Parę słów o dniu wczorajszym
Wczoraj po koncertach chciałam tylko napisać komentarz i też, tak jak Wy, nie mogłam tego zrobić. Ale przyszło mi do głowy, że może z nowym wpisem się uda.
Pomysł, który wcześniej nazwałam dziwnym, by dwa dni pod rząd różni pianiści z tym samym akompaniamentem grali ten sam koncert podwójny Mozarta, dla wielu okazał się bardzo interesujący – takie zdania wczoraj słyszałam. Choćby dlatego, że można było porównywać. Interpretacja Kate Liu i Erica Lu była o wiele bardziej precyzyjna, jeśli chodzi o wspólne granie, natomiast były momenty, kiedy brzmienie wydawało mi się ciężkie, pod tym względem wolałam wersję wczorajszą. Na bis pianiści zostali przy Mozarcie i zagrali wolną część z Sonaty D-dur KV 448. Z kolei Dang Thai Son zagrał Koncert A-dur KV 414 – ten mniej popularny – i zrobił to pięknie i koronkowo. A na bis był ten walczyk.
Orkiestra tym razem też miała w programie na początek akcent angielski (oczywiście Serenadę Elgara), a na koniec polski, a nawet dwa polskie (zadania rocznicowe): Orawę Kilara (10-lecie śmierci kompozytora) i Chaconne Pendereckiego (90-lecie urodzin). Przy Orawie całkiem nieźle się bawili, choć niezła to musiała być dla nich egzotyka. Marek Moś, który czuł się w swoim żywiole, skomentował potem: „Nie uwierzą państwo, ale nikt z orkiestry nie był w Tatrach. Teraz mówią, że się wybiorą”. Chaconne była z kolei bardzo emocjonalna, inaczej niż zwykle się ją wykonuje w skupieniu i kontemplacji.
Wcześniej zdążyłam zajść na przedostatni koncert WarszeMuzik – tym razem na Chłodnej 20, na podwórku Kamienicy Pod Zegarem. Zadebiutował na tym koncercie nowy kwartet smyczkowy, Poldowski Quartet, z Martą Piórkowską jako prymariuszką. Program ambitny: II Kwartet smyczkowy Mendelssohna (bardzo czerpiący z Beethovena), Dwa utwory na kwartet smyczkowy Aarona Coplanda i pierwsze trzy części V Kwartetu smyczkowego Mieczysława Wajnberga. Bardzo zróżnicowany w nastrojach, dużo emocji i śpiewności. Zapowiada się kolejny świetny zespół. Szkoda tylko, że zapowiadający kuratorzy nie powiedzieli, kto to Poldowski – a chodzi tu o córkę Henryka Wieniawskiego Reginę, również kompozytorkę, zapomnianą niestety, ale interesującą, która posługiwała się takim pseudonimem, trochę od nazwiska męża – Dean Paul. Jej utwór znajdzie się w programie niedzielnego finału – o 19. na Placu Defilad przed Teatrem Studio (a w razie niepogody – w teatrze). Jeśli zajrzę, to na początek, bo na 20. oczywiście obecność obowiązkowa w FN 😉
Komentarze
Awaria sprawiła, że komentuję już nawet nie wczorajsze, ale przed-przedwczorajsze wydarzenie. Z drugiej strony, dzięki wywołanemu usterką zakrzywieniu czasoprzestrzeni mogę, pisząc ten komentarz, nawiązać do wątków w następnym wpisie. 🙂
Przypominam sobie, jak przed dwoma laty pianofil – omawiając Schubertowski recital Eryka Lu – udzielił sam sobie obszernej odpowiedzi na pytanie: „Po co właściwie chodzi się na koncerty?” Moja odpowiedź byłaby bardzo krótka: dla przyjemności. Przy czym bywa to przyjemność „zwykła” – a bywa i taka, jak gdyby jakaś siła wyciągała mnie z zajmowanego miejsca za włosy.
Kate Liu dostarcza mi zwykle przyjemności tego drugiego rodzaju. Idąc jednak do FN w sobotę, nastawiałam się raczej na przyjemność nr 1 – i w tym sensie się nie zawiodłam, choć niedosyt pozostał.
Mam natomiast inny kłopot: nadal nie wiem, co mam myśleć o Eryku Lu. Trudno cokolwiek powiedzieć na podstawie tak krótkiego występu jak w sobotę – ale na razie ten utalentowany i utytułowany muzyk nie budzi we mnie żadnych żywszych uczuć – poza sympatią. Tym chętniej pójdę go posłuchać w Łazienkach w najbliższą niedzielę – choć oczywiście wiem, że to specyficzne wydarzenie, w specyficznej scenerii.
Najmocniejszym punktem programu był jednak KV 414 Mozarta w wykonaniu Dang Thai Sona. Słuchając go, pomyślałam o innej interpretacji tego koncertu: w 2014 roku, w Glasgow, ten wspanialy utwór wykonał (ze Scottish Chamber Orchestra) bohater niedzielnego wieczoru. Do dziś pamiętam to jako duże przeżycie. Dlatego – ryzykując pomieszanie z poplątaniem i zupełną sałatkę z wątków – cieszę się, że PA był w niedzielę w tak świetnej formie. Choć gdyby udało mi się kupić bilet, mazurków Szymanowskiego byłoby żal.