Trzy kobiety. Afganistan
Spektakl-performans czy opera-performans – tak kompozytorka Katarzyna Głowicka i reżyser Krystian Lada określają swoją realizację Unknown, I live with you. Można ją jeszcze raz zobaczyć w Cricotece.
To rzecz bardzo poruszająca. Oparta jest na tekstach stworzonych w ramach tajnego projektu kreatywnego pisania dla kobiet afgańskich, zorganizowanego przez amerykańską dziennikarkę. Teksty pisane pod pseudonimami, ale dzięki nim te kobiety odzyskały choć w pewnym stopniu możliwość wypowiedzi. Dla nas pewnym objawieniem jest uświadomienie sobie, jak istotnym aspektem dyskryminacji, której one doświadczają, jest niemożność opowiedzenia swojej historii. Za to, co napisały, mogłyby stracić życie. Nie jesteśmy w stanie tego zrozumieć, ale tak jest, i to nie tylko w Afganistanie.
Na spotkaniu z autorami po spektaklu Krystian Lada powiedział, że impulsem dla niego były zamachy bombowe w Brukseli, gdzie przez trzy lata był dyrektorem od dramaturgii w La Monnaie, więc miał porządną, spokojną posadę. Ale zrozumiał, że chciałby jednak wykorzystać formę operową do tego, by coś ważnego powiedzieć o współczesnym świecie. Do współpracy doprosił mieszkającą w Holandii Katarzynę Głowicką, z którą już wcześniej pracowali i się zaprzyjaźnili. Jej z kolei bliskie są emocje, ale też kwestie społeczne. Założyli wraz z grupą artystów Airport Society, mają już za sobą kilka wspólnych projektów.
Unknown, I live with you miało prapremierę w Brukseli ponad rok temu; relacjonowała ją na swoim blogu moja koleżanka-imienniczka, która ze zrozumiałych względów ma do tematu afgańskiego stosunek bardzo osobisty. Ale i bez tego można się tym spektaklem przejąć. Teksty niezwykle mocne, mówiące o godności i gwałcie, będące przekleństwem i wyznaniem miłości, opowiadające o marzeniach o prowadzeniu samochodu (co też jest dla nich niemożliwe) i o utracie obu nóg w zamachu bombowym (spotyka to dziewczynkę, która marzy o sporcie). Towarzyszy temu elektronika dość dyskretna oraz kwartet smyczkowy rozstawiony po sali, stylistyka jest różnorodna, ale tak miało być, ponieważ bohaterkami są różne postaci. I trzy śpiewaczki – za każdym razem skład jest trochę inny. Od początku udział w projekcie bierze Małgorzata Walewska (to ona najpierw wyznaje miłość drugiej kobiecie, a potem przeklina swego oprawcę, ale i Boga); po raz pierwszy wystąpiła Francesca Chiajina – ta sama, która śpiewała też w Sigismondzie; trzecią śpiewaczką była obdarzona pięknym, głębokim altem Sara Jo Benoot. I jeszcze tancerka, Gala Moody, która na początku zostaje wwieziona na noszach – pozornie martwa, później ożywa i gestami odgrywa to, o czym jest właśnie śpiew. Jej także przypada pointa: pojawia się w odsłoniętym oknie, jakby chcąc wyjść na zewnątrz – ale okno jest zakratowane.
Jeszcze jedno: przed spektaklem jest prolog. Zanim publiczność wejdzie do sali, na kurtynie wyświetlane są równolegle trzy filmy z tym samym tematem i postaciami: na tle wnętrza opery z czerwonymi pluszowymi siedzeniami mężczyzna – pianista – wnosi kobietę jak manekin i tak też ją traktuje, usiłując ubrać w sztywne suknie-pancerze. Ona jest bezwładna lub bierna, choć w paru momentach się buntuje, ale bez skutku – i znów zamiera w strasznej apatii. Wreszcie przedzierzga się w śpiewaczkę, a właściwie w trzy śpiewaczki równolegle wykonujące pieśni z cyklu Schumanna Frauenliebe – czyli muzyczne ucieleśnienie patriarchalnego widzenia kobiety. Takie przypomnienie, że cień tego, o czym mówią Afganki, ciąży i nad europejską kulturą. Co widać w nader wielu librettach operowych.