Pięćdziesiąty sezon Amadeusa

To prawdziwy fenomen: orkiestra, niechby i kameralna, ale pół wieku pod tą samą batutą. I to kobiecą. I nadal tak będzie, bo Agnieszka Duczmal zaczyna przekazywać pałeczkę córce, Annie Duczmal-Mróz.

Orkiestra Smyczkowa Polskiego Radia „Amadeus”, bo taka jest jej pełna nazwa, ma swoje zdecydowane brzmienie i charakter, w jednych rzeczach jest znakomita, w innych nieco mniej, ale klasę ma niewątpliwą. Skład już się całkowicie wymienił i w tej chwili najdłużej działa w nim… dyrygentka (ostatni mohikanin – jej mąż, kontrabasista Józef Jaroszewski, odszedł z zespołu chyba najpóźniej).

Dlaczego koncert inaugurujący jubileuszowy, pięćdziesiąty sezon w Warszawie musiał zabrzmieć właśnie w Muzeum Polin (poznańska inauguracja odbyła się dwa dni wcześniej w Auli UAM), gdzie, jak wiadomo, akustyka niezbyt nadaje się do wykonywania muzyki? „Zawdzięczamy” to jakimś chorym ludziom z Polskiego Radia – początkowo koncert ten miał odbyć się w Studiu im. Lutosławskiego. Byłoby to naturalne, ponieważ orkiestra jest przecież z radiem związana. Ale jakiś mądrala wymyślił, że nie będzie tu Duczmal uprawiała nepotyzmu, zatrudniając jako solistkę własną córkę, wiolonczelistkę Karolinę Jaroszewską. Pominął dwie rzeczy: po pierwsze, że Karolina Jaroszewska jest znakomitą instrumentalistką, na co dzień koncertmistrzynią grupy wiolonczel Filharmonii Narodowej, występującą też często solo, a po drugie – że to z myślą o niej i o swoim synu (też nepotyzm…) jako solistach napisał Koncert podwójny Jan Radzyński.

O tym kompozytorze, moim dawnym przyjacielu z warszawskiego Liceum Muzycznego, wspominałam kiedyś tutaj. A tutaj jego życiorys na stronie jego miejsca pracy. Z Agnieszką Duczmal współpracował już od dawna (Amadeus grywał jego Serenadę na smyczki), więc pomysł napisania właśnie przez niego utworu na jubileusz był naturalny. Ponadto jego syn David, znakomity skrzypek, został ponad dwa lata temu koncertmistrzem Filharmonii Izraelskiej w wieku zaledwie 28 lat. Na estradzie w Polin pojawiło się więc dwoje koncertmistrzów. Muzeum uratowało ten koncert i za to mu chwała. A sam utwór jest bardzo emocjonalny, utrzymany w przystępnym języku muzycznym. Są tu nastroje żałoby (w drugiej części jest cytat z modlitwy El male rachamim, śpiewanej na pogrzebach), ale i pogodne, jak w tanecznym finale w rytmie hory.

Szkoda, że nie wyszłam po tym utworze – występ Ingolfa Wundera to była totalna klęska. Swoją drogą to przykre obserwować, co z tym chłopakiem się dzieje. Gdzie się podział ten lew salonowy, który uwiódł część publiczności na Konkursie Chopinowskim? Grał przecież ten sam Koncert e-moll. Teraz nie był po prostu w stanie go zagrać – może też akustyka go deprymowała, ale wygląda na to, że całkowicie zanikły jego możliwości techniczne. Aż przykro było słuchać, jak się męczy. Na domiar złego jeszcze postanowił zabisować, i to wirtuozowską końcówką Hexameronu. Dość żałosne to było.

W drugiej części wrażenie już się poprawiło – orkiestra została sama i pokazała, co potrafi, w Souvenir de Florence Czajkowskiego i jeszcze dodatkowo w dwóch bisach: dowcipnym Pling Plang Plung oraz (zapowiedzianym: „to teraz coś zupełnie nieznanego”) ostatnim odcinkiem uwertury do Wilhelma Tella.