Maraton Bruce’a (i nie tylko)

Bruce Liu dziś zrobił kilka rzeczy po raz pierwszy: wystąpił na dwóch koncertach jednego dnia, zagrał ten sam utwór (w różnych wersjach) na każdym z nich, zagrał na instrumencie historycznym. Udało się.

Dziś rano na briefingu opowiadał, że jego życie po konkursie zmieniło się w nieustające tournee i podpisywanie płyt. Teraz chciałby trochę spokoju, żeby szukać nadal swojej drogi. Pandemia stała się dla niego pretekstem, by zapoznać się z czymś nowym, i tym była dla niego muzyka Rameau. Kolejną płytę dla DG ma nagrać z muzyką francuską: właśnie Rameau i Ravelem. Przypomnę, że urodził się w Paryżu i jest związany z kulturą francuską – choć także oczywiście z chińską, no i z Kanadą, gdzie mieszka.

Z instrumentami historycznymi zetknął się w marcu, kiedy przyjechał tu, by wziąć udział w koncertach urodzinowych Chopina. Mówi, że bardzo go to zaciekawiło, że dzięki temu lepiej rozumie, czemu Chopin napisał coś tak, a nie inaczej. Wybrał na dzisiejszy koncert erarda (z 1858 r.), choć wie, że Chopin wolał pleyela.

Ale recital zagrał na steinwayu. Bardzo ładnie skomponował program: zaczął właśnie od kilku utworów Rameau, koronkowo zagranych, później pokazał swój przebój – Wariacje B-dur Chopina w wersji solowej (w której trzeba grać też partię orkiestry), po przerwie znów muzyka francuska – piękne i plastyczne Miroirs Ravela, wreszcie powrót do Don Giovanniego, ale w wirtuozowskiej wersji Liszta. I trzy bisy: Paderewski i dwa chopinowskie.

Specjalnie, by mógł dłużej odpocząć, przesunięto koncert wieczorny na 21:30, a on zagrał z Orkiestrą XVIII Wieku pod batutą Marka Mosia na zakończenie. Jego pierwszy występ na erardzie był bardzo udany, swobodny. Wariacje Chopina miały nie mniej uroku. A na bis zagrał Les Sauvages Rameau – pięknie to zabrzmiało.

Trzeba jednak wspomnieć o tym, co działo się poza tym na wieczornym koncercie. Jedna rzecz była nieudana: dwie części, jakie Michał Dobrzyński dopisał do niezachowanego niestety w całości Koncertu klarnetowego Kurpińskiego. Muzycy (solistą był Eric Hoeprich) wykonali je z obowiązku i bez entuzjazmu, czemu nie można się dziwić. Po nich zagrany autentyczny Kurpiński był jak westchnienie ulgi.

Pozostałe punkty programu były grane bez dyrygenta, co jednak chyba nie jest dobrym rozwiązaniem dla tej orkiestry, choć koncertmistrz Alexander Janiczek robił, co mógł. Symfonia B-dur Haydna została zagrana jakoś siłą rozpędu, gorzej było w Koncercie Es-dur KV 482 Mozarta – trudno było jakoś uzgodnić zeznania, czy Tomasz Ritter ma dyrygować od fortepianu, czy prowadzić ma Janiczek (był nawet moment, kiedy obaj próbowali jednocześnie). Jeśli jednak chodzi o samego pianistę, grał Mozarta świetnie, z energią, wyraziście, ale wielkim zaskoczeniem był bis: Die Stadt z cyklu Schwanengesang Schuberta w opracowaniu Liszta. Nawet nie wiedziałam, że z grafa można wydobyć tak mroczne tony. Niesamowite.