Koniec żałobny i anielski
Tematyka koncertu zamykającego festiwal Chopin i Jego Europa całkowicie uzasadniona: przez ostatni rok pożegnaliśmy wiele osób z powodu pandemii (i nie tylko).
Dobór programu i wykonanie przez zespoły Philippe’a Herreweghe sprawiły jednak, że ta żałoba była na swój sposób krzepiąca.
Requiem Gabriela Fauré jest samo w sobie łagodne i anielskie – dla kompozytora takie właśnie przeżywanie żałoby było czymś naturalnym. Dlatego też do swojego dzieła nie włączył katastroficznej sekwencji Dies irae. Dopiero w przedostatniej części, Libera me, pojawia się niepokój, zrównoważony jednak szybko kończącym dzieło In Paradisum, znów przynoszący nastrój spokoju i czegoś na kształt nadziei. Zespoły, i orkiestra (pozbawiona skrzypiec z wyjątkiem solowych w Sanctus), i chór, oddały ten nastrój idealnie. Pięknie brzmiały zwłaszcza dęte blaszane. Także znakomici byli oboje soliści, Dorothée Mields w Pie Jesu oraz Krešimir Stražanac w Offertorium i Libera me. Utwór miał trzy wersje, i to ta z grubsza pierwotna została wykonana (uwaga: wbrew temu, co napisano w omówieniu, wersja ta miała prawykonanie w Paryżu nie w kościele św. Małgorzaty, lecz po prostu w La Madeleine, czyli kościele św. Magdaleny – tam, gdzie odbyły się uroczystości pogrzebowe Chopina, a po latach także samego Fauré).
Po przerwie krótkie i przejmujące młodzieńcze Begräbnisgesang Brahmsa, które Herreweghe powtórzył po dziesięciu latach, ale w innym wnętrzu zabrzmiało nieco inaczej. A potem – Symfonia psalmów, finałowe nawiązanie do Roku Strawińskiego, ale też przecież pojawiają się tu słowa pasujące do kontekstu, zwłaszcza w użytym w I części fragmencie Psalmu 39. Głęboka refleksja, skrajne emocje, niepokój przemieszany z kontemplacją; emfatyczna I część, wzruszająca druga z fugą, a w finale owo Alleluia, którego nigdzie indziej nie spotka się w tak smutnym właściwie, refleksyjnym nastroju, oraz burzliwy epizod, który kompozytor kojarzy z wizją pojazdu proroka Eliasza. I wreszcie ten pochód do nirwany: Laudate eum in cymbalis… Wielkie to dzieło. Romek z NY spytał mnie zaraz po zakończeniu, czy wzięłabym ze sobą to nagranie na bezludną wyspę. Nie wiem, czy koniecznie to, bo odrobinę się piony rozchodziły, jak już mam się czepiać, no i znam bardzo rozmaite wykonania (dawno temu szczególnie ukochałam nagranie Wodiczki), ale ten utwór z pewnością znalazłby się w żelaznym repertuarze.
I tak skończył się festiwal. Wracaliśmy do domu w nastrojach podniosłych. Niedługo, mam nadzieję, spotkamy się przy różnych innych okazjach.
Komentarze
I znów, jak w „Symfonii Pastoralnej” po „burzy kontrowersji” (ale jakże to kulturalna i w sumie niewielka burza wobec tych, co bywały drzewiej) wraca pełna harmonia jeśli chodzi o to, co ja słyszałem wczoraj. Wiec nie będę tu ubijał maślanego masła, jeśli to co wyżej doskonale odpowiada moim odczuciom. Romek z NY zadał mi po koncercie dokładnie to samo pytanie, ja odpowiedziałem zaś, że miałoby ono, sen, gdyby warunki (czy też obostrzenia, excusez le mot) takiej spedycji na tropikalną, pustelniczą zsyłkę obejmowałyby tylko Symfonię Psalmów. W sumie zresztą byłby to adekwatny „soundtrack” dla eremity, choć ja o niebo wolałbym wówczas móc zabrać Requiem Faurego.
Ponieważ Festiwal dobiegł końca, i – jak to się rzecze – finis operis coronatur est, chciałbym, jak i w zeszłym roku, wykorzystać tę gościnną platformę blogu, będąca zresztą przecież jakby chlubnym i heroicznym ostańcem porządnej krytyki i debaty, wobec uwiądu takowych w innych mediach, do napisania kilku słów.
Nie uzurpuję sobie, broń Boże, praw do reprezentowania nikogo, publiczności etc., ale ponieważ jest nas pewna grupa przyjacielsko-koleżeńska, która na Festiwal regularnie chodziła, i na tegoroczny i na przeszłe, a nikt chyba nic tu jak dotąd jeszcze nie napisał, to chyba nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli wystąpię tu jako skromy vox populi. Byłem obecny na wszystkich biletowanych koncertach poza jednym, więc – jak sądzę – mam też pewien ogląd całości, oczywiście od strony publiczności.
Przede wszystkim tak dla mnie, jak i dla reszty Koleżanek i Kolegów, to nie jest taki sobie zwykły festiwal, ale coroczne święto i jakby rytuał, czas szczególny. Wiele się przez te kilkanaście lat zmieniło w świecie, w polityce, mamy też jeszcze tę przeklętą pandemię, ale Festiwal Chopin i Jego Europa trwa i jest nieodmiennie organizowany na bardzo wysokim poziomie, a przede wszystkim ma swój własny, niepowtarzalny charakter. Jeśli złośliwcy niektórzy głosili, że w programie „znów to samo”, to oczywiście błądzili w dwójnasób. Bo jeśli to samo, to tylko na takim poziomie, że by można słuchać tego i co miesiąc, nie zaś co rok – Belecea Quartett, Luks i Biondi ze swymi zespołami, Awdiejewa, Bajewa z Chołodenką, Goerner czy Coppola, że wymienię tylko niektórych, naprawdę się nie nudzą! Oby więcej takiej „monotonii”. Po drugie zaś, przecież ci wspaniali artyści co roku pokazują nam zupełnie nowe rzeczy, a do tego powracają muzycy dawno nie słyszani oraz pojawiają się nowe, niekiedy znakomite osobowości, są zawsze miłe zaskoczenia.
W tym roku smutno było trochę, bo zabrakło kilku twarzy stale do tej pory obecnych, nie było już z nami Basi, odszedł pan prof. Zawadzki. Pan Jan, chyba w ogóle obecnie nestor warszawskich nałogowych melomanów z trudem docierał na pierwsze koncerty, ale niedyspozycja go zmogła, na szczęcie wiemy już, że wszystko idzie w dobrym kierunku, a pan Janek już się cieszy na sezon koncertowy Filharmonii i oczywiście na przyszłoroczny Festiwal, do którego od dzisiaj znów wszyscy zaczęliśmy odliczać dni. Szczęśliwie dojechali stali bywalcy z zagranicy – z Norwegii, z Nowego Jorku, z Paryża i szalenie miło było zobaczyć te twarze – przecież w najczarniejszych momentach pandemii myślało się, że może już nigdy nie będzie takiej okazji! Widać było też sporo nowych, młodszych twarzy i to też szalenie cieszy, bo pokazuje, że nie tylko realizowana jest misja edukacyjna, ale po prostu też, że życie muzyczne nad Wisłą ma jednak dalsze perspektywy.
Z rozmów z szeregiem osób, przyjaciół i znajomych, zarówno całkowitych amatorów i jak i bardziej profesjonalnych melomanów, wynika jednoznacznie, że choć możemy się czasem różnić w ocenach poszczególnych koncertów czy wykonawców, to panuje zgodna opinia, iż tegoroczny Festiwal należał do najbardziej udanych. Jeśli zważyć na fakt, iż cały czas wisi nad nami pandemia, a NIFC ma dodatkowo na głowie organizację Konkursu Chopinowskiego, to należy to uznać za potrójny wręcz sukces. Przecież żaden koncert nie został odwołany i w zasadzie zrealizowano CAŁY wydrukowany program! Wiemy skądinąd, że na innych festiwalach, np. w Verbier, w tym roku wiele rzeczy pokasowano, były spore roszady – a u nas wszytko poszło jak po sznurku, całość była szalenie sprawnie ustawiona pod względem organizacji, nie było chyba żadnych zgrzytów, w każdym razie ja nie odnotowałem takowych.
Nie ma tu sensu powtarzać opinii o poszczególnych wydarzeniach. Większość z nich znakomita lub bardzo udana pod względem artystycznym, co najmniej pięć-sześć określiłbym jako rewelacyjne. Trzeba jednak podkreślić, że także te punkty programu, które okazały się nie do końca fortunne, były arcyciekawe i ja nie żałuję ani minuty wysiedzianej na tych koncertach. Po prostu nie było nudno!
Należy zresztą dobitnie podkreślić, że właśnie na tym polega niezwykłość tego festiwalu, że jest on przestrzenią eksperymentu, częściej zresztą eksperymentu zwieńczonego sukcesem, niż nieudanego. Co z tego, że na niektórych festiwalach na tzw. Zachodzie jest jeszcze więcej gwiazd i znakomitości, jeśli programy najczęściej są jednak dosyć standardowe. Tu natomiast mamy do czynienia też z całym mnóstwem „smaczków” repertuarowych, może po prostu już się do tego przyzwyczailiśmy, ale nigdy nie za wiele podkreślania, jakie to jest ważne. Zwłaszcza w obrębie wykonywania muzyki polskiej na bardzo wysokim poziomie, w nieoczekiwanych dotąd ujęciach czy interpretacjach. Przecież to co nawet tylko w tym roku zabrzmiało – dajmy na to Moniuszko czy Pękiel, niejako stanowiło całkowicie odkrywcze odczytanie dzieł jakże istotnych dla naszej kultury muzycznej. Wykonie dwóch koncertujących utworów Szymanowskiego zaliczyłbym do najlepszych, jakie w ogóle słyszałem, nie tylko na żywo. Podobnie też Koncert klarnetowy Kurpińskiego był podany arcywybornie. Jeśli powiązać to z polityką fonograficzną NIFC-u, to mamy tu rzecz szalenie ważną, której nie sposób przecenić. Przecież to był „wstyd jak beret”, że nie mieliśmy porządnych pod wglądem wykonawczych i dźwiękowych zarazem nagrań najważniejszych oper Moniuszki – teraz już sprawy się maja całkiem inaczej. Bardzo też docenić trzeba, że obok dwóch świetnych zagranicznych orkiestr grających na instrumentach historycznych postawiono na Orkiestrę {oh!}, która na tym tle wypadła bardzo dobrze i utwory może czasem nie najwyższej klasy, ale szalenie ważne dla naszej kultury muzycznej, zaprezentowała z wielkim zaangażowaniem i smakiem. Tego typu muzykę trzeba grać albo tak, albo wcale.
Tak wiec, jak sądzę – całość należy uznać za wielki sukces, który oczywiście ma swoich Autorów, którym – począwszy do Dyrekcji NIFC i Festiwalu, po wszystkich członków ekipy, z których wiele i wielu przecież też przez te lata mogliśmy dobrze poznać, a także pracowników Filharmonii, TWON i Zamku, nie wyłączając przemiłych Pań Szatniarek i Obsługi Sali, winno się serdecznie podziękować. Wiemy, że nasz komfort i nasze rozkosze estetyczne wspierają się na ciężkiej pracy wielu osób – doceniamy to! No i odliczamy dni do sierpnia 2022 roku!
Dołączam się do ogólnej oceny, prostując tylko, że były na tym festiwalu trzy zagraniczne orkiestry grające na instrumentach historycznych: Europa Galante, Collegium 1704 i Orchestre des Champs-Élysées.
Zmarł Igor Ojstrach.
Dożył dziewięćdziesiątki. Szkoda, że jego ojciec zmarł tak młodo…
Jest już program tegorocznych Szalonych Dni Muzyki. Jakoś nikt chyba jeszcze nie pisał tutaj. Na wiele koncertów nie ma już nawet biletów.
https://szalonednimuzyki.pl/program/
No tak, zwłaszcza że są okrojone w tym roku z wiadomych powodów.
Ja z kolei wrzucam tu ogłoszenie Wajnbergowe: dziś o 16. w Barze Studio premiera spacerownika Warszawa Wajnberga, a jutro – Domówka u Mietka:
https://www.rytmwarszawy.pl/kultura/domowka-u-mietka-wajnberga-przy-zelaznej-66,3438.html
Wg newslettera Capelli Cracoviensis (nigdzie indziej nie znalazłam tej informacji) 10 października w Krakowie wystąpi Samuel Mariño.
Rozpoczął się w Warszawie Millennium Docs Against Gravity festiwal, czyli festiwal dokumentów. Jest kilka tytułów muzycznych, gdyby kogoś interesowało np. dokument o Filharmonikach Wiedeńskich („Wiedeńscy Filharmonicy”, ciekawe, czy prawdziwy, czy raczej schlebiający…), dokument o muzyce Matthew Herberta („Symfonia Hałasu – Rewolucja Matthew Herberta”), czy o dźwięku po prostu („Cały ten dźwięk”)