Czas zatoczył koło
To pod batutą Jerzego Maksymiuka zaczynali, a dziś zagrali ostatni koncert przed oficjalną emeryturą, dwaj znakomici skrzypkowie: Grzegorz Kozłowski i Paweł Gadzina.
Obaj byli chyba ostatnimi w Sinfonii Varsovii członkami dawnej Polskiej Orkiestry Kameralnej z jej najwcześniejszego zaciągu, jeszcze z lat 70. Prywatnie dodam, że ostatnimi moimi kolegami szkolnymi (tj. z mojego pokolenia, bo wielu młodszych też przecież te same szkoły kończyło). Grzegorz grał w zespole Maksymiuka od 1973 r., czyli prawie od samego początku; Paweł przyszedł parę lat później. Ponadto na emeryturę również przeszedł świetny oboista Bolesław Słowik (adekwatne nazwisko), który jednak na dzisiejszym koncercie nie zagrał, bo program dotyczył tylko orkiestry smyczkowej (plus flet w jednym z utworów).
Bardzo to był przyjemny koncert, z repertuarem „dla ludzi”, całkowicie dwudziestowiecznym. Suita Colas Breugnon Tadeusza Bairda, stworzona przez kompozytora z muzyki teatralnej do sztuki według tej powieści, wiele lat temu była prawdziwym przebojem, grywana do znudzenia (zapewne dlatego później na długo przestano ją grać). Pozostałe dwa utwory to prawdziwe numery popisowe. Divertimento Bartóka było jednym z hitów POK za czasów Maksymiuka – on sam twierdzi, że grali je na pewno z kilkaset razy, jeśli nie więcej. Dziś z Sinfonią Varsovią również było świetnie, choć środkową, powolną i ponurą część zagłuszyła nieco nagła ulewa. Prawykonania Orawy Kilara dokonała w 1986 r. właśnie Polska Orkiestra Kameralna, ale już nie z Maksymiukiem, który wówczas był szefem BBC Scottish Symphony, lecz z Wojciechem Michniewskim. Od tej pory grało ten utwór już tyle zespołów, że mało kto pamięta, że właśnie POK była tym pierwszym. Myślę, że dziś było nie gorzej. Entuzjazm był wielki i maestro, po spontanicznej jak zwykle, długiej i zawiłej przemowie zarządził jako bis końcowy fragment utworu. Zarówno orkiestra, jak dyrygent w znakomitej formie. Bardzo ładne solówki koncertmistrzów – Anny Marii Staśkiewicz i Marcela Markowskiego.
Odbyła się też mała wzruszająca uroczystość podziękowań dla rozstających się z orkiestrą muzyków; przemawiał dyrektor orkiestry Janusz Marynowski i oczywiście dyrygent. W imieniu trójki przemówił Paweł Gadzina, dziękując szczególnie dwóm ważnym dla siebie osobom: żonie, która zawsze go wspierała i wręcz wypychała na próby, i Maksymiukowi, z którym zaczynał orkiestrowe życie. Dodam od siebie, że żona, altowiolistka i wieloletni pedagog, była koleżanką Pawła z klasy i już w liceum stali się parą – pamiętam.
Później jeszcze było małe spotkanie towarzyskie, na którym plotkowaliśmy trochę z dawnymi kolegami o innych kolegach. Nasze roczniki były jeszcze tymi, z których mnóstwo muzyków wyjeżdżało w świat; w niektórych krajach swego czasu Polacy niemal skolonizowali orkiestry. Trochę się od tej pory zmieniło. Nasze pokolenie zresztą już stopniowo się wycofuje, a niektórzy koledzy już odchodzą z tego świata. W lipcu zmarł inny dawny skrzypek SV i POK, Andrzej Staniewicz, który już był na emeryturze, a z Filharmonii Narodowej – również już emerytowana świetna klarnecistka Hanna Wołczedska. Tak to jest.
Komentarze
Bardzo w sumie poruszający ten koncert, bo jednak w tym parszywym świecie, gdzie ciągle coś się wali i załamuje, zwłaszcza w tym kraju, jednak zdarza się coś takiego, jak ciągłość instytucji, tradycji, coś dawno z sensem zbudowanego nie tylko wciąż trwa, ale w dodatku jest w świetnej kondycji i z dobrymi perspektywami. Oczywiście z jednej strony była to niemal „rekonstrukcja historyczna” POK, której ja (ur. 1972) nie pamiętam, znam tylko ze znakomitych płyt. Mam wrażenie że maestro Maksymiuk wręcz jakby starał się odtworzyć tamto brzmienie. Ale z drugiej strony starsi panowie, których ja pamiętam przy tych pulpitach od zawsze, zostawiają jednak zespół z młodymi kolegami za pulpitami i ci młodzi grają dobrze. Dwa tygodnie temu dwie skrzypaczki, altowiolistka i wiolonczelistka, wszystko młode dziewczyny, grały w tym namiocie koncert kameralny z rożnych utworów Dvořáka i było to bardzo porządne granie. W ogóle SV w tym sezonie gra bardzo dobrze, słyszałem ich parę razy w szapicie na Grochowie, a i koncert na ChiJE był bardzo dobry. A Maksymiuk – no to jest absolutne zjawisko i fenomen i po niedawnym odejściu Krenza i Korda chyba ostatni z wielkich polskich kapelmistrzów jeszcze z „tamtej epoki”. Ta „Orawa”, która przecież jest utworem „zgranym”, słyszało się to tyle razy – a jednak Maksymiuk umiał ją reanimować tak, że znów zabrzmiała świeżo i … wręcz młodzieńczo.
Zgadzam się. Koncert przyjemny, poruszający i udany. Dla ludzi, jak napisała DS.
Orkiestra świetna. Ciągłość instytucji i jej poziom zachowany (nawet w naszym Kraju, obecnie, jest to możliwe i oby nikomu nie przyszło do głowy tego zepsuć!). Uroczystość wzruszająca. Wszystkim trzem panom serdeczne dzięki a pozostającym w składzie orkiestry – dalszych sukcesów i trzymania formy.
Mnie najbardziej podobał się Bartok. I nawet ten deszcz w środkowej części jakoś mi tu pasował. Może nawet uwypuklił tą ciemną, niepokojącą atmosferę. W końcu Bartok pisał Divertimento w sierpniu 1939 roku. Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej. Zaraz potem opuścił Węgry i Europę, już na zawsze. Słychać tam ten niepokój i niepewność jutra…
A Maesto Maksymiuk nie byłby sobą, gdyby nie zagadał. I niech to robi jak najdłużej!
Dobry koncert!
Maestro Maksymiuk w świetnej formie – jeśli chodzi o gadanie, też 😉 Obecnie zajmuje się komponowaniem koncertu fortepianowego 🙂