Czesi rządzą

Collegium 1704 i Václav Luks są niezawodni – znów dali znakomity koncert, a tym razem w programie była w większości muzyka czeska.

Tym razem zresztą nie zawsze było idealnie – waltorni przydarzyło się parę spektakularnych kiksów – ale ogólnie muzycy grali z ogniem, z zaangażowaniem, a to jest szczególnie ważne zwłaszcza w mało znanym repertuarze.

Na początek niespodzianka. Chyba mało kto słyszał tu o takim kompozytorze: Jan Křtitel Václav Kalivoda (pracując w Niemczech używał wersji Johann Baptist Wenzel Kalliwoda). O 9 lat starszy od Chopina, zmarł w 1866 r., działał na dworach w Donaueschingen i Karlsruhe, należał więc do przeszłości jako muzyk dworski i jako autor dzieł przynależących raczej do wczesnego romantyzmu, w typie późnego Beethovena czy Webera. Był bardzo płodnym twórcą, ale jego dzieła nie są dziś znane, a – jak udowodnił Luks ze swoimi muzykami (i nie on jeden zresztą) – warto je przypominać. Symfonia g-moll (bez opusu) jest burzliwa, pomiędzy beethovenowską chmurnością i weberowskimi piekielnymi nastrojami, jest też świetnie napisana, nawet tematy da się zapamiętać. Trochę się ze swoją stylistyką spóźnił i dlatego o nim, jak o wielu innych, zapomniano – dziś już nie jest istotne, czy ktoś był na czasie, czy nie, tylko czy to dobra muzyka.

Jedynym nieczeskim utworem tego wieczoru był Koncert gitarowy A-dur Maura Giulianiego z solistą Mateuszem Kowalskim, który grał na gitarze romantycznej – mniejszej i bardziej wciętej. Utwór to znany przebój, zabrzmiał wdzięcznie, choć solista musiał się wzmocnić (głośnik leżał z tyłu za nim), ale inaczej nie byłoby go pewnie w ogóle słychać, zwłaszcza przy tak dużym składzie orkiestry.

Cała druga część była poświęcona Dvořákowi. Po ogniście zagranej uwerturze do opery Vanda – rzadko wykonywany Koncert fortepianowy A-dur z solistą Lukášem Vondráčkiem na pleyelu (chyba tym z 1830 r.). To dzieło ze względu na rolę dość masywnej orkiestry mogłoby być nazwane symfonią koncertującą, ale i fortepian ma tu coś do pokazania, zwłaszcza w dobrym wykonaniu, a takim to było. Cały koncert jednak trwał na tyle długo, że trzeba było zrezygnować z bisów – Kowalski nie bisował, a Vondráček ograniczył się do Marzenia Schumanna.

Potem poszłam na wagary, więc nie opowiem, jak było na recitalu Lisieckiego. Jeśli kto ma ochotę, to proszę bardzo.