„Casanova” bez Casanovy
Dzieło Ludomira Różyckiego, wykonane właśnie w wersji koncertowej w Filharmonii Narodowej pod batutą Łukasza Borowicza, chwilami przypomina raczej operetkę niż operę, więc w sam raz nadawało się na karnawał.
W porównaniu z wystawionym ponad dwa lata temu w Operze Narodowej Erosem i Psyche jest to dzieło dużo mniej poważne, w końcu podtytuł „opera komiczna” zobowiązuje. Ale ma częściowo podobne mankamenty jak tamto i można zrozumieć, czemu właściwie obu utworów raczej się nie grywa. Otóż po pierwsze Różycki najwyraźniej się lubował w opowieściach typu szkatułkowego, złożonych z licznych epizodów, z których w każdym pojawia się masa innych postaci – wymagał więc wielu wykonawców. Te epizody zresztą czasem są od sasa do lasa. Po drugie, kompozytor pisał dla śpiewaków bardzo trudne partie. Tytułowy Casanova ma ten sam problem, co Psyche: partię napisaną w wysokiej tessyturze tenorowej, ale też schodzącą niżej, więc wymagającą naprawdę bardzo sprawnego głosu. Który zresztą i tak brzmiałby zapewne monotonnie, właśnie jak partia Psyche.
Nie wiem, czym się kierowano wybierając do roli tytułowej Piotra Kalinę, wciąż jeszcze studenta, choć koncertującego. Nie był on w stanie zaśpiewać do h1 (taki jest najwyższy dźwięk tej partii), dusił się w ogóle na wysokich dźwiękach. Może był niedysponowany, choć to nie jego, a Mikołaja Zalasińskiego (śpiewającego dwie role) tłumaczył przed drugą częścią koncertu dyrektor Wojciech Nowak. Zalasiński zresztą poradził sobie nieźle, to doświadczony śpiewak.
Ogólnie wyczuwało się brak koncepcji, czy to wykonanie (nagrywane, nawiasem mówiąc) miało być semiscenicznym, czy nie. Parę osób podeszło do zadania po aktorsku i to był niezły pomysł, zwłaszcza orientalny taniec z kręceniem rączkami i paluszkami w wykonaniu Aleksandry Kubas-Kruk, rola prefekta policji w wykonaniu Dariusza Macheja czy sympatyczny duet pokojówki i kamerdynera – Marty Boberskiej i Tomasza Warmijaka (ten ostatni jest członkiem Chóru FN, z którego wywodziło się jeszcze kilkoro solistów – zdecydowanie należeli oni do tych lepszych, a chór w ogóle był jedną z lepszych stron tego wykonania). Kontrast tu stanowiła Sylwia Olszyńska, śpiewająca mocnym głosem, ale bez śladu wyrazu, albo też sam główny bohater, sztywny, zachowujący się, jakby nie miał cienia poczucia humoru, o uwodzicielskości nie mówiąc. Wokalnie naprawdę atrakcyjna była chyba tylko Wioletta Chodowicz w roli śpiewaczki Caton, zwłaszcza w ostatnim akcie, w którym wykonuje głównie słynny walc, ten sam, który 20 lat później miał stać się tematem równie słynnych wariacji Władysława Szpilmana, wykonywanych przez niego w getcie warszawskim z Wierą Gran.
Tak nawiasem mówiąc, zawsze byłam ciekawa, czy Różycki poznał ten szczególny los swojego przeboju – w końcu zmarł w 1953 r., a Wiera Gran śpiewała jeszcze ten walc po wojnie.
PS. Szkoda, że nie pomyślano o napisach. Dykcja nie jest dobrą stroną większości z tych śpiewaków, niestety…
Komentarze
W „Barwach ochronnych”, przypomnijmy, kawałek rzeczonego walczyka Caton wyśpiewała Krystyna Sznerr-Mierzejewska – dla wielu widzów tego filmu było to zapewne pierwsze i ostatnie (a w dodatku nieświadome) zetknięcie z dziełem Różyckiego.
Mój Boże, to było tak dawno, że zapomniałam, że to był ten walc. Panią Krystynę pamiętam jeszcze z realu, szczególna to była postać 🙂
Ale też pamiętam, że motyw z tego walca był fragmentem sygnału jakiejś audycji radiowej, tyle że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, której.
O tak. Panią Krystynę i ja często widywałem na co ciekawszych koncertach w FN.
Dodajmy, że ów występ w filmie Zanussiego był oczywiście a cappella. Studenci (i nie tylko) mieli z tego niezły ubaw 😉
Szanowna Pani,
Nie do końca zgadzam się z Pani recenzją. Dla jednych zbyt łagodna, dla innych zbyt krytyczna. Jeśli chodzi o Casanovę to była Pani zbyt łagodna – nie poznaję Pani.
I sformułowania typu „rączkami i paluszkami” – to tak jakby Pani paluszki pisały Pani nierzetelne recenzje
Rączki i paluszki nie były deprecjonujące 🙂
A recenzja nie jest pozytywna bynajmniej…
Dzień dobry, pojawił się program Festiwalu Beethovenowskiego:
http://beethoven.org.pl/blog/2020/01/10/program-24-wielkanocnego-festiwal/
No to mamy już programy wszystkich trzech festiwali wielkanocnych. Najlepszy – Actus Humanus. Oj, będzie się działo.
Dzień dobry, mam do Pani pytanie prywatnie. Jak mogę się z Panią skontaktować? Pozdrawiam serdecznie i wszystkiego najlepszego na 2020!
Słuchałem transmisji w sobotę i nie zauważyłem u młodego Piotra Kaliny tych drastycznych niedostatków, o których wspomina Pani Dorota. Być może wypadek piątkowy należy przypisać wielkiej tremie, tę zaś – niecodziennej sytuacji, w jakiej znalazł się debiutant. Otóż, jak można przeczytać na stronie Filharmonii Narodowej, rolę tytułową miał w tym koncercie śpiewać Arnold Rutkowski, którego Pan Piotr Kalina, obsadzony uprzednio w roli Kamerdynera, zastąpił w ostatniej chwili, ratując przedsięwzięcie. Jego zaś zastąpił pochwalony przez Panią Dorotę – Tomasz Warmijak.
No, to trochę tłumaczy sprawę. Chwila może nie była taka ostatnia, jeśli nazwisko p. Kaliny wydrukowano już w programie we właściwej roli, ale partia jest rzeczywiście karkołomna. W sobotę mogło być lepiej, tego nie wiem oczywiście.
Pan Piotr Kalina próbował przez trzy dni z orkiestrą. Rola, jak Pani słusznie pisze, karkołomna, a dla debiutanta – salto mortale. W sobotę było już całkiem dobrze, co dowodzi sprawności zawodowej i siły charakteru. Gratulacje i najlepsze życzenia na przyszłość.
Mogę się odezwać na temat, więc takiej okazji nie przepuszczę. Byłem i słyszałem, a także widziałem. 🙂
W sobotę może i było dobrze, ale to się dałło ocenić chyba tylko w transmisji, jeśli pan mikser zna się na swojej robocie. W naturze wielki aparat wykonawczy, upchnięty bardzo kunsztownie wraz z najcięższym sprzętem, był słyszalny bardzo różnie – orkiestra i chór znakomicie, a śpiewacy tylko w najcichszych momentach. Taka obsada miałaby sens, gdyby orkiestra siedziała w kanale i grała jak grała (a grała bardzo dobrze), tu było za dużo i za głośno. Sala jest jak każdy widzi, nic nie poradzimy.
Jak kto śpiewał trudno mi więc ocenić ze szczegółami, zmianę w roli tytułowej przyjmuję do wiadomości, ale ten Casanova cały czas wyglądał jak trzeci kamerdyner. Nie znam się, wszyscy wiedzą, jednak inaczej sobie wyobrażałem odtwarzanie roli Casanovy, nawet w wersji koncertowej.
Ale nie narzekam i inaczej niż pianofil, wieczoru nie uważam za stracony. Nagrania nigdy bym nie wytrzymał w całości, a tak sobie posłuchałem i bawiłem się dobrze. Z tej orkiestry może coś jeszcze będzie. Dla Łukasza Borowicza szacun za przygotowanie i za pomysł, obaj lubimy zapomnianą muzykę (ostatnio wydaną płytę z całkiem zapomnianym Moniuszkiem bardzo polecam, przy okazji). 😎
dałło = dało 🙂