Szalony Międzynarodowy Dzień Muzyki
Siedmiu koncertów wysłuchałam podczas ostatniego z Szalonych Dni Muzyki i bardzo się cieszę, że tam dotarłam. Tłum ludzi w każdym wieku, świetni wykonawcy.
Wydawałoby się – co może kryć się za tematem „Taniec”? Popularna muzyczka i banał. A właśnie że niekoniecznie. Owszem, było w programie wiele przebojów, ale też rzeczy mniej znane. I nie wszystko zresztą wiązało się koniecznie z tańcem. Z drugiej strony był też nurt potańcówek w namiocie – nie zaglądałam tam, ale ponoć bardzo udany, podobnie jak Smykofonie, tym razem z estońskim akcentem – zespołem dziecięcym prowadzonym przez naszego starego znajomego Mariusa Petersona (patrz Graindelavoix). Ale teraz o tym, co słyszałam ja – i wielu Frędzelków, których spotykałam na różnych koncertach.
Apollon Musagète Quartett. Byłam na obu występach tego wspaniałego zespołu i repertuarowo bywałam zaskoczona. Pierwszy koncert rozpoczął się od Tanga Strawińskiego w aranżacji kwartetowej całkiem świeżej, bo sprzed 7 lat, autorstwa Wolfganga Birtela, bardzo sprawnej – brzmi to tak. Największa trudność tego utworu to pokazanie, że to naprawdę tango – a ci muzycy, jak widać, potrafią. W programach obu koncertów znalazła się Polka Szostakowicza – posłuchajcie tego koniecznie, grają to fantastycznie. Jeszcze jednym punktem wspólnym były walce Dvořáka z op. 54. W każdym z programów znalazło się dzieło większe. Na pierwszym z koncertów był to II Kwartet smyczkowy Antona Arenskiego. Mało to znany utwór, a piękny: kompozytor był pod dużym wpływem Czajkowskiego, ale jego muzyka ma w sobie mniej kiczu. Początek kwartetu (pierwotnie napisanego na skrzypce, altówkę i dwie wiolonczele) jest cytatem ze śpiewu prawosławnego. II część to wariacje na temat piątej z 16 Pieśni dla dzieci Czajkowskiego. W ostatniej części pojawia się temat pieśni rosyjskiej, który znajdziemy nie tylko w Borysie Godunowie Musorgskiego, ale też… w Kwartecie Beethovena op. 59 nr 2 (w III części). W drugim z koncertów usłyszeliśmy z kolei XIV Kwartet Dvořáka, jeden z tych rzadziej wykonywanych, ale też pięknych. Na deser: w pierwszym programie Vida mia Osvaldo Fresedo (tango argentyńskie), w drugim – folkowy drobiazg Erwina Schulhoffa.
Ricercar Consort. W tym roku na festiwalu zespół pokazał dwa programy – renesansowy i barokowy; ten pierwszy był ponoć ciekawszy, ale i ten drugi był bardzo przyjemny w słuchaniu. Tytuł występu „Barokowe szaleństwo” odnosił się nie tyle do Szalonych Dni, co do tematu folii, przewijającego się przez koncert (zaczęło się anonimowo, potem Diego Ortiz, Henri de Bailly, Marin Marais, wreszcie Jean-Philippe Rameau); pomiędzy nimi m.in. fragmenty Le Bourgeois gentilhomme Lully’ego. Instrumentalistom towarzyszyła atrakcyjna – i głosowo, i na wygląd – solistka Hanna Bayodi-Hirt (pod koniec okazało się, że również nie pozbawiona poczucia humoru).
Nelson Goerner. Co tu dużo mówić – genialny. Nawet w trudnej akustyce Sal Redutowych, przemienionych tym razem na salę Kadryl, potrafił robić wspaniałe rzeczy z dźwiękiem, nie mówiąc o graniu na emocjach. Rozpoczął epicko zakrojonym Polonezem fis-moll Chopina, a dalej już cały program został poświęcony tematom hiszpańskim: trzy fragmenty z Iberii Albéniza, Wieczór w Grenadzie Debussy’ego i Rapsodia hiszpańska Liszta, gdzie pianista wykazał się wirtuozerią. Utworem Liszta (Totentanz), także wirtuozowsko wykonanym, miał też zaszczyt zakończyć festiwal wraz z Sinfonią Varsovią.
Vikingur Olafsson i Luis Fernando Perez. Niespecjalnie to planując, zajrzałam jednak i na ten koncert, na którym obaj pianiści wystąpili z Sinfonią Varsovią pod batutą Bassema Akiki. Pianista nazwany na blogu Rekinem okazał się całkiem grzecznym rekinkiem w okularkach i garniturze z krawatem (który mu się majtał przy ukłonach). II Koncert Beethovena był w porządku (choć i sąsiadów nie brakło), ale nic nadzwyczajnego. Perez porządnie też zagrał Noce w ogrodach Hiszpanii de Falli, ale niestety wciąż mam w uchu wykonanie Nelsona Freire…
67,5 Projekt. Tu rozczarowanie, jedyne tego dnia. Chciałam zobaczyć, co zaprezentują przedstawiciele sceny alternatywnej, których znam z bardzo wielu przeróżnych, czasem naprawdę ciekawych pomysłów (Piotr Zabrodzki, Macio Moretti, Jan Młynarski). Tym razem był goły rytm przez ponad godzinę, perkusyjno-elektroniczny. Muzycy zachęcali do tańca, ale ludziom się nie chciało, kiwali się tylko na krzesłach. Ja, kiedy stwierdziłam, że będzie tak samo jeszcze przez pół godziny, wyszłam.
Wielki finał. Sinfonią Varsovią dyrygował tym razem Eiji Oue i na to warto było popatrzeć – samuraj na estradzie! Widać, że lubi być teatralny, ja jeszcze siedziałam w miejscu, skąd mogłam widzieć jego twarz (odwracał się zresztą czasem w stronę publiczności) – miny robił iście groźne. Ale utwory miał opanowane, wszystkim dyrygował z pamięci, poza wymienionym powyżej Lisztem. Były taneczne przeboje: Bachanalia z Samsona i Dalili Saint-Saënsa, nieśmiertelne hity Chaczaturiana (walc z Maskarady i Taniec z szablami) i Tańce z Galanty Kodálya, a pomiędzy nimi wspaniała Alena Baeva zagrała Introdukcję i Rondo capriccioso Saint-Saënsa – szkoda, że tak mało…
W sumie udało się zrobić ten festiwal mimo trudności finansowych – pieniądze dało głównie miasto i sponsorzy polscy i francuscy. Dowiaduję się też, że MKiDN jednak dało troszkę kasy na program edukacyjny. Lepsze to niż nic, ale taką imprezę jak ta warto wspierać w dużo szerszym zakresie.
Komentarze
Vikingur, którego tak tutaj chwaliłam w Glassie poprzedniego dnia, jest prawdziwym kameleonem. Bałam się, że będzie w Beciu dziwaczył, trochę tak, jak w Bachu, a on zagrał taką szkolną interpretację. Niespecjalnie mi się ten koncert podobał.
Wczoraj najpiękniej grali jednak Apolloni:-)
A na sam start SZDM Pan Oue z SV bardzo przekonująco wydobyli też barwy, mięsistość (gangsta) 🙂 i liryzm, no i swing Tańców z „West Side Story” Pana Leo. Tak, że na krzesełku miejscami nie chciało się siedzieć. I fakt – festiwal spełnia ważną i społecznie rolę. Ma bardzo spontaniczną publiczność, w sensie mniej kaszlącą 🙂 i to wcale nie umniejsza tej całej muzyki na nim. pa pa m
Przelotem dorzucę swoje 3 grosze:
Vikingur Olafsson Bacha zagrał, powiedziałbym analitycznie bardziej niż szkolnie…. Nie znudził mnie w każdym razie. Na pewno jest godzien uwagi. Nadziwić się też nie mogę jak muzycy potrafią zapamiętać takie utwory jak etiudy Glassa. Jedni powiedzą „banał”, ja odpowiem – „licz do dwóch, trzech lub czterech w grupach po dwa, trzy lub cztery przez pół godziny i się nie pomyl”. (Podpowiem, jak brzmi odpowiedź: „nawet jak się pomylę, to kto by to zauważył?”)
Beethoven na pewno bardziej mi się podobał niż Noce w Ogrodach… Według mnie dźwięk Pereza był cienki, ginął w orkiestrze. Olafsson gra bardzo pełnym, eleganckim brzmieniem, nie nadużywa pedału. No ale Goerner go przyćmił prawie kompletnie. W cembrowanej studni sal redutowych słyszałem każdą nutę. To się często nie zdarza w tej sali.
Z innych rzeczy utwór na taiko bardzo waleczny i w sumie podobny do zeszłorocznego, choć tym razem wykonawca krzyczał 🙂
Chciałbym teraz usłyszeć coś lirycznego na ten instrument.
Alina Baeva sprawnie wykonała samograja op. 35, choć jako całość mnie nie wzięło.
Gostkowa za to zachwycona dziećmi z Łodzi. W ogóle dzieci na tym festiwalu zasługują na wiele więcej uwagi niż stare wygi rutyniarze. Dzieci traktują swoje występy bardzo na serio, starają się, i to widać.
@Gostek Przelotem
Nie wiem, czy odnosi Pan swój wpis do mojego, ale nie pisałam, że Vikingur grał Bacha szkolnie, lecz wczorajszy koncert Beethovena. Bach podobał mi się o wiele bardziej, choć był dość awangardowy. I tak, zdecydowanie nie nudny.
Zastanawiam się, swoją drogą, czy tak licznie obecna młodzież na sali podczas recitalu Vikingura, to nie tylko zasługa młodego wieku wykonawcy, ale również umieszczenia w programie Glassa. Niesłychanie była to zasłuchana publiczność – przez cały recital panowała zupełna cisza. Ciekawe, że na koncercie Beethovena byli już trochę inni ludzie. Może tak jest, że młodzież ma już dość żelaznego repertuaru. Chcą współczesności. Podobna sytuacja ma miejsce w świecie artystycznym. Do Muzeum Narodowego chodzą wycieczki szkolne, a tłumy młodzieży do, jakże trendy, Muzeum Sztuki Współczesnej.
Podobno Alicja Węgorzewska dyrektorem artystycznym WOK? Aha, to w ten sposób.
Ano została. Znana i ceniona znawczyni repertuaru barokowego i klasycystycznego, sądząc po jej dorobku artystycznym, skoro była w obsadzie „Orfeusza i Eurydyki” w Operze Krakowskiej i „Zabobonie” Kurpińskiego w TWON… Klasyczna roszada i barokowe zadęcie jedynie. ciekaw jestem tylko tych względów osobistych, które jej nie pozwalają być p.o. dyrektora naczelnego, ale nie przeszkadzają być p.o. dyrektora artystycznego. Bo skoro dyrektor naczelny jest p.o., to artystyczny takoż.
Względy osobiste nie pozwalają jej być p.o. dyrektora naczelnego, skoro dostała propozycję otrzymania stanowiska dyrektora artystycznego 😛
Mnie się udało zaledwie na dziesięciu być i żałowałam, że nie mogę zostać do końca. Na większości koncertów byłam z ciekawości, jak na tym bębni japońskim taiko, nawet miał chwile wyciszenia mimo bardzo bojowego hałasu i okrzyków pana Hayashi. Prawdziwa muzyka za to na dwóch koncertach Apollonów – się zasłuchałam dokumentnie. Mogliby grać dłużej, na ich występach nigdzie mi się nie spieszyło 😉
„Vikingur Olafsson i Luis Fernando Perez”? Umieszczenie nazwiska Islandczyka obok Hiszpana to stanowczo niezasłużony zaszczyt dla pierwszego, a wręcz zniewaga dla drugiego. Mniejsza, że pan Vikingur wygląda jak junior accountant z korpo, ale co gorsza również gra jak buchalter. Jego stukanie w klawiaturę nieodparcie kojarzyło się (i mnie, i pianofilowi) z pisaniem na maszynie. Zwłaszcza wolna część Drugiego-Pierwszego brzmiała chwilami jak parodia; aż pokładaliśmy się ze śmiechu. A bardziej niż rekinem zajeżdżało nam od początku Glennem G. – jako niewątpliwym źródłem „artystycznej” inspiracji. (No to się przynajmniej mniej dziwię, że zawołanym gouldofilom mogło się spodobać 😉 ). Naszym jednak zdaniem wszystko było jakieś obok, forma się rozłaziła, akcenty powydziwiane, pomysły banalne… Poza więc wspomnianymi przez PK nietrafionymi dźwiękami cała egzekucja wydawała się głęboko nietrafna, wręcz szkolna (i to na poziomie podstawówki). Nowy idol pokolenia smartfonów? Hm.
Na szczęście potem przyszedł madrytczyk i wyrównał. Jego Noches wbijały w fotel; jeśli nawet momentami zastanawiałem się, co też by z tego dzieła wycisnął choćby (dyrygujący następnym koncertem) diaboliczny Oue, to ogólnie i tak było pięknie. Dopowiem, że siedzieliśmy trzy metry od solisty, czyli nic go nie zagłuszało. Zupełnie mnie więc nie dziwi niedawny werdykt Płytowego Trybunału Dwójki – przyznający pierwszeństwo rejestracji Luisa Fernanda Pereza dla MIRARE sprzed trzech lat (pokonał on wtedy nawet samą Marthę; pamiętajmy też, że z Freirego w Nocach mamy jedynie piękne koncertowe wspomnienia i broadcasty, ale oficjalnego nagrania, o dziwo, wciąż brak). Perez wydał dopiero co płytę z Mompou (którego nb. żaden Katalończyk nie nazwałby nigdy „Spanish composer”, a L.F.P. tak go właśnie w sobotę określił); w swym dorobku ma zaś płyty z Solerem, Granadosem (obie rewelacyjne!) oraz bardzo ciekawym wyborem Nokturnów Chopka. Pianista nie nagrywa dużo, ale jak już, to smacznie. Chyba go już tu zresztą kiedyś chwaliłem… Na koncercie sobotnim zagrał częściowo repertuar z Granadosowskiego krążka. I jeśli chodzi o recitale fortepianowe na tegorocznych SDM, dla mnie zdecydowanie było to wydarzenie największe. Może kiedyś Perez przyjedzie tu i z „el padre Soler”. Oby…
Goerner niestety tym razem mocno mnie zawiódł – zwłaszcza wyłupanym na początek Polonezem fis-moll (gdybym słuchał w ciemno, w życiu bym N.G. nie rozpoznał). Ale i potem nie udało mu się raczej wejść na ten nieziemski poziom, który zaprezentował niedawno na Chopiejach; choć akustyczne niedomagania sali też pewnie nie pomagały w odbiorze (a tłumy na tym akurat recitalu były niemożebne). Rapsodię hiszpańską wykonał Goerner na koniec bardzo porządnie, owszem, ale nawet w niej czegoś mi brakło; czuło się, że to nie do końca jego cup of tea. A oczekiwania miałem potężne, nie kryję.
Na szczęście Apolloni zagrali na swoim zwykłym poziomie, więc zachwycać się tutaj mógłbym długo. Powiem tylko, że jeśli nawet do pewnego stopnia rozumiem, że wykonane kwartety Areńskiego czy Dworzaka nie są jakoś szczególnie często grywane czy nagrywane, to nie wyobrażam sobie lepszych adwokatów tej muzyki niż AMQ. A popularne miniatury zabrzmiały po prostu upojnie.
Wiem, że Apolloni przymierzają się do nagrania kilku kwartetów Wajnberga. Ciekawe, czy ktoś zaproponuje im dołożenie do zestawu Kwintetu op. 18. (Pamiętajmy, że Awdiejewa nie nagrała dotąd jego wersji oryginalnej, a jest przecież jedną z gwiazd MIRARE. Skoro zaś AMQ grywa z takim powodzeniem na festiwalu Renego Martina, to może by…).
Z pianistów związanych z rzeczoną wytwórnią, którzy w tym roku dojechali, był jeszcze Iddo Bar-Shai. Ten zdaje się ma za idola Alexisa Weissenberga (nawet zagrał dwie jego miniatury, niezbyt ciekawe). Ogólnie jednak to interesujący, poszukujący pianista, acz trochę nierówny. Najładniej chyba wyszły mu w sobotę Walce Schuberta, lecz Hiszpanie i miejscami Chopek też robili wrażenie. Choć instrument brzmiał jednak piękniej pod palcami Pereza (co tym łatwiej stwierdzić, że artyści grali jeden po drugim).
Była też uczta dla dawniaków. Oba programy (renesansowy i barokowy) Ricercar Consort spodobały mi się bardzo, choć pierwszy – od którego zacząłem tegoroczne SDM – wypadł jakoś bardziej jarsko (bo musiał się obyć bez wokalu), a ścichapęki jak tygrysy: lubią czasem pojeść mięsko! Zwłaszcza że sopranistka była rzeczywiście w porządku (jeśli nawet śpiewanie szalonego kawałka z Platei po Mireille Delunsch z Minkowskim wymaga, przyznajmy, sporej odwagi).
No i był godny finał, z którego w pamięci zostanie przede wszystkim rewelacyjna Alona Bajewa w op. 28 Saint-Saensa oraz demoniczny maestro, podkręcający czasem tempa do granic ludzkich możliwości (które jednak w wypadku muzyków SV są doprawdy niezmierzone); cały koncert zrobił świetne wrażenie – i wcale nie jestem w tym odczuciu odosobniony 🙂
Ścichapęku, trochę się jednak wyzłośliwiasz. Ł. przekazał, jak byłeś niezadowolony po tym koncercie. Gry Vikingura w Beciu faktycznie bronić nie będę. Ale ubioru już tak. Nie wydaje mi się, żeby junior accountants ubierali się w tak wysmakowany sposób. To jest elegancja podszyta jednak pewnym dystansem, takim lekko hipsterskim. Tak, mam już pewną słabość do Vikingura, zwłaszcza od wykonania Glassa. To pewnie czuć w tym, co piszę:-) Ale uważam, że chłopak jest młody i dobrze się zapowiadający.
A co do stroju jeszcze, domyślam się, że wolisz taki na scenie, jaki prezentuje np. Yuja Wang. To dla mnie zrozumiałe:-) To trzeba jeszcze trochę poczekać, do kwietnia przyszłego roku.
Ach, teraz ja się troszkę wyzłośliwiłam, ale z sympatią:-)
No i proszę, każdy ma inne zdanie, a byliśmy na tych samych koncertach 😆
Tak to już jest.
Frajdo, zapewniam Cię, że dla mnie (a jestem pewny, że także dla pianofila) ubiór pianisty czy pianistki kompletnie nie ma znaczenia dla odbioru muzyki (kiedyś już zresztą o tym tutaj pisałem). Ergo: Vikingur albo Yuja mogliby dla nas występować choćby i w nowych szatach cesarza 😉 Ale przyznaję się jednak do pewnej awersji: do tych mianowicie wytrawnych znawczyń pianistyki (bo to wyłącznie panie są, tak się składa), które muzyczne kreacje Yuji mierzą jedynie długością jej spódniczek. I z tej perspektywy „Józia” jest oczywiście z miejsca beee, za to płowowłosy „Jaś” czy inszy „Wikingurek” są śliczni i cacy. Takiemu podejściu będziemy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom (póki jednego i drugiego starczy) 😀
A wyzłośliwiania się jakoś nie czuję ani u Ciebie, ani u siebie. Wierzę Ci też na słowo, że Glass Vikingurowi wychodzi znacznie lepiej od Bacha czy Beecia.
Pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że nie tylko młodzież, lecz także bardziej zaawansowani stażem melomaniacy słuchają i cenią Glassa. Tyle że na przykład mnie, starego wróbla, trudno już wziąć na takie plewy, jak niedawny Koncert na dwa fortepiany (brrrrrr); nawet z udziałem ulubionych siostrzyc Labeque… Pozostanę zatem wierny stanowczo ambitniejszym i ciekawszym dziełom P.G. z lat 60. i 70. (z ilomaś tam późniejszymi przyległościami).
Z wzajemną sympatią, Frajdo!
Pani Kierowniczko, ale przecież trudno nie dostrzec, że zbieżności jest zdecydowanie więcej 🙂
Nie tylko Panie:-) Ja nawet chciałam kupić bilet na „Józię”, jak to się o niej czule wyrażasz, gdyż, o ile dobrze pamiętam, PA, zapytany kiedyś o młodych pianistów, wyraził się o niej, że to wielki talent. Na to Ł. powiedział zdecydowane, że nie idzie, bo go jednak ten sceniczny wizerunek odstręcza. To się też zniechęciłam.
Hm, wszyscy wrogowie Yuji mają u mnie przechlapane. Przyznam się nawet, że właśnie Y.W. stała się zasadniczym powodem trwałego zamrożenia pewnej (skądinąd sympatycznej) znajomości; sama więc widzisz, Frajdo, że to nie przelewki 🙂 A Ł. konsekwentnie krzywi się też (przynajmniej w porywach) na Vikingura. Symetrysta? 😀
Ja o Józi będę się wypowiadać, jak ją usłyszę na żywo. Może też będę miała przechlapane u ścichapęka, kto wie 😉 Ale to dopiero w przyszłym roku.
Niestety – wszystko (prawie) co napisał Ścichapęk mógłbym sam podpisać własnym nickiem, a nawet nazwiskiem 🙂 . Może z wyjątkiem oceny „solówki” Goernera – po prostu na tej sali nawet kilka metrów dalej i już zupełnie co innego słychać – wiem bo Polonezie przesiadłem się z rzędu 10 do 4 i jakby kto wyjął mi watę z uszu. Ale zgadzam się, ze nie był to jego najlepszy recital. I zapewne w „Sali Mazur” też ci, co siedzieli nie tam, gdzie trzeba, słyszeli np. głównie blachę, a nie fortepian. W „Noches” oczywiście i fortepian i orkiestra są równie ważne, ale chcąc jednak przede wszystkim posłuchać pianisty (i znając utwór na pamięć) usiedliśmy blisko. Jasne, że słyszało się w tym Nelsona Starszego, zna się nagrania Argerich, Giesekinga, Casadesusa, Rubinsteina, de Larrochy e tutti quanti, ale to było bardzo, bardzo dobre wykonanie, subtelne i przede wszystkim idealnie wstrzelone stylistycznie w genre. No i ten sami instrument, te same warunki akustyczne i cóż za różnica, jeśli idzie o dźwięk! Islandczyk mógłby z tym Beethovenem w 2D próbować grać w szkolnym namiocie przed fasadą, ale to chyba też opinia krzywdząca dla części produkujących się tam młodych solistów. Naprawdę pokładaliśmy się ze śmiechu, zwłaszcza w 2 części – tak groteskowe były niemal zupełnie pozbawione dynamiki, płaski, wystukiwane i jakby „przyklejone” do niewidocznego, tykającego metronomu gamki. Te frazy grane tak właśnie, jakby to był konkurs w pisaniu na maszynie, urywane zresztą tak, że aż się w duchu słyszało przesuwany mechanizm :-). I ta śmiertelna powaga, połączona z ewidentnym przekonaniem o własnej doskonałości i kreowaniu wielkiej sztuki (a zwłaszcza te nieznośnie minoderyjne ukłony z ręką na piersi), choć ten utwór, a zwłaszcza finał, jest tak żartobliwy! A było sztywne i mechaniczne. Ze Ścichapękiem bynajmniej nie zawsze się zgadzamy, a nawet chyba częściej się nie zgadzamy, ale w tym wypadku nasza identyczna i spontaniczna reakcja, (a mówimy tu o starych wygach) utwierdza mnie w przekonaniu, że było to WIELKIE NIC.
PS. W FN byłem w piątek. To nieprawdopodobne, ze mozna jednaego wieczoru w pełnej powadze ic elebrze wykonywać tyle BARDZO NIEDOBREJ muzyki. Polonez Pendereckiego jest może pastiszem, ale to jest przede wszystkim kicz. Penderecki oczywiscie pisząc po osiemdziesiątce kolejne koncerty instrumentalne lepiej od Glassa radzi sobie z funkcją Ctrl C – Ctrl V, ale właśnie w formie tanecznej i pastiszowej poległ, bo nie mógł – ex defintione bez końca piętrzyć tych wszystkich półtonowych triolek jeżdżących tam i z powrotem i innych kalkowanych w kółko figuracji i modulacji, więc wyszła jakaś niestrawna bajaderka uroczona z okruchów, w dodatku grana przez orkiestrę z ewidentnym poczuciem zażenowania (tak mi się wydawało przynajmniej). A Glass – no cóż, kiedyś to co komponował było świeże i nawet zabawne, ale tu wystąpił znów imperatyw ten sam – brak pomysłów, brak sił witalnych, za to spływająca zewsząd profuzja lukratywnych zamówień. Więc siostry L. chyba zostały w to wmanewrowane i teraz (jak się tyle orkiestr zrzuciło i jeszcze kompozytor ma jubla) muszą to grać, ale robiły to z minami męczennic. Na szczęście już zaraz Debarque (zobaczymy „na żywca” bo po 3 płytach uczucia mieszane) i Benedetti!
Musiałam doczytać, kim jest symetrysta:-) Nie jestem tak zaangażowana w polityczną debatę, jak niektóre Frędzelki. Widzę zatem Ścichapęku, że dowcip Ci się wieczorem wyostrza. Oj, to muszę być ostrożna w sprawie „Józi”, wolałabym, żeby nasza znajomość z tego powodu się nie zakończyła. Byłoby to nader niefortunne zwłaszcza, że nie wiem, jak gra, gdyż, ze względów wymienionych powyżej, również nie słucha się jej u nas w domu. To zastanowię się jeszcze nad tym koncertem, skoro tak ją poważasz:-)
Józia może sobie grać nawet w lateksowych stringach, byle grała tak jak gra zazwyczaj. Problem polega na tym, że gdy ktoś gra znakomicie, to ma prawo do wszelkich ekstrawagancji. W obie strony. Można najwyżej zamknąć oczy, a słyszy się to, co się słyszy. Ja na przykład dostaję szału, gdy widzę te marszczone koszulki Miszy Majskiego (fakt, że Philippe Giusiano ma jeszcze starszliwsze, wywatowane na ramionach, jakby podwędzone z szafy Crystal z „Dynastii”), jednak jak zacznie grać, to o nich już nie myślę. Ale gdy ktoś braki w tym, co stanowi meritum, nadrabia resztą, to jest to dopiero nieznośne. Np. niejaka Mme Lisica pojawiająca się na scenie w rodzaju fioletowego, tiulowego peniuaru (jak te żony radzieckich oficerów na balach w 1945 r.), a do tego gubiąca kilka taktów w przetworzeniu Koncertu e-moll Chopina.
Zupełnie nie TEGO symetrystę miałem na myśli, Frajdo, lecz takiego najzwyczajniejszego 🙂 A poważniej mówiąc, dwie rzeczy mnie jednak zdumiały: że w kwestii wybierania sobie pianistów do słuchania polegasz na rekomendacjach konkurencji (choćby, jak w tym wypadku, najzacniejszej) oraz że pani domu nie ma nic do powiedzenia w sprawie tak zasadniczej jak ta, czego się w domu słucha.
Dodam też na wszelki wypadek, że prozelityzm jest mi obcy właściwie we wszelkich sprawach, nie wyłączając Yuji 🙂 Choć oczywiście swoje myślę 😉
A cóż jest niewłaściwego w tym, że polegam na rekomendacjach konkurencji? PA wyjątkowo rzadko wypowiada się o innych pianistach, zwłaszcza młodych, tłumacząc to tym, że nie słucha. Myślę, że naprawdę nie ma, kiedy słuchać. Tym bardziej mnie zdziwiło i zaciekawiło jego zainteresowanie Józią. Myślę, że PA jest wystarczająco świadomą swojej wartości osobą, jednocześnie nieskorą raczej do pochlebstw, stąd uznaję, że rekomendacja jest jak najbardziej szczera.
A drugie Twoje pytanie to mnie dopiero zdumiało, a raczej jego sformułowanie:-) Nie jestem panią domu. To mi brzmi jednak trochę maskulinistycznie. Naprawdę. Ale rozumiem, że nie miałeś takich intencji, tylko nie wiedziałeś, jak zgrabnie zapytać, czy mam jakiś wpływ na to, czego słuchamy.
Pewnie, że mam, jeżeli tylko mam taką potrzebę. Ł. nie jest bynajmniej zamknięty na sugestie. Ale uznaję z pokorą, że on słucha muzyki o kilkanaście lat dłużej ode mnie i polegam na jego opiniach.
Przekładając na konkret, by nie zanudzać innych naszym intymnym życiem muzycznym:-), gdybym się interesowała wcześniej Józią, to byśmy sobie jakąś jej płytę kupili. Ale żadne z nas, do tej pory, takowego zainteresowania nie wykazało.
Ależ nie czuję się przymuszona poprzez Twoje Józiofilstwo, raczej zaciekawiona:-)
Fajnie sobie pogadaliście, kiedy ja już smacznie zasnęłam 🙂
Potwierdzam, z przodu Sal Redutowych słychać zupełnie inaczej niż z tyłu. Ja miałam na wszystkich czterech koncertach tam spędzonych stałe miejsce w III rzędzie i wszystko słyszałam znakomicie.
W ogóle punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Koncert w dużej sali (z dwoma pianistami) spędziłam na II balkonie, na którym słychać całkiem nieźle, no i dźwięk fortepianu idzie w górę. Tak że Perez nie wtapiał mi się w orkiestrę, choć on akurat rzeczywiście dźwięk ma dość delikatny. Ale też z wysokości nabiera się dystansu, więc nie jestem aż tak entuzjastyczna jak koledzy 🙂
Jeszcze a propos poprzedniej dyskusji, opisy przednie, umarłam przy koszuli Giusano 🙂
Ja w wyborze pianistów kieruję się pierwszym wrażeniem (słuchowym), i jest to czasem posunięte do skrajności. Bywa, że odrzuca mnie (ale i zakochuję się!) po kilku/nastu taktach. Ostatnio miałam tak słuchając „dwójki”, a to był właśnie ten „celuloidowy” Islandczyk, obfite opisy jego wyglądu pogłębiły to wrażenie. Podobnie miałam z niejakim Aljoszą… Fakt, że życie czasem weryfikuje takie intuicyjne sądy i jestem skłonna do ewolucji poglądów 😉
Skoro „pani domu” brzmi maskulinistycznie, to nie wiem, Frajdo, jak lepiej to ująć, by nie urazić: może z przyimkiem: „pani w domu” (?). Muszę chyba też wziąć jakieś lekcje czytania ze zrozumieniem, bo mój odbiór zdania: „(…) nie wiem, jak gra, gdyż, ze względów wymienionych powyżej, również nie słucha się jej u nas w domu” istotnie był chyba zbyt jednoznaczny 🙂
Najważniejsze, że PA nie jest wrogiem Yuji ;), a to dla mnie naprawdę bardzo ciekawa informacja. Zwłaszcza że koncertujący pianiści wolą raczej, jeśli już, polecać dawno nieżyjących konkurentów; z pisarzami zresztą bywa podobnie… Jak widać, są jednak szlachetne wyjątki 😀
Dodam jeszcze (na wsiaki słuczaj), że czasem lubię trochę zakamuflować taki czy inny żarcik – choć z pewnością było to czytelne 🙂
Punkt widzenia zależy od punktu widzenia – no tak, zawsze warto o tym pamiętać. Na przykład na chopiejowym recitalu Goernera rzeczywiście siedziałem znacznie bliżej, niż w niedzielę.
siedzenia 🙂
Parę ogłoszonek.
Z dziedziny koncertowej, choć może to już późno (ja się tam wybieram, zwłaszcza że kompozytor jest moim dawnym przyjacielem z liceum 😉 ):
http://www.polin.pl/pl/wydarzenie/orkiestra-kameralna-polskiego-radia-amadeus
Z dziedziny wspomagania bliźnich, których bardzo warto wspomagać 🙂
https://www.indiegogo.com/projects/mare-balticum-vol-i-music#/
Ścichapęku, gotując zupę, niczym przykładna pani domu:-), uzgodniłam sama ze sobą, że najlepiej mnie określa, w kontekście, o którym tu mówimy: „przyjaciółka w słuchaniu”. Mam dość sceptyczny stosunek do sformułowań: mąż/żona, partner/partnerka, pani domu, strażniczka domowego ogniska itp. Mąż i żona uważam, że się zdewaluowały, bo o czym one mówią, o relacji przynależności? Partner/partnerka niczym układ zawodowy. Pani domu kojarzy mi się z gospodynią domową i właściwie nie mówi nic, podobnie jak pan domu. Strażniczka domowego ogniska to dość wojskowe.
Gdy zmarł Jacek Sempoliński, wydaje mi się, że prof. Wiesław Juszczak napisał o nim w nekrologu, przejmująco, „Mój najwierniejszy przyjaciel”. Choć nie mogę tego teraz znaleźć, więc pewna nie jestem. Ale to jest najpiękniejsze określenie relacji. Te słowa niosą w sobie treść, która do mnie przemawia.
Bo cóż nam po mężu, czy żonie, jeśli pod koniec życia nie będziemy mogli o nim/o niej powiedzieć – mój najwierniejszy przyjaciel.
Tak, wydaje się, że PA lubi Józię. Linkuję Ci tutaj ten wywiad. To odpowiedź do ostatniego pytania. Choć jest to sprzed paru lat, mógł w tym czasie zmienić zdanie:-)
https://www.timeout.com/newyork/the-volume-blog/q-a-with-piotr-anderszewski-unquiet-traveler
Będę się musiała zatem nauczyć wychwytywać Twoje żarciki między wierszami, nawet, jeśli nie są opatrzone uśmiechem:-)
Pani Kierowniczka poszła na koncert Wunderka ho, ho, ho. Trochę żartuję, bo rozumiem, że pierwszy powód był różny.
Dziękuję Ci za linkę, Frajdo. I za wyjaśnienie. Ta „przyjaciółka w słuchaniu” brzmi ładnie 🙂 W sumie i ja przecież słucham różnych muzycznych podszeptów przyjaciół i znajomych, a niekiedy zdarza się nawet, że im (znaczy podszeptom 😉 ) ulegam. Jeśli nawet najczęściej jestem już sobie tutaj – przynajmniej od jakiegoś czasu – sterem, żeglarzem, okrętem i oceanem 😀
Co zaś do PA, to raczej nie sądzę, by mu przez te lata specjalnie wychłódło, skoro Y.W. gra w końcu coraz piękniej (i ma coraz ciekawszy repertuar, także kameralny). Choć to oczywiście jedynie domysły.
Przyjaciółka w słuchaniu muzyki i przyjaciółka w słuchaniu podszeptów:-) Ale to przecież nie dotyczy tylko domu, tutaj też czytam i następnie słucham. Od Ciebie dowiedziałam się o wielkości Yui i też pewnie posłucham:-)
Hm, nie odbierajmy jednak PA pierwszeństwa 🙂