Pielgrzymka skrócona
Kolejny pianista z Kanady zawitał do Polski – tym razem do NOSPR w ramach festiwalu Kultura Natura.
Louis Lortie miał wystąpić jeszcze na zeszłorocznym festiwalu z tym samym programem, ale w ostatniej chwili odwołał recital, bodaj z powodów rodzinnych. Na szczęście tematyka jego występu pasowała zarówno do zeszłorocznego tytułu Podróż, jak i do tegorocznego Pejzażu. Jednak wbrew wcześniejszym zapowiedziom nie zagrał on całego cyklu Lata pielgrzymstwa Liszta, a nawet skrócił gdzieś o połowę program wydrukowany. Dlatego całość trwała koło dwóch godzin (z przerwą). Tak więc mimo iż koncert został nietypowo zaplanowany wcześniej, czyli o 18., by był zapas czasu, to ostatecznie skończył się już gdzieś kwadrans po ósmej.
Można to zrozumieć, bo jednak granie Liszta w dużych ilościach jest forsowne, a Lortie też już nie jest panem najmłodszym (64 lata) i mógłby kondycyjnie nie wyrobić. Choć oczywiście ma całość cyklu w repertuarze. Nagrał go na płyty, a w sieci też można to i owo znaleźć.
Dziś zagrał trzy utwory z Pierwszego roku (Szwajcarii): U źródła, Dolinę Obermana i Dzwony Genewy – nokturn; po nich z Trzeciego roku te odnoszące się do Villa d’Este, a w drugiej części koncertu – cały Drugi rok (Włochy). Dodatkowo budowały nastrój elementy niemuzyczne: na ekranie nad sceną wyświetlane były nie tylko tytuły wykonywanych utworów, ale też cytaty z nimi się wiążące (m.in. z sonetów Petrarki) lub obrazy (Zaślubiny Rafaela czy Zamyślony Michała Anioła). Pierwszy utwór, choć łatwy, był zagrany jeszcze nie do końca pewnie, ale im dalej, tym pianista bardziej się rozgrywał, a pod koniec było już znakomicie.
Zwykle słucha się tych utworów pojedynczo, ale ciekawie jest właśnie słuchanie ich w masie, choć z pewnością byłoby jeszcze ciekawiej posłuchać ich według chronologii i obserwować, jak ich styl się zmieniał, jak zamiast efekciarskiej wirtuozerii pojawiała się kontemplacja, śledzić wpływy jego zięcia – Wagnera czy też zapowiedzi impresjonizmu.
Komentarze
Frajde, Nawiązując do komentarza pod poprzednim wpisem, czy słyszała Pani najnowszy schubertowski album Erica Lu? To jest dopiero pasjonująca kreacja. Pianista przeżywa muzykę Schuberta całym sobą i nie boi się odmalowywać na fortepianie bólu i rozpaczy. Dwa lata temu w Dusznikach i w Warszawie także mnie zachwycił, choć wiele osób (także na tym blogu) kręciło nosem. Dla mnie Schubert Lu to mistrzostwo. W życiu nie wzruszyłem się do tego stopnia słuchając choćby Brendla, Volodosa czy Schiffa.
O, dzień dobry, dawno Pana tu nie widziałam:-) Nie, albumu nie słyszałam. Słyszałam natomiast sonatę A-dur, D 959 na żywo na Gdańskim Festiwalu Muzycznym w zeszłym roku. Zjawiskowa!
Zapewne posłucham. Ale ja chyba nie bardzo lubię słuchać płyt. Nie znam się tak na muzyce, niestety, by wysłyszeć wszystko, gdy słucham płyty. Rzadko coś mi się naprawdę nie podoba. Potrzebuję np. takiej audycji jak Trybunał, by ugruntować swoje zdanie. Oczywiście mogłabym sobie sama w domu zrobić Trybunał, ale to nie to samo. Uwielbiam słuchać z innymi.
Poza tym chyba nie wierzę płytom. Zdecydowanie wolę koncerty. Tam czuję, gdy mam duchową łączność z artystą i tym, co chce mi przekazać. I dopiero wtedy wiem, że chcę, żeby mnie ten artysta poprowadził dalej. Nie zapomnę zawodu jakiego doznałam po występię Tharaud na Chopiejach, gdy na płycie brzmiał co najmniej ciekawie.
No tak, ale właśnie sobie uświadomilam, że narcystycznie napisałam akapit o sobie a nie o Ericu Lu. Zatem nie zawsze się z Panem zgadzam (vide Pogorelić ), ale co do Erica Lu cieszę się, że mamy podobne zdanie i ufam Pana osądowi.
Serdecznie dziękuję za miłe słowa i muzyczne zaufanie. Jutro rano napiszę do Pani wiadomość mailową w sprawie nagrań Piotra Anderszewskiego. Chyba znalazłem coś, co bardzo Panią zainteresuje.
Zawsze lubię ból i rozpacz, chociaż nieodmiennie mam problem ze zdefiniowaniem tych słow, szczególnie jeśli chodzi o nagrania. Ale znając Sonatę A-dur Schuberta D.959 podejrzewam, że to o czym wspomina p.Marciniszyn to pewien segment , drugiej – skądinąd pogodnej w charakterze – częśc tej sonaty. Jest to faktycznie moment grozy, który rzadko pojawia się w twórczości Schuberta: jedyne inne, podobne miejsce niepokoju czy wręcz chwilowej „wycieczce w stronę schizofrenii” zauważam w również drugiej części Kwartetu smyczkowego G-dur. Ale Sonata jest faktycznie czymś unikatowym jeśli chodzi o ilustrację stanu psychicznego, przypuszczalnie samego kompozytora, który miał przed sobą dosłownie tygodnie życia.
Ale w tej sonacie jest obok tego +/- 40 minut innej, pozbawionej rozpaczy czy dramatu muzyki: czy zdaniem p. Darka , Eric Lu również i tam pokazuje się jako wyjątkowy pianista czy co wiecej wyjątkowy muzyk? Tylko pytam, choć w pytaniach, jak zapewne wiemy, czasami zawarta jest również odpowiedź……
Panie Romanie. Nigdzie nie napisałem, że odnoszę się wyłącznie do interpretacji Sonaty A-dur. Eric Lu na płycie utrwalił także Sonatę a-moll D 784 oraz Allegretto c-moll D 915.