Jedna pianistka

I znów szczęśliwie się złożyło – jeśli dziś gdzieś w Warszawie była ulewa, to na pewno ominęła Umschlagplatz między 18 a 19.

Zdumiewające, ile ludzi przyszło – jeszcze tylu w tym miejscu na koncertach WarszeMuzik nie widziałam. Nie tylko siedzieli na stopniu pomnika, ale też na ziemi, w kilku rzędach. I też w sumie chyba była to liczba dobiegająca setki. Widać, że ten festiwal, w sumie przecież bez żadnej reklamy, bardzo się przyjął w Warszawie i ma coraz więcej kibicujących. Oby tak dalej!

Dziś recital dała Julia Łozowska, studentka uczelni w Katowicach (u Wojciecha Świtały) i Hanoverze (u Arie Vardiego). Pamiętam ją z ostatniego Konkursu Chopinowskiego, z jej występu odnotowałam pozytywne wrażenia, ale odpadła niestety po pierwszym etapie, może także dlatego, że miała pecha wystąpić po olśniewającym Bruce’ie Liu.

Tym razem nie było Chopina, lecz program specjalnie przygotowany na tę okazję. Na początek zabrzmiał utwór dawnego mieszkańca Woli – VI Sonata fortepianowa Mieczysława Wajnberga. Jak daleko w tej ostatniej ze swoich fortepianowych sonat, pisanej w 1960 r., odszedł od młodziutkiego warszawskiego Mietka, który na co dzień grał muzykę lekką w teatrze i filmie, ale dla siebie pisał przedziwne utwory, trochę ekspresjonistyczne. Po emigracji do ZSRR znalazł się pod wpływem Szostakowicza, z czasem serdecznego przyjaciela, ale ten utwór jest już daleki od tych wpływów. Z głównym tematem brzmiącym jak dzwony cerkiewne, dziwnymi smętnymi epizodami i drapieżną fugą, jest niezwykle trudny. Wiele zresztą utworów Wajnberga ma to do siebie, i mówi o tym chyba każdy wykonawca, że trzeba je rozwiązywać jak rebusy i długo nad nimi pracować, a gdy się je w końcu zrozumie, są absolutnie logiczne i ścisłe. Swego czasu szukałam najlepszego wykonania tej niezwykłej sonaty i chyba jest nim to, ale ta artystka pracowała nad nią dobrych kilka lat (są w sieci też wcześniejsze jej nagrania), więc rzeczywiście rozumie ją na wylot. Dzisiejsza solistka dopiero teraz, na ten koncert jej się nauczyła, więc niedociągnięcia można wybaczyć. A to, że nie było w tym wykonaniu drapieżności, więcej łagodności, też można by kupić jako inne spojrzenie.

Może nie łatwiejsze technicznie, ale na pewno wyrazowo były dwie kompozycje wielkich pianistów: Passacaglia op. 44 Ignacego Friedmana, poświęcona Józefowi Hofmannowi, i króciutka Elegia tegoż Hofmanna, postromantyczne, dekadenckie, melancholijne. I na koniec Sonata As-dur op. 110 Beethovena – pomysł wydawałoby się ryzykowny, ale w tym miejscu, z burzliwymi i elegijnymi fragmentami, ale też triumfem na koniec, zdało to egzamin, tym bardziej, że solistka zapewne gra ten utwór już od dłuższego czasu i czuje się w nim pewnie. Ładnie wybrała też bis – melancholijną pierwszą Gymnopédie Satiego.

Marek Bracha zapowiadając zarówno ten koncert, jak całą serię, przypomniał, że i na poprzednich festiwalach główną rolę na koncertach na Umschlagplatz grał zwykle fortepian, ale w tym roku tak było tylko dziś. Za tydzień wystąpi duet skrzypcowo-akordeonowy, za dwa – projekcja audio nowego utworu Aleksandry Kacy, a za trzy już finał na Placu Defilad.