Dzień włoski czyli dzień śpiewu
To się samo narzuca: jak Włochy, to śpiew. Tak więc po południu solista, a wieczorem – szóstka śpiewaków z dyskretnym towarzyszeniem teorby.
Marco Beasley to postać. Jak kiedyś tu powiedziałam – typ storytellera. I o ile kiedyś mogły denerwować populistyczne wstawki popowe, to teraz chyba już koniec z tym: pozostała muzyka dawna i ludowa, które zresztą świetnie się łączą. I głos, który wciąż brzmi znakomicie, choć nie jest to już śpiewak najmłodszy (rocznik „1957).
Beasley, syn Anglika i Neapolitanki, w Neapolu urodzony, a obecnie – jak nam powiedział – mieszkający w Genui, jest człowiekiem Południa. Dzisiejszy koncert pod nazwą Il racconto di mezzanotte, czyli opowieść o północy, mówił o miłości, o wojnie i o religii. Obok Guillaume’a Dufaya znalazły się pieśni tradycyjne z Korsyki, Sardynii, ale też Irlandii. Pieśni przeplatane były komentarzem częściowo po włosku, częściowo po angielsku. Po drodze zmienił jeden z utworów – z komentarzem, że czasem trzeba improwizować. Cała ta opowieść była ujmująco naturalna. Na bis była jeszcze tarantella/pizzica z towarzyszeniem kastanietów – był to jedyny utwór z udziałem instrumentu.
Zespół Rinalda Alessandriniego Concerto Italiano przyjechał na Actus Humanus z Monteverdim po raz kolejny, ale w trochę mniejszym składzie – pięć lat temu śpiewakom towarzyszyły dwie teorby i pozytyw, ale była to muzyka religijna (a rok temu był skład instrumentalny z dziełami rodziny Bachów). Dziś, z jedną teorbą, śpiewane były madrygały z Drugiej księgi, wydanej przez młodego kompozytora jeszcze w rodzinnej Cremonie, jeszcze nie tak rozbuchanej emocjonalnie jak późniejsze, ale już z pazurem zapowiadającym to, co miało nadejść.
Madrygały Monteverdiego na Actus Humanus wykonywał wcześniej zespół Les Arts Florissants. Czym różni się wykonanie Włochów? Dzisiejsze interpretacje nie były tak emfatyczne, były skromne, bezpretensjonalne i precyzyjne, a emocje wynikały z samych dźwięków. Ciekawe, że Alessandrini dyrygował na siedząco; być może chodziło nawiązanie bardziej intymnego kontaktu ze śpiewakami. Po dwudziestu madrygałach muzycy mieli siłę zaśpiewać jeszcze bis, też monteverdiowski. To muzyka, z którą niełatwo się rozstać.
Komentarze
Allora…:-) Na koncert Marco Beasle’a czekałam na tym Festiwalu najbardziej. I nawet nie dlatego, że jakoś specjalnie znam jego twórczość, po prostu miałam ochotę posłuchać w grudniowe popołudnie takiego właśnie repertuaru. Może poczuć się odrobinę jak na zimowych wakacjach we Włoszech: na Sardynii, na Korsyce, w Puglii. Pewnym zaskoczeniem były dla mnie recytowane pomiędzy utworami opowieści artysty, który w uroczy sposób, jak już Pani Kierowniczka napisała, spontanicznie, mieszał angielski z włoskim. Wytworzył się intymny, wręcz domowy klimat. Tytuł tego koncertu sprawił, że poczułam się faktycznie odrobinę jak przed snem i bardzo odpoczęłam.
Wypiwszy mocną kawę, przenieśliśmy się do Dworu Artusa, by słuchać Concerto Italiano. Było miło, było odkrywczo, bo chyba nie znałam wczesnego Monteverdiego, jednak myślami byłam cały czas na koncercie popołudniowym.
PS. Korsyka jest oczywiście francuska (ale dopiero od XVIII wieku) byłam, rozmarzona, zdecydowanie na włoskich wakacjach 🙂
W Gdańsku pewnie kończy się koncert oh! Orkiestry Historycznej – tymczasem w Warszawie skończył się tegoroczny festiwal Trzy Czte-Ry i muszę napisać chociaż parę zdań o wrażeniach z dzisiejszego koncertu. Właściwie mogłabym te wrażenia zamknąć w jednym słowie: rewelacja, i to zarówno w potocznym, jak i źródłowym sensie słowa. Rewelacją jest sama twórczość Mieczysława Wajnberga – odkrywana przecież na nowo nie od tak dawna – ale też Kwartet Śląski ma tę wspaniałą właściwość, że każdym wykonaniem utworu tego kompozytora odsłania coś istotnego. O V kwartecie smyczkowym pisała tu niedawno Pani Redaktor, omawiając nagranie – więc może nie będę drwa do lasu nosić i tylko uzupełnię, że dzisiejsze wykonanie miało w sobie i melancholię, i (taneczną miejscami) hipnotyczność. To, że Ślązacy są ze sobą świetnie zgrani, to truizm – ale duże wrażenie robiły też fragmenty, w których muzycy mieli okazję zaprezentować się indywidualnie. Kiedy grali Wajnberga, sala chwilami zamierała, wstrzymywała oddech.
Znakomicie pasował do V kwartetu VI kwartet Aleksandra Tansmana (świetnie, że w tym roku mogliśmy go słuchać częściej). Natomiast wykonany po przerwie kwintet f-moll Francka był jednak utworem z zupełnie innego świata, do którego po Wajnbergu trudno było wejść. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że z powodu choroby nie wystąpiła z kwartetem Ewa Pobłocka – mam wrażenie, że Łukasz Chrzęszczyk godnie ją zastąpił. Po prostu chciało się jeszcze zostać w świecie sprzed przerwy.
@ Amma – bardzo dziękuję za relację!
Ja się podpisuję pod słowami Ammy o wczorajszym koncercie w Studiu PR 🙂 szkoda, że ten festiwal jest tylko raz w roku 🙂
Popieram! Dlaczego Trzy Czte-Ry nie miałby towarzyszyć najdłuższym dniom roku (jak było pierwotnie) i jednocześnie rozjaśniać te najkrótsze i najciemniejsze? 🙂
Innym takim festiwalem, który dodaje otuchy podczas ciągnącej się zimy jest Łańcuch. O jego programie na przyszły rok nic jeszcze nie wiadomo. Ale Trzy Czte-Ry jest wyjątkowy. Ja w sumie tak naprędce napisałam w sobotę wieczorem – a przecież podziękowania należą się wszystkim, dzięki którym ten festiwal doszedł do skutku. Dyrekcji, mecenasom i całej ekipie – także technicznej, która sprawia, że możemy słuchać retransmisji. No i artystom: my, publiczność, jesteśmy i chcemy Was słuchać!