„Drach” w muzycznej pigułce

Kto czytał powieść Drach Szczepana Twardocha, wydaną pięć lat temu (ale wznawianą i do dostania), zapewne nie może sobie wyobrazić, jak można z niej zrobić operę.

Nie mógł sobie tego wyobrazić również sam autor. Kiedy Filip Berkowicz, który wpadł na ten pomysł, i Aleksander Nowak, mający tę operę napisać, zwrócili się do niego, by napisał libretto, najpierw odmówił, doradzając ewentualnie zatrudnienie dramaturga. Ale po spotkaniu z kompozytorem, który z grubsza przetłumaczył mu, jakie ma potrzeby, poczuł się przekonany i ponoć niedługi tekst, który przesłał, okazał się od razu idealny.

Dla tych, co nie czytali Dracha, parę słów o tym, czym ta książka jest. Można ją nazwać śląską epopeją, wielką panoramą losów ludzi mieszkających w kilku pokoleniach na tej szczególnej ziemi. Z tej perspektywy pomysł, by powstała śląska opera według dzieła śląskiego pisarza i skomponowana przez urodzonego i mieszkającego na Śląsku kompozytora, w której wykonaniu uczestniczyłaby śląska orkiestra AUKSO pod batutą śląskiego dyrygenta Marka Mosia, wydaje się naturalny. Ale to nie jest tylko śląska epopeja. Nie zawiera w sobie linearnych historii poszczególnych bohaterów, choć ze strzępów rozsianych po książce można je poskładać. Przez te strzępy pokazany jest nie tylko tragiczny śląski los, ale w ogóle los człowieczy i nie tylko, bo także np. saren i świni. Szczególny język powstaje ze splotu trzech: śląskiego, niemieckiego i polskiego. Akcja przeskakuje co chwilę niespodziewanie o lata, o dekady, o wiek, z postaci do postaci. Co więcej, po pewnym czasie orientujemy się, kto jest narratorem, który tę całość spaja: to ziemia, która wszystko widzi, wszystko wie, każdy z niej powstaje i każdy się w nią obraca. Jeden z epizodycznych bohaterów, śląski panteista – stary Pindur, nazywa ją drachem, wielkim smokiem. Niezwykła bezwzględność tego tekstu, te pojawiające się co chwila refreny „ale to nie ma znaczenia”, „nic nie ma znaczenia”, te opisy, co dzieje się z człowiekiem, kiedy przestaje być człowiekiem, ze zwierzęciem, kiedy przestaje być zwierzęciem, ich naturalizm i naturalność chyba nie mają sobie podobnych w polskiej literaturze. Nie dziwię się, że w rozmowie dla „Polityki” po wydaniu Dracha pisarz powiedział: „Coś mi ta książka zrobiła, coś, z czego sobie nie zdaję jeszcze sprawy”. To spojrzenie, jak mówi, „bez współczucia i bez kłamstw”.

Drach Nowaka/Twardocha nie jest adaptacją książki. Kompozytor poprosił pisarza o dokonanie swego rodzaju kondensacji treści, ponieważ jego zdaniem jest to w dziele scenicznym konieczne. Umiejscowił swoje dzieło w gatunku dramma per musica, nie przewidując akcji scenicznej. Ustanowił, że będzie trójka śpiewaków: On (Sebastian Szumski), Ona (Joanna Freszel) i Drach (Jan Jakub Monowid). Nie są to odzwierciedlenia konkretnych postaci z książki. Co więcej, twórcy z góry założyli, że nie będą opowiadać historii w niej zawartych – a jest ich niezliczona ilość. Pojawia się tu tylko jedna ludzka, szczątkowa – Josefa Magnora, jego żony i niemieckiej kochanki, oraz zwierzęce – świni wiedzionej na świniobicie oraz sarny uciekającej przed psami i porzucającej swoje koźlęta. Kompozytor potrzebował też emocji – w tych paru równoległych wątkach je dostał, resztę dopowiedział muzyką.

Muzyka – poza AUKSO jest też bardzo wyrazista partia klawesynu, na którym grał Marcin Świątkiewicz – jest niezwykle intensywna, jej gęstość w dużym stopniu zastępuje gęstość książki. Słuchaliśmy jej w Tychach podzielonej na trzy rozdziały, każdy został zagrany innego dnia. Powinno się słuchać tego jednak w całości – i tak w przyszłości to dzieło ma być wykonywane – ale też dzięki temu mieliśmy „efekt serialu” – z niecierpliwością czekało się, co przyniesie kolejna część. Pierwsza była snuciem, w którym intensywność była bardziej podskórna, choć dramat umierającej świni i saren był już zawiązany. Josef Magnor wraca z wojny. W drugim rozdziale nastrój się zmienia, wzmaga się, nieartykułowane śpiewy-krzyki dwojga solistów symbolizują z jednej strony wrzask ginącej świni, z drugiej – zejście się kochanków. Trzeci to emocjonalna kulminacja, morderstwo i to, co z niego wynika. W samym zakończeniu nagła przewrotka nastroju. Więcej nie będę opowiadać, bo to prawdziwe zaskoczenie. Będzie można posłuchać nagrania całości w radiowej Dwójce w sobotę o 20:30. A jutro muzycy wchodzą do sali Akademii Muzycznej w Katowicach i nagrywają utwór na płytę, którą na wiosnę wyda PWM.

PS. Auksodrone to w ogóle bardzo sympatyczna impreza. Tyska Mediateka, choć przerobiona przez tego samego Romualda Loeglera, który stworzył taki koszmar w Filharmonii Łódzkiej i również dość głupi projekt Opery Krakowskiej (w sali w Tychach, tak jak w Krakowie, dominuje czerwień), ale na szczęście Marek Moś pilnował, by akustyka była sensowna. Choć w pozostałych koncertach było nagłośnienie. Warto wspomnieć, że w paśmie koncertów jazzowych wysłuchaliśmy jeszcze dwóch specjalnie na tę okazję napisanych utworów z udziałem AUKSO: Adama Bałdycha Early Bird Symphony (z udziałem Helge Lien Trio, skandynawskich muzyków, z którymi ten znakomity młody skrzypek często współpracuje) oraz Macieja Obary Koncertu na saksofon, fortepian i orkiestrę smyczkową – oprócz świetnego saksofonisty (właśnie w tym miesiącu ukaże się jego nowa płyta w ECM) na fortepianie grał bardzo subtelnie Dominik Wania; orkiestracji dokonał Nikola Kołodziejczyk.