Tym razem na odwrót

Popołudniowy koncert Actus Humanus w Ratuszu Głównego Miasta w wykonaniu gwiazdy z zagranicy, a wieczorny w Dworze Artusa – zespołu krajowego.

Christophe Rousset zwykle przyjeżdża ze swoim zespołem Les Talens Lyriques, w małym składzie. Tym razem przybył sam, by grać suity Jeana-Philippe’a Rameau z dwóch pierwszych tomów utworów klawesynowych: pierwszy, z 1706 r., zawierał tylko jedną, za to długą, 10-częściową Suitę a-moll, drugi, o 18 lat późniejszy – dwie: w Suicie e-moll tańce przeplatane są z obrazkami rodzajowymi (słynne Le rappel des oiseaux czy La villageoise), a Suita D-dur już wyłącznie z takich obrazków się składa, od Les tendres plaintes po Les cyclopes. Jest jeszcze trzeci tom, wydany parę lat później, z dwiema suitami (w jednej z nich słynna Kura). Wszystko to pojawiło się przed głównymi dziełami życia Rameau, którymi były opery – to one przyniosły mu sławę dopiero po 50-ce. Niejeden z utworów klawesynowych trafił później do którejś z oper na zasadzie kompozytorskiego recyklingu.

Rousset był mistrzowski i precyzyjny (poza kilkoma potknięciami), ale trochę jakby profesorski, powściągliwy i skromny. Osobiście wolę interpretacje takie jak np. Władysława Kłosiewicza, wyraziste i czasem wręcz płomienne. Ale i gra Rousseta ma swoje uroki, a publiczność przyjęła go tak ciepło, że chętnie zagrał dwa bisy.

Wieczorny koncert Arte dei Suonatori poświęcony był dziełom CPE Bacha, głównie symfoniom „berlińskim”, których zagrano sześć. AdS obecnie opiera się głównie – tak jak od początku – na Aureliuszu Golińskim i jego żonie Ewie. Skrzypcowe małżeństwo tym razem zaprosiło do poprowadzenia koncertu Marcina Świątkiewicza, który dyrygował od klawesynu. Chyba to jego obecność (pedagoga katowickiej Akademii Muzycznej) sprawiła, że większość członków tego zespołu wywodzi się z tej uczelni. Wśród młodych muzyków znalazły się też członkinie Cohaere Ensemble: wiolonczelistka Monika Hartmann i flecistka Marta Gawlas (wczoraj nie uczestniczyła w koncercie zespołu, który grał tylko smyczkowe utwory). Program był pomyślany tak, że kompozycje następowały bezpośrednio po sobie: między symfoniami jako przerywniki grano utwory solowe lub kameralne: duet na flet i skrzypce, jedna część jednej z sonat klawesynowych, jedna część jednej z solowych sonat fletowych, wreszcie improwizacja klawesynisty, która poprowadziła do ostatniej z wykonanych symfonii; wszystko pięknie dobrane tonacjami. Bardzo to było w duchu CPE Bacha, który tak właśnie pisał wieloczęściowe utwory, w tym owe symfonie: żeby były grane jednym ciągiem i brzmiały niemal jak improwizacje. Niestety złośliwość rzeczy martwych nie ma granic: w środku jednej z symfonii koncertmistrzowi pękła struna i nastąpiła przymusowa dodatkowa przerwa. Do końca koncertu sprawdzał, czy wymieniona struna dobrze działa. Ale to przygoda z tych, co się po prostu zdarzają; poza tym to była sama przyjemność. Symfonie te mają bardzo charakterystyczne cechy, dramatyzm jest podkreślany m.in. przez częste użycie unisonu, co przybliża muzykę do deklamacji, i przez zwroty harmoniczne, które wywołują napięcie, niepokój. Wszystko to zostało oddane ze zrozumieniem, a przy tym z zapałem.