Dzień zaskoczeń
I to zarówno na popołudniowym recitalu Szymona Nehringa, jak i na wieczornym koncercie symfonicznym.
Że Nehring już się „przechopinował”, to akurat niespodzianką nie było – w Polonezie-Fantazji zdarzały mu się nawet potknięcia. Powinien zrobić sobie od niego przerwę. Za to druga część jego recitalu była bardzo interesująca. Zagrana jednym ciągiem, bo taką solista miał koncepcję, by wszystko połączyć. Z bardzo ładnych sześciu Preludiów Debussy’ego z I tomu przeszedł bezpośrednio do największej niespodzianki koncertu: trzech preludiów Hermanna Nehringa, czyli własnego pradziadka, o którym zresztą wie niewiele, nie znając nawet jego dat urodzenia i śmierci. Od niedawna zaczął propagować jego twórczość pochodzącą z przełomu XIX i XX w., wydawaną przez Gebethnera i Wolffa, zdecydowanie wartą przypomnienia. Miniatury te dobrze wpisały się stylistycznie między Debussym a wyborem mazurków Szymanowskiego z op. 50. Wśród mazurków te żywe (nr 2 czy 16) Nehring wykonuje z dużym przytupem. Trochę zaskoczył też bisem: Marszem weselnym Mendelssohna w transkrypcji Horowitza. Publiczność takie rzeczy lubi i natychmiast nagradza stojakiem.
Dziwaczny był program wieczornego koncertu Sinfonii Varsovii pod batutą Andreya Yurkevycha. Na początek ukraiński dyrygent poprowadził utwór swojego rodaka, Walentyna Sylwestrowa – Moments of Memory (III), z udziałem Janusza Olejniczaka, który dobrze wpisał się w typowy dla tego kompozytora nastrój, gdzie banalne zwroty toczą się i wpadają w dziwne zawieszenia. Dość egzotyczne było zestawienie tej muzyki z Perłami Moniuszkowskimi Zygmunta Noskowskiego, który instrumentując 15 pieśni autora Halki i przyrządzając z nich potpourri zapewne czynił to z intencją bliską inżynierowi Mamoniowi: najbardziej lubimy piosenki, które już znamy.
Z tego samego czasu pochodzi Uwertura radosna Witolda Maliszewskiego, dziś pamiętanego głównie jako pedagoga, który uczył kompozycji Witolda Lutosławskiego. To naprawdę świetnie napisany i efektownie zinstrumentowany (szkoła Rimskiego-Korsakowa) utwór, wart przypominania.
I w końcu moment kulminacyjny, na który czekałam cały wieczór. Że taki będzie, to akurat nie było dla mnie niespodzianką, ale że w taki sposób… Już wcześniej wydawało mi się, że do Kate Liu bardziej pasuje Koncert f-moll Chopina niż Koncert e-moll, który grała na konkursie. I rzeczywiście. To był prawdziwy romantyzm, nie przesubtelniony, bo i mocnego dźwięku było niemało, a przy tym niesamowite jak zawsze wyczucie czasu. Jeszcze nie widziałam czegoś takiego, żeby w koncercie orkiestra z dyrygentem dopasowywali się do solistki i jej słuchali, a nie odwrotnie. Ona rządziła po prostu, ustanawiała swój świat, do którego wpuściła współmuzykujących i publiczność. To było wielkie. I niesamowity bis: Allegretto c-moll Schuberta, które zabrzmiało jak z innej planety. Tutaj można go posłuchać jako pierwszego punktu programu. Jak wiemy, ostatecznie pianistka wzięła udział w tym konkursie, ale bez sukcesu. To zupełnie nie jest typ konkursowy. Ale i tak kiedy myślę „Liu”, to wciąż przede wszystkim o Kate. Choć Bruce jest fajny i z zaciekawieniem czekam na jego występy, zwłaszcza recital.
PS. Do Sylwestrowa wracając, jeśli ktoś lubi te klimaty, to polecam koncert w ramach 8. Dni Muzyki Ukraińskiej – poświęcony temu kompozytorowi recital Dmytra Choni. To świetny, wrażliwy pianista i czuję, że dobrze tę muzykę wykona.
Komentarze
Byłem bardzo ciekawy tego wpisu. Części przed przerwą nie umiałem potraktować inaczej jak tylko przygotowania do koncertu Kate Liu, kompozycji, które w niej grano, nie znam, więc tym trudniej mi się odnieść, wyglądało to tak, że poznawałem je w trakcie, miło że po pierwszej z nich oprowadzał akurat Janusz Olejniczak: mam do niego sympatię, a i dźwięk bardzo lubię, z Pani podsumowaniem jego występu się w pełni zgadzam, ale nie mogłem się na tej części wieczoru skupić tak naprawdę nie dlatego, ale ze względu na emocje: Kate Liu to jedna z najważniejszych dla mnie osób, jeżeli chodzi o muzykę w ogóle, jest właściwie w moim wieku, jej finałowy koncert, na który wystawałem godzinami po wejściówkę, a potem wyczekiwanie na autograf na nutach pod FN, to jedne z najlepszych wspomnień, jakie mam w życiu. I zawsze jej recital czy koncert jest i będzie z tych najważniejszych dla mnie punktów danego sezonu (tym razem: obok koncertu Marii Joao Pires). Przyzwyczaiła już do zupełnego luksusu: jej interpretacje stawały się z automatu dla mnie kanonicznymi, tygodniami szukałem równych tym jej op. 18 i op. 17 Schumanna z 2020 r., rok później to samo stało się z op. 5 Brahmsa. Przykłady można mnożyć.
No i dziś jak zaczęła grać, to znów to poczułem. Jej zgranie z orkiestrą było rzeczywiście zjawiskowe, jakże to inna jakość w porównaniu ze zdecydowaną większością występów finałowych w Konkursie, ale i nawet na tym festiwalu. Przypomniała od razu dlaczego sobie lubię nazywać ją panią i władczynią czasu, czy też po prostu Królową, widzę, że i Pani jest miłośniczką jej talentu w tym względzie: te naturalne, długie oddechy: zawsze człowiek rozpozna, że to gra Kate Liu, a nie ktoś inny. Części pierwszej tego f-molla już w domu posłuchałem kolejne dwa razy, coś wspaniałego. Ale nie uprzedzając faktów: gdzieś pod koniec najładniejszej, śpiewnej drugiej części, nagle coś się jednak moim zdaniem stało, nie wiem co, ale objawiło się to tym, że straciła trochę kontroli. W części trzeciej pojawiło się zaczepianie sąsiadów, a ja zacząłem się martwić, jakby to dziwnie nie brzmiało. Ona sama zaczęła sprawiać wrażenie trochę zrezygnowanej, (siedziałem w pierwszych rzędach), w każdym razie ja tak to widziałem. Gra straciła ten, mówiąc pretensjonalnie, czar z początku: teraz trzeba było nie czarować, a wrócić na właściwe tory. No i OK, udało się to, a na koniec dostaliśmy jeszcze przepiękny bis. Jednak muszę powiedzieć, że mimo to wychodziłem raczej zdenerwowany, bo jej kibicuję i było mi zwyczajnie szkoda tych omsknięć. Jakieś to nietypowe i przez to przejmujące: rok temu już grała tego wielkiego Brahmsa z temperaturą. Pomyślałem, że znów jakaś tego typu heca.
Kate Liu jest wprost stworzona do tego koncertu.
Bardzo podobał mi się występ Szymona Nehringa, chciałbym go usłyszeć w jakimś koncercie fortepianowym, niechopinowskim. Np. w III Rachmaninowa, którym wygrał konkurs Rubinsteina.
A ja chciałabym usłyszeć więcej tego pradziadka – gdzie indziej grał dziesięć preludiów.
Podobnie jak Gospodyni i moi przedmówcy, zawsze czekam na koncerty Kate i są one dla mnie przeżyciem nieporównywalnym z żadnym innym. Rok temu po jej warszawskim recitalu szłam kawał na piechotę (mimo deszczu), żeby trochę ochłonąć; wczoraj byłam zniecierpliwiona, że tak długo trzeba czekać na jej występ. Ale wystarczyło, że wyszła na estradę, a wszystko inne zniknęło – zostało wzruszenie i duże skupienie.
Myślę, że wszyscy, którzy kochają muzykę, czekają na takie chwile jak wczoraj, kiedy dobrze znany utwór brzmi tak, jakbyśmy go słyszeli po raz pierwszy, jak gdyby właśnie się rodził pod palcami solisty. Siedziałam dalej niż @Zympans i też zauważyłam pewne wahanie pod koniec II części (nawiasem mówiąc, w skupieniu na pewno nie pomógł Kate zlot gruźlików, który trwał w tym czasie za moimi plecami). Ale ten słabszy moment wcale nie zbił mnie z tropu, nie zwarzył zachwytu całością. Kate jest człowiekiem i w chwilach „słabości” czy „zagubienia” (nie umiem tego napisać bez cudzysłowu), też potrafi być niebywale poruszająca.
Mogłabym jeszcze napisać kilka słów o głosach tuż po koncercie (niektóre były krytyczne i wygłoszone tak szybko po zakończeniu występu, że nie dawały miejsca na oddech). Ale po takim bisie, jaki dostaliśmy wczoraj – wolę po prostu słuchać dalej.
Na kanale youtube NIFC pojawilo sie nagranie koncertu z Baeva i Abloginem.
@Amma to prawda, jeżeli chodzi o kasłanie, to od kilku dni ewidentnie odbywa się jakiś jego, równoległy do ChijE, festiwal w sali. Ale też specjalnie to nie zaskakuje, przy tej zakaźności BA5 w tym „zlocie gruźlików” z dnia na dzień bierze i będzie brało udział coraz więcej osób. Tego chcemy, to mamy. Tylko rzeczywiście wykonawców szkoda. Szczególnie, że Kate Liu, jak pamiętam i jak później skądinąd słyszałem, to w ogóle bardzo wrażliwa osoba, a i która publicznie często nie gra.
@lisek. I słusznie.
Przepraszam za prywatny wtręt, ale czy wybierają się Państwo do Poznania w październiku? Ja właśnie słucham trochę skrzypiec oraz oczywiście ChiJE online, ale znowu mam ochotę na żywą muzykę – w Poznaniu nigdy nie byłam, podobno pięknie tam jest!
Pozdrawiam wszystkich.
Kate grała f-molla na tym koncercie po raz pierwszy w życiu z orkiestrą stąd te drobne zawahania. Jeszcze się wszystko z czasem dotrze. Nie zmienia to faktu, że interpretacja była zjawiskowa.
A z koncertu, o którym pisze lisek, odcięto Lisieckiego 😆 Płakać nie będę z tego powodu, ale już nie da się pewnych rzeczy sprawdzić 😉
Podobno dzisiaj z pierwszego koncertu wyproszono z sali hałasującą dziewczynkę, lat ok. 5.
Może przyszła pianistka tak przeżywała. Tego nagrania jednak nigdzie nie widzę. Słyszałam też, że włączył się komuś alarm w najgorszym momencie.
Na drugim koncercie (nagranie na Youtube) słyszałan tylko jedno kaszlnięcie, może gruźlików nie było. Masek w ogóle nie widać. Życzę wszystkim zdrowia!
Niestety praktycznie na każdym koncercie z festiwalu włącza się komuś telefon/alarm. Wprowadziłbym na wzór zakazu stadionowego dla pseudokibiców półroczny zakaz filharmonijny dla ludzi, którzy nie potrafią wyłączyć telefonu (w sytuacji gdy wyciszenie ich przerasta).
A tak w ogóle, to Nehring grał na fortepianie Yamaha. Wcześniej chyba wybierał Stainwaya. Ciekawy wybór. Może to z uwagi na zmianę impresaria?
Ciekawostka. Prawdę mówiąc nie wiem.
Wakacje, ChiJE itd., ale nikt chyba nie wspomniał o wydarzeniu 😉
https://www.deutschegrammophon.com/en/artists/krystian-zimerman/news/masques-and-mazurkas-krystian-zimerman-plays-szymanowski-267314
Dopiero za miesiąc premiera 🙂