Pełne Studio na Lutosławskim

Dopiero dziś byłam w stanie dotrzeć na Łańcuch XVII – żałuję, że tak późno, bo program festiwalu jest jak zwykle bardzo ciekawy. I cieszę się, że, jak widzę, ludzie naprawdę chcą na te koncerty chodzić.

Przyzwyczaiłam się już, że widownia Studia im. Lutosławskiego nie jest pełna nawet na naprawdę dobrych koncertach. Tym bardziej byłam zdumiona dziś, kiedy wszedłszy na salę miałam niejaką trudność ze znalezieniem przyzwoitego miejsca (ostatecznie dyrektor Dwójki wpuściła mnie na swoje zarezerwowane). Zapewne miał na tę frekwencję wpływ fakt, że dzisiejszy koncert był darmowy, ale mówią mi znajomi, że i na poprzednich koncertach była dobra. Czyli Lutosławski wciąż przyciąga! Ale dziś nie tylko on.

Ten koncert był w pewnym sensie przedłużeniem cyklu z Nowego Teatru: i tu wystąpił Chain Ensemble pod batutą założyciela i szefa, Andrzeja Bauera. Są w nim i studenci, i młodzi absolwenci warszawskiej Akademii Muzycznej, a skład zaczyna się już na dobre krystalizować i przynosić prawdziwą satysfakcję artystyczną.

Był to jednak pierwszy z tych koncertów, który nie zawierał wyłącznie muzyki współczesnej. Zaczął się wręcz Mozartem – Koncertem na flet, harfę i orkiestrę, ze znakomitymi solistkami: Jadwigą Kotnowską i Anną Sikorzak-Olek. Co prawda człowiek już się przyzwyczaił do wykonań historycznych i współczesne granie wydaje się – przynajmniej mnie – zbyt „tłuste”, ale w gruncie rzeczy utwór został tu umieszczony przede wszystkim z jednego powodu: by zestawić go z utworem Lutosławskiego z udziałem obu solistek, co okazało się bardzo ciekawe. Tym bardziej, że Koncert na obój, harfę i orkiestrę kameralną zabrzmiał tym razem w wersji z fletem zamiast oboju, opracowanej właśnie przez Kotnowską (oczywiście za zgodą rodziny kompozytora; ponoć i sam Lutosławski dopuszczał taką wersję). I muszę powiedzieć, że ta wersja podoba mi się nawet może na swój sposób bardziej od oryginału. Wiadomo, że zestawienie oboju z harfą miało tu znaczenie towarzyskie – utwór został napisany dla znakomitego oboisty Heinza Holligera i jego żony, harfistki Ursuli (właśnie przeczytałam, że zmarła w 2014 r….). Obój brzmi trochę ostro i cienko, być może zresztą to właśnie to brzmienie zainspirowało kompozytora do finałowego groteskowego, trochę szostakowiczowskiego marsza, który nas słuchających tak zaskoczył podczas prawykonania, bo to był zupełnie nietypowy wyskok u tego twórcy. Flet brzmi mniej groteskowo, ale jest ruchliwy i energiczny, co przydaje trochę innego charakteru. Przyjemniej też brzmią jego zestawienia np. z marimbą.

Zwięzłość i swoista pełnia muzyki Weberna to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Tu każda nuta jest na swoim miejscu, nie jest tych nut wiele i to absolutnie wystarcza. Tak właśnie jest w Koncercie na 9 instrumentów op. 24. To taki klejnot o wielu fasetach, dzieło sztuki niemal na jeden rzut ucha. Zupełnie inaczej jest w Koncercie kameralnym nr 1 na 17 instrumentów Bruno Mantovaniego (do końca ubiegłego roku dyrektora Konserwatorium Paryskiego). To prawdziwy koncert z wieloma solistami – niemal każdy instrumentalista ma tu pole do popisu: klarnet, wiolonczela, skrzypce, obój, perkusja… Jest tu coś z ducha Lutosławskiego, który tworząc sekcje aleatoryczne chciał uwolnić energię solistyczną w muzykach orkiestrowych, a tu właśnie ta energia jest podstawą. Młodzi muzycy mieli w sposób widoczny ogromną frajdę podczas wykonywania tych wszystkich solówek. A publiczność miała frajdę z ich słuchania.