dziś Pleyele i Erardy powstawały. Śpiewny dźwięk, niezależność rąk, swoboda rytmiczna, retoryka poszczególnych fraz czy improwizowane preludia przed utworami, to tylko niektóre elementy tego muzycznego świata, który przeminął, a którego szczątki zachowały się na woskowych wałkach, rolkach pianoli i pierwszych płytach winylowych. I oto pojawia się Dymitr Odnowiciel – świadomy, skromny, wrażliwy pianista, który to wszystko wie. O nie! Wie znacznie więcej. I jeszcze potrafi! Choćby dostosowanie dynamiki do możliwości tamtych delikatnych instrumentów i wykorzystanie pełnego jej zakresu, bez forsowania brzmienia – to wielka zaleta, która zgubiła go na konkursie. Masywnie grająca orkiestra przykryła go i na balkonie gdzie siedziało jury fortepianu Pleyela nie było słychać (zupełnie jak dalsze rzędy nie słyszały samego Chopina na premierze jednego z jego koncertów w Teatrze Wielkim). Ci, którzy siedzieli bliżej słyszeli wszystko dokładnie jak i ci słuchający transmisji w radiu. Mikrofony wszystko wyłapały.
I tu muszę wrzucić kamyczek do ogródka NIFCu – dlaczego wciąż nie ma ani jednej płyty Abłogina?! Tylu pianistów z różnym skutkiem posadzono za klawiaturą starych instrumentów, a tu mamy specjalistę nie tyle od samej gry na starych fortepianach, co od stylu epoki. I co? I nic. Koncert f-moll z finału konkursu w radiu brzmiał znakomicie. A może studyjne nagranie preludiów na Pleyelu w stroju nierównomiernie temperowanym? To mogłaby być wydawnicza sensacja! Skoro wydaje się i wydawać będzie „poliglotę” (świetna analogia Pianofilu!) to chyba odwagi do takiego eksperymentu NIFCowi nie powinno zabraknąć, tym bardziej wczoraj wszyscy słyszeliśmy, że jakość za tą grą jak najbardziej stoi.
Co do Julianny – ciężko coś dodać. Ja jestem o nią całkowicie spokojny i szczęśliwy, że na naszych oczach staje się Wielką Pianistką.
Szczęśliwie znalazłem się wśród „kilku osób” wspomnianych przez Jakóba 🙂
Po – obowiązkowym zdaje się na tym Festiwalu – rodzimym akcencie, który tym razem trochę mi się jednak dłużył, reszta programu Abłogina to była już zdecydowanie moja bajka. Aż się nie chce wierzyć, że na tym instrumencie (i na żywo!) Poważne wariacje Mendelssohna mogą zabrzmieć tak imponująco. I ja lubię owo połączenie: romantycznego poety, którego nie ogranicza technika. Kolejne więc po niedzielnym wspaniałe popołudnie.
Wieczór spędziłem z Dwójką, więc o późniejszym recitalu wypowiadał się nie będę.
Powiem może tylko, że podczas gdy myśmy wszyscy słuchali Awdiejewej, to prowadząca transmisję konsekwentnie słuchała Awdiejewy 😉 I jeszcze drobiazg: Bajewa (w żadnej z transkrypcji) nie ma na imię Alina.
Mówiąc o rodzimym akcencie, miałem rzecz jasna na myśli tylko pierwszą część występu pana A., bo Chopin na Chopiejach to przecież oczywistość.
Nadmienię tylko, że dokładnie w tym samym czasie, gdy Avdeeva czarowała publiczność w Warszawie na festiwalu Leszno Barok Plus wystąpił wspomniany Lucas Geniušas – i co najciekawsze – również zaczął od mazurków i sonaty h-moll Chopina… Urzekł muzykalnością! Recital był niewątpliwie fascynujący, miejscami w swej ekspresji niemal kataryczny, transcendentny, zarazem bardzo swoisty; szkoda tylko, że na II część wybrał preludia Desyatnikova, bo dość nudnawa to muzyka, choć Lucas robił, co mógł.