Nie wierz w nic, co słyszysz

…i w połowę tego, co widzisz – tak brzmiały ostatnie słowa zamykającego tegoroczną Warszawską Jesień utworu. Jakże aktualne.

Także w odniesieniu do tego festiwalu, który w dużej części można było odbierać wyłącznie wirtualnie. Ale, jak już wcześniej tu wspominałam, muzyka współczesna wyjątkowo słabo się do tego nadaje, zwłaszcza taka, która używa subtelnych brzmień, nakładających się na siebie i tym samym zacierających się wzajem w słuchawkach czy głośnikach, która potrzebuje przestrzeni, bo ważny jest kierunek, z którego poszczególne dźwięki dobiegają. A odbierając tylko wycinek tego, co powinno się słyszeć, słyszeliśmy po prostu jakąś nieprawdę o tych utworach. I jakiś kawałek prawdy zresztą też. Ale tylko kawałek. Z drugiej strony siedząc na sali koncertowej w różnych miejscach odbiera się różnie i wtedy też słyszymy jakiś tam wycinek prawdy, choć większy niż ten z głośnika czy słuchawek.

O samym koncercie jednak. Podobnie jak inauguracyjny, zawierał występy różnych składów, i podziwiam, jak świetnie udało się logistykę tej wymiany opracować – tak, że przerwy między utworami nie były długie. Większość utworów, zgodnie z głównym tematem festiwalu, obracała się wśród kwestii głosu i tekstu. Na początek solo: przewrotna miniatura Marka Applebauma Aphasia, w której solista – w założeniu miał to być śpiewak, ale w praktyce był to perkusista Leszek Lorent – siedząc z przodu sceny ilustrował gestami to, co brzmiało z głośników: dźwięki przetworzonego głosu ludzkiego. Imponujące, że wszystkich tych gestów, dość skomplikowanych, musiał się nauczyć na pamięć – były dokładnie zanotowane w partyturze.

Drugi utwór, Concerto for a Movie Loop Christiana Winthera Christensena, dotyczył tekstu, ale muzycznego: projekcji filmowej, przyspieszanej i zwalnianej, w której kompozytor grał fragment Preludium cis-moll Rachmaninowa (w programie błędnie napisano c-moll), towarzyszyły szmery a la Lachenmann w orkiestrze kameralnej (FN pod batutą Andrzeja Boreyki). Joanna Woźna w canti in/versi wróciła do głosu i zniekształconych tekstów w połączeniu z elektroniką – ciekawy był sposób rozmieszczenia chórzystów FN, którzy po prostu zasiedli na miejscach orkiestry (a dyrygent Bartosz Michałowski włożył przyłbicę). Mikołaj Laskowski w Infectious (Feel It) na big band i elektronikę (Chopin University Big Band) badał poczucie indywidualizmu i zespołowości.

I na koniec – Speed of Truth Miroslava Srnki: chór na balkonie po bokach nad sceną (jak na inauguracji), orkiestra na scenie, a jako solista – Jörg Widmann, którego znaliśmy tu właściwie wyłącznie jako kompozytora i dyrygenta, a jest również genialnym po prostu klarnecistą. Czegoś takiego nigdy nie słyszałam: wielodźwięki, ale poszczególne głosy niezależne od siebie, w trylach czy tremolandach, a przy tym piękna, ciepła barwa. Najbardziej atrakcyjny element utworu, choć także chór miał wiele do powiedzenia, śpiewając cytaty z rozmaitych pisarzy i filozofów na temat prawdy, a i w orkiestrze brzmiały pomysłowe często zestawienia instrumentów. A co jest prawdą, a co jest nieprawdą? Każdy ma swoją i tak już zostanie.

Ta nietypowa Jesień równie nietypowo się skończyła. Zamiast pokoncertowych mów tronowych bez końca w foyer filharmonii (po których zwykle następował bankiet) na scenę wyszli prezes Związku Kompozytorów Polskich Mieczysław Kominek i dyrektor Warszawskiej Jesieni Jerzy Kornowicz, żeby podziękować wykonawcom i publiczności. I skończyło się familiarnie, bo ten ostatni powiedział (po polsku i po angielsku), że przytula wszystkich, i wówczas wszyscy na scenie, a potem także na widowni, zaczęli sobie nawzajem machać rękami. Przezabawne, ale miłe.

Wiele atrakcji z tegorocznego programu zostało przeniesionych na przyszły rok. Miejmy nadzieję, że będziemy je mogli usłyszeć.