Romantycznie, nieromantycznie

Dziś, biorąc pod uwagę oba koncerty, był dzień dużych przeżyć, ale także zawodów.

Pierwszy zawód – to była forma Orkiestry XVIII Wieku. To już zespół, który niewiele ma wspólnego z tym prowadzonym przez Fransa Brüggena, choć kilkoro dawnych, znakomitych muzyków jeszcze gra. (Nawet odwieczny dyrektor Sieuwert Verster, choć dziś jeszcze był na koncercie, odchodzi we wrześniu – teraz to już naprawdę epoka się kończy). Nigdy nie grał bardzo równo, ale ten brak żołnierskiej precyzji kompensował radością tworzenia muzyki. Tego już nie słychać. Rozprzężenie czuje się tym większe, że muzycy nie mają stałego dyrygenta. Warszawskie koncerty (drugi w piątek) jeszcze do niedawna wisiały na stronie bez prowadzącego, ostatecznie pojawił się Marek Moś – dyrygent, jak wiadomo, znakomity, ale nie pamiętam, żeby miał doświadczenie z orkiestrą instrumentów historycznych, a to jednak specyficzny organizm.

Drugi zawód – to dzisiejsza forma solistki. Alena Baeva jest jedną z moich ulubionych skrzypaczek, ale Koncert fis-moll Wieniawskiego – wiem, wiem, piekielnie trudny – jakoś jej nie wyszedł. Czyste zagranie całego utworu przekracza możliwości większości, ale miałam nadzieję, że jej – nie. Gesty, ekspresja były właściwe, prawdziwie romantyczne, ale zbyt dużo było nietrafień, żeby można było odbierać komfortowo. Szkoda, mam nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy.

Za to uosobieniem romantyzmu był Dmitri Ablogin. Grał (na erardzie z 1858 r.) Koncert g-moll Mendelssohna, który jest co prawda bliższy klasycyzmowi i nie bardzo skomplikowany muzycznie, ale ma wiele wdzięku. Jednak najwspanialszy był bis pianisty – Impromptu Ges-dur Schuberta. To była poezja czysta, a pod koniec był taki moment, że ciarki chodziły. Wolę, kiedy ten pianista ma recitale, bo wtedy może lepiej pokazać swoje walory, no i po prostu jest go więcej.

Nie wiem, skąd pomysł, żeby po czymś tak pięknym dać w drugiej części Lisieckiego w V Koncercie Beethovena. To był czysty koszmar. Całe szczęście, że pianista grał na kopii grafa (czy też buchholtza, one wyglądają z daleka tak samo), bo inaczej tego łomotu nie dałoby się wytrzymać. Dyrygował orkiestrą od fortepianu, ale dość dziwnie się przy tym poruszał. Reakcje skrajne: od stojaka i krzyków po zdegustowanie. Cóż, niektórzy słuchają oczami. Nie wiem, na czym polega jego kariera – jest tylu wybitnych pianistów, którzy jej nie robią. Zdumiewające. Bis był przynajmniej spokojniejszy – Chopina Nokturn c-moll op. posth., jeden z tych utworów, których kompozytor nie przeznaczył do wydania, prawdopodobnie młodzieńczy, znany uczniom w szkołach.

Wielkie przeżycie przyszło na wieczornym koncercie: Winterreise w wykonaniu Matthiasa Goerne i Leifa Ove Andsnesa. Ten znakomity baryton wciąż szuka pianistów, tych prawdziwych, nie akompaniatorów. Połowicznie udało mu się to z Anderszewskim – połowicznie, bo choć brzmiało to wspaniale, jednak współpraca ograniczyła się do jednego tournee. Śpiewał też z Lisieckim i w takiej wersji ten pianista się nawet sprawdził (napisałam nawet wtedy, że może to właśnie powinien robić). Z Andsnesem było fantastycznie: pianista nie chował indywidualności, współtworzył całość. A Goerne znów był bardzo wyrazisty – na jego „tańce” przy śpiewaniu może nawet lepiej nie patrzeć. Barwa głosu była za to po prostu aksamitna, wielką przyjemnością było jej słuchać. Tak sobie wspominałam też pamiętne Winterreise z 2009 r., ale Prégardien ze Staierem i Goerne z Andsnesem to dwie zupełnie różne bajki. Każda inaczej wzruszała i może tym razem nie byłam bliska „poryczenia się” jak wtedy, ale na pewno wychodziłam głęboko poruszona.