Za co kochamy Szymanowskiego

Każdy z koncertów Kwartesencji jest krótko zapowiadany. Ale dzisiejsza zapowiedź była po prostu kuriozalna.

Wyszła jakaś pani i zaczęła tłumaczyć, dlaczego dzisiejszy koncert został poświęcony Szymanowskiemu, jakby nie wystarczyło, że wielkim kompozytorem był, a na dodatek w tym roku mija 140-lecie jego urodzin (i 85-lecie śmierci). Otóż wedle jej słów wybór padł na niego, ponieważ odkrywamy ostatnio, że jego twórczość jest „queerowa, performatywna i emancypacyjna” (aż sobie zapisałam, żeby nie pomylić się w cytacie). I tu padł również tytuł zaginionej powieści Efebos.

Oczywiście można się zastanawiać, na ile homoseksualizm Szymanowskiego, który przecież nigdy nie był żadną tajemnicą, miał wpływ na jego twórczość muzyczną – miał z pewnością np. na Króla Rogera (o czym świadczy treść) i na różne inne dzieła, istnieje wiele publikacji temu problemowi poświęconych. Ale czy rzeczywiście w jego wypadku można mówić o queerowości jako cesze głównej? Co np. w kwartetach jest queerowego? Utwory jak inne, tyle że genialne (choć kompozytor nie był z nich zadowolony). A w drugą stronę: czy queerowość danego dzieła przesądza o jego wartości? Oczywiście nie – wszystko zależy od talentu twórcy. W przypadku Szymanowskiego mamy nawet przykłady przeciwstawne: muzyka – wiadomo, ale próby literackie jednak są niestety grafomańskie. Nie jest przecież prawdą, że Efebos zaginął w całości – już dość dawno odkryto jego fragment Sympozjon, który zachował się u Borysa Kochno, dawnej miłości Szymanowskiego. Fragment ten autor uważał za kluczowy, co mówi samo za siebie. Dawno temu wydrukował go „Ruch Muzyczny”, a ponadto znajduje się w Pismach literackich Szymanowskiego wydanych przez PWM (Pisma, t. 2). Długie, nudne i mętne biesiadne rozmowy bohaterów, owszem, „queerowe i emancypacyjne”, ale też np. nie bez mocnego akcentu antysemickiego – lepiej chyba, by nie one stanowiły podstawę oceny jego twórczości. Bo to tak, jakby powiedzieć, że Szymanowski to nie człowiek (kompozytor), tylko ideologia.

Mniejsza z tym. Royal String Quartet dziś wystąpił sam, grał pięknie, a między oba kwartety Szymanowskiego wstawił premierę: własną aranżację Sześciu pieśni kurpiowskich na chór mieszany. Ciekawy pomysł i niebanalnie zrealizowany. Zmieniona trochę została kolejność: na początek poszła pieśń trzecia Niech Jezus Chrystus, zagrana zwyczajnie, chorałowo, bez żadnych specjalnych efektów (podobnie jak później Wyrzundzaj się, dziwce moje). W A chtóz tam puka zaskakujący pomysł: pod koniec pierwsze skrzypce pukają w instrument rytm, który w oryginale śpiewa sopran solo (to moment, kiedy mowa o pochowanej „na trzy zameczki” matce: „psirsy zamecek – ze trzech desecek, drugi zamecek – żółty psiasecek, trzeci zamecek – zielona murawa”). Robi wrażenie chyba nawet jeśli nie zna się tekstu. Hej, wółki moje muzycy jednocześnie grają i śpiewają, w Bzicem kunia powtarzają słowa „bzicem go”. Trochę mnie rozczarowała ostatnia, Panie muzykancie, prosim zagrać walca – ta zabawa ludowa w niemal samych pizzicatach wyszła trochę blado. Ale ogólnie bardzo ładna nowa pozycja do grania, a publiczność wyklaskała na bis jeszcze powtórzenie Hej, wółki moje.

Jutro Szymański i Mykietyn, w tym prawykonanie nowego kwartetu Mykietyna, ale ja jadę do Wrocławia. Jeśli ktoś będzie i zechce się podzielić wrażeniami, to zapraszam.