Elektra w miejscu prapremiery

Po spektaklu obejrzanym w drezdeńskiej Semperoper zachwyciłam się przede wszystkim orkiestrą. No, ale gdzie mają dobrze grać to dzieło Richarda Straussa, jak nie w miejscu, gdzie odbyło się jego prawykonanie?

Już pierwsze dźwięki po prostu powalały. Orkiestra prowadzona przez Christopha Gedscholda grała nie tylko perfekcyjnie (zwłaszcza imponowało to w sekcji dętej, zresztą wszystkie sekcje brzmiały w sposób wyważony i w znakomitych proporcjach), ale też odzwierciedlając wielkie namiętności, jakie kłębią się w tej operze. Muzyka Elektry jest dzika, chyba bardziej niż w jakikolwiek innym utworze z Salome włącznie (choć przecież i tak tam dzikości nie brak), czai się w niej zło i brak pohamowania. Pod koniec momentami ciarki mnie przechodziły.

Soliści jednak nie wzbudzili we mnie aż takiego zachwytu, może z wyjątkiem Doris Soffel w roli Klitemnestry – to po prostu imponujące tak zaśpiewać w wieku 73 lat. Pamiętam ją przecież, jak pod koniec lat 70. wykonywała partię Grzechu w Raju utraconym Krzysztofa Pendereckiego, potem, w 1991 r., śpiewała rolę Ubicy na premierze jego Ubu Rex. Prawdziwa klasa.

Wykonawczynię roli tytułowej, Lise Lindstrom, pamiętam z warszawskiego Latającego Holendra, w którym zupełnie mi się nie podobała. Teraz również śpiewa ostrym głosem, ale jeszcze bardziej krzyczy – wrażenia dla mnie były wręcz przykre (choć publiczność reagowała przychylnie). Ładniejszą barwę miała Chryzotemis – Allison Oakes, ale pod koniec też zaczęła krzyczeć. W sumie najlepiej brzmiały role poboczne, np. z panów Opiekun Orestesa Tilmann Rönnebeck. Malutkie polonicum – w roli jednej ze służących wystąpiła Justyna Ołów. Ciekawe też, że piątą służącą była Tuuli Takala, którą parę lat temu słyszałam w berlińskiej Staatsoper jako Królową Nocy.

Inscenizacja Barbary Frey była kompletnie nijaka i mało konsekwentna, ale wszystkie mankamenty tego przedstawienia, łącznie z wymienionymi głosowymi, wynagradzała orkiestra. Smutno było jednak widzieć drugi dzień z rzędu bardzo przerzedzoną widownię, i trudno domyślać się tego przyczyn (choć Rusałka miała premierę, a bilety są wtedy droższe). Może po prostu była zbyt piękna pogoda i drezdeńczycy wybrali majówkę, czemu nie należy się dziwić. (Inna przyczyna mogła być taka, że w Niemczech dziś obchodzi się Dzień Matki, a to nie jest chyba najlepsza opera na tę okazję…)

Myśmy też mieli majówkę: dzisiejszy dzień spędziliśmy już tylko – z wyjątkiem opery – turystycznie-krajoznawczo. Najpierw pojechaliśmy tramwajem, który wywiózł nas poza Drezno, do Radebeul, stamtąd zabytkową wąskotorową ciuchcią pojechaliśmy do Moritzburga, na stacji przesiedliśmy się do dorożki, którą okrążyliśmy całe jezioro, podziwiając zamek z każdej strony, a potem pojechaliśmy do pałacu Wackerbarth znanego z najstarszej w Saksonii winnicy (polska broszura zaczyna się od słów „Witamy w krainie zmysłów!”) i tam się posililiśmy, przy okazji degustując wina.

Bardzo to był intensywny weekend. Jutro przez cały dzień będę wracać do domu – mam niestety duże przerwy między pociągami, jedną w Zgorzelcu, drugą we Wrocławiu. Ale żeby nie było, we wtorek lecę dalej. Sezon na podróże się rozpoczął.