Żywioł improwizacji
…czasem działa, a czasem jest zawodny. Można było się o tym przekonać na koncercie w Studiu im. Lutosławskiego pod hasłem „Ad Libitum na Warszawskiej Jesieni”.
Ad Libitum to festiwal improwizacji istniejący od 17 lat. W jego ramach odbywały się koncerty i projekty edukacyjne, a udział brały znane postaci ze środowiska zarówno muzyki współczesnej improwizowanej, jak też bliższe jazzowi. Tym razem mieliśmy też próbkę z różnych stylistyk.
Z improwizacją jest tak, że najlepiej wychodzi, kiedy jest przygotowana – to pozorny tylko paradoks. Nie chodzi oczywiście o granie z nut, tylko o przygotowanie jakiegoś zarysu formy i chwytów, czasem też ustalenia „co po czym”. Nawet wtedy jednak bywa, że coś nie idzie – każdy improwizator jest tylko człowiekiem, więc miewa lepsze i gorsze dni, a chemia między paroma osobami też się raz pojawia, drugi raz nie.
Wydaje mi się, że nienajlepszy to był dzień dla Ryszarda Lubienieckiego grającego na portatywie i Mai Miro, mającej do dyspozycji cały arsenał fletów prostych i rozmaitych rurek. Niby ciekawe brzmienia, a do tego jeszcze kilka rzeźb robotycznych, które migały światełkami i wydawały dźwięki elektroniczne (autorstwa Erika Brandala), jednak było zbyt statycznie i bardzo długo. Momenty były interesujące, ale całość nużyła i kończyła się kilka razy. Takich wrażeń nie było w występie duetu Czajka i Puchacz, czyli Kaja Draksler grająca na fortepianie i syntezatorze oraz Szymon „Pimpon” Gąsiorek na perkusji. Było dowcipnie, żywo, trochę jazzowo. A finałowe trio – skrzypaczka Mandhira de Saram, basista John Edwards i pianista Steve Beresford – było jeszcze bliższe jazzu, ale też starej dobrej awangardy, i im chyba grało się dziś naprawdę dobrze, czemu dali wyraz bisując.
Muzyka ludowa też ma w sobie element improwizacji, ale mniejszy niż się postronnym wydaje – są w niej rytuały, powtórzenia, niepisane zasady. Polską muzyką ludową zajął się autor wczorajszego utworu A Song for Rachela – Bernhard Lang. Michał Mendyk zetknął go z muzykami Radical Polish Ansambl i namówił do zajęcia się ich repertuarem, co zainteresowało kompozytora, który zajmuje się też, jak to sam określa, metakompozycją. Radical Loops to opracowania dziesięciu utworów na dźwięki elektroniczne (podkład; czasem też są to przetworzone dźwięki instrumentalne) i sześcioro skrzypków oraz perkusistę, którzy nadbudowują na tym tańce. W większości są to oberki, jest też kujawiak, chodzony, polka i jedna melodia klezmerska. Muzycy robią coś, co nazywa się wśród artystów ludowych „ogrywaniem obera”, ale jest to ogrywanie jednocześnie na różne sposoby. Czasami zmieniane jest metrum: wiadomo, że charakterystyczne w rytmie oberka jest przesunięcie drugiej miary w takcie trochę wcześniej; tu powstaje z tego rytm „na pięć” zamiast „na trzy”. Trochę podobnymi rzeczami zajmował się Zygmunt Krauze – dokładnie pół wieku temu powstało Aus aller Welt stammende, w którym melodie – tzw. światówki – były grane jednocześnie w różnych tempach i z akcentami na różne nuty. Później jeszcze była Idyll, w której muzyka góralska przeplatała się z dźwiękami przyrody i krowimi dzwonkami i jeszcze parę innych utworów, aż do orkiestrowej Folk Music. U Langa jest jednak trochę inaczej, a że pomiędzy częściami gasło światło, a zapalało się potem w różnych kolorach, powstało trochę polish folk disco. Trochę crazy, ale trans został zachowany.
Komentarze
Save the date: 22 października https://nowyteatr.org/pl/kalendarz/opowiesci-hoffmanna
Cokolwiek się nie zgadzając: chodziwszy kilkanaście lat po warszawskich klubach jazzowych, (dopóki te istniały), nie przypominam sobie sytuacji, żeby Henrykowi Miśkiewiczowi czy Andrzejowi Jagodzińskiemu brak chemii czy gorszy dzień potrafiły popsuć występ. W moim odczuciu jest to tłumaczenie mankamentów w stylu „humanistycznym”, z czym łatwo każdemu się utożsamić, OK, ale to jednocześnie tłumaczenie, które stosujemy przeważnie przy okazji występów osób, które jednak realnie mają znacznie bardziej podstawowe braki niż ten właśnie wskazywany brak rozpisania czegoś czy kłótnia z kolegą przed wejściem na scenę. Przez co jest, jakkolwiek zgrabnym, to moim zdaniem wyjaśnieniem najczęściej niestety nieprawdziwym. Nie znam muzyków z wczoraj, nie chcę być niesprawiedliwy, dawno nie wychodziłem. Ale takie problemy to mogłyby mieć znaczenie dla właśnie Marcina Wasilewskiego czy Włodzimierza Nahornego, dla kilkunastu osób, które mają w PL realnie swobodę improwizowania. Mogłyby, ale nie mają, bo rzecz w tym, że i tak się o nich nie dowiemy, bo oni są zbyt dobrymi muzykami, żeby to pokazać, i to jest mój point. Żeby nie być gołosłownym: Bill Evans mówił o tym tak:
„You just learn to throw that switch, and as a matter of fact, there is plenty of times, when you just feel like, ‚I can’t possibly play, get up there and play’, but as soon as you get up there, and the moment comes, you have that discipline. And there is a professional level of creativity that I can depend on and which is satisfactory for public performance. Always. And that I can depend on when I throw that switch. But those other high levels, which happen just occasionally are really thrilling, you don’t know when heck they’re going to come”.
Czyli innymi słowy, jak się dojdzie do swobody wyrażania tego, na co się ma ochotę, (arguably największy muzyk swoich czasów, wspomniany Bill Evans, doszedł do niej, wedle swoich słów, koło 28 roku życia; jakoś jestem dlatego zdystansowany wobec tego wysypu dwudziestoletnich improwizatorów w Warszawie ostatnimi czasy), to raczej właśnie te zaskakujące momenty weny mogą poziom podnieść, niż jakieś problemy słyszalnie popsuć występ.
Inna rzecz, że myśląc o polskich najlepszych jazzmanach, zauważyłem, że nigdy na żywo nie słuchałem Kuby Stankiewicza, a okazuje się, że nagrał dosłownie chwilę temu album na tematy Ludomira Różyckiego, którego 140. rocznicę urodzin mieliśmy dwa dni temu:
https://youtu.be/HWrF-W5qRug?si=GOkAI_cv-hMddPM8
@Zympans
Rozróżniłbym improwizację w jazzie (w większości solidnie osadzoną na dobrze znanym fundamencie danego utworu) od muzyki improwizowanej w formie, że tak powiem, czystej (The Music Improvisation Company i jej poszczególni członkowie, Globe Unity i inne formacje z epoki wczesnego Eichera 😉 i wiele innych zespołów czy muzyków zaczynających występ od czystej karty. Tu rzeczywiście może coś nie wyjść, muzycy akurat nie mają włączonej telepatii i… może powiać nudą.
To, o czym mówi Evans, jest w moim odczuciu graniem na autopilocie, kiedy nie masz weny. Dobry muzyk zawsze jakoś odbębni (w dobrym tego słowa znaczeniu) repertuar, ale bywają momenty, kiedy pojawia się nadprzyrodzona magia.
Ale ten autopilot jednak ma odniesienie, o którym wspomniałem powyżej.
Stąd też nie jestem do końca przekonany o stwierdzeniu PK o przygotowaniu się do improwizacji. Tacy muzycy jak Keith Jarrett wielokrotnie stwierdzali, że najlepsze rzeczy wychodziły im, kiedy nie mieli w ogóle koncepcji co zagrają po wyjściu na scenę.
@Gostek
Jarrett zaczynał u Blejkiego, Milesa i kilku innych, nie grając właśnie do okolic 30-tki niczego z palca. To, że przychodził potem bez konkretnego planu, co rzeczywiście wedle niego samego jest prawdą, pełna zgodza, nie zmienia faktu, że schematami miał naładowany przez wcześniejsze lata mózg, jak mało kto. Zresztą on to też osobny przypadek, rzekomo ma mieć słuch absolutny, to zmienia sposób uczenia się. A też umysł genialny po prostu.
No ale tu się właśnie nie zgodzę, że Evans mówi o autopilocie. Mówi, że jak się kilkanaście lat ćwiczy po kilkanaście godzin dziennie, to z czasem, krok po kroku, wraz z wiedzą, automatyzmami przychodzi wolność. Charlie Parker mówił dosłownie: „learn the changes, then forget them”.
Problem z czystymi improwizatorami, o których czytałem w co którejś zapowiedzi imprezy kulturalnej w Warszawie, (aż przestałem czytać), jest taki, że ja właśnie nie wiem, czy robili te poprzednie kroki, czy oni by umieli zagrać w tempie solówkę znanego standardu transponowanego o kilka tonów w stosunku do tego, co znają, na jam session. Moim zdaniem stąd powszechne umiłowanie tzw. awangardy, ambientu, niecodziennych brzmień, egzotycznych instrumentów, elektroniki. Bo to, czy ktoś rzeczywiście robi, co chce, można było łatwo sprawdzić, robiąc zwykłe call and response na grzebieniu w piwnicy Tygmontu, czy na Noakowskiego, czy kto, gdzie tam chodził. Tylko jakoś dziwnie właśnie na tych jam sessions, gdzie trzeba było się orientować, widywałem wyłącznie studentów szkół jazzowych, którzy się uczyli np. u właśnie Jagodzińskiego. Państwa improwizujących z czystą kartą na elektronicznej harfie ze znajomym DJ-em tam nigdy nie było.
Zresztą, z mojej rozmowy z jednym z początkujących muzyków wynikało wtedy, że właśnie taki dosłownie autopilot, (a nie zinternalizowane automatyzmy, jako narzędzia), to zmora ich, tych najmniej doświadczonych. Bo jak wchodzą na scenę, to po sekundzie głowa pusta, stres, dużo się dzieje, włączają się rzeczywiście patenty, autopilot. Natomiast swoboda sprawiania sobie i innym przyjemności przychodzi właśnie z wiedzą, wyrobionymi tysiącami godzin grania.
Ale też proszę się ze mną nie zgadzać, może ktoś ma inne doświadczenia z rozmów.
Kilka luźnych responsów:
– słuch absolutny nie jest wyznacznikiem geniuszu muzycznego, wręcz może przeszkadzać w uprawianiu muzyki;
– „Jarrett zaczynał u Arta, Milesa… tak, oczywiście, nawet, jeśli o czymś nie myślisz, to w podświadomości zawsze coś siedzi.
Sam tego doświadczałem uprawiając swoje amatorskie pitolanda, a po jakimś czasie nagle okazało się, że jakiś fragment brzmi identycznie jak cośtam – pomimo że absolutnie o tym nie myślałem grając/nagrywając.
Choć Jarrett grał u Milesa już okresie elektrycznym, kiedy jego muzyka pożeglowała na szerokie wody rozległych groove’ów i jamów. Miles sam był pod wrażeniem, że Jarrett „could play from nothing”.
Z ostatnim akapitem się zgadzam bez zastrzeżeń 😉 Doświadczenie, doświadczenie.
Z przedostatnim akapitem też się zasadniczo zgadzam – kiedy Warszawska Jesień zaczynała się elektronizować i multimedializować, myślałem sobie – a żeby te dzieci tak napisały kwartet smyczkowy, to byśmy zobaczyli co potrafią. Oczywiście odpowiedź na to brzmi: „to forma przestarzała” 🙂
Ale, wspominając o Jagodzińskim i Tygmoncie, zawężasz kwestię do jazzu, czy może zakładasz, że improwizuje się tylko w jazzie (?) Bach też improwizował, kadencje koncertów pierwotnie miały być improwizowane…
Nie postponowałbym muzyka tylko dlatego, że nie ma opanowanego katalogu standardów – w końcu nie każdy gra jazz, i nie musi go grać, żeby improwizować.
Bardzo ciekawa dyskusja – niestety nie mam czasu się włączyć… Miałam inne zajęcia, a teraz muszę odrobić zaległość z wczorajszego wieczoru 🙂
Ze słuchem absolutnym chodziło mi, że nie mam pojęcia, na czym polega wtedy nauka. Większość ćwiczeń, które robiłem w podstawówce muzycznej, było kierowanych pod osoby z relatywnym i takież są te, które robił znajomy na warsztatach jazzowych. Osobiście cieszę się, że go zresztą nie mam, szczególnie, że ponoć słuch absolutny ma tendencję do zanikania w późniejszym wieku, co może być przykre, ale to też wiedza anegdotyczna, jutubowa. A że skądinąd KJ ma umysł genialny, to osobna uwaga. Więc o nic tu się nie spieramy.
Szczególnie, że myślę właśnie na odwrót, tzn. że styl jazzowy to styl jak styl, kompletnie bez znaczenia, jeżeli chodzi o improwizację, więc nie ma co tego ciągnąć, zresztą właśnie to mówi Evans w wywiadzie przeprowadzanym przez jego brata, który wcześniej cytowałem. I tak też się wszyscy uczą.
Trudno mi tylko sobie wyobrazić, jak inaczej się niby próbować w tej umiejętności jak nie na jamach. Ale no to znów moje gdybanie. W każdym razie relacje między dźwiękami ewidentnie nie wiedzą, czy były pierwszy raz wypracowane w Nowym Orleanie, czy w Lipsku. Ogarnia się je, albo nie.
Art Tatum np. ogarniał. Jego Massenet, (zresztą w 2:11 to dla mnie cytat z przejścia do kadencji op. 38 FCh, tylko że tu wchodzi stride piano):
https://youtu.be/r1ZcxpgDCSU?si=EOkW4x0QBSJNlcO4
A też @Gostku, jeżeli chodzi o takie magiczne momenty, ale naraz też i o improwizowanie w klubie jazzowym niekoniecznie w stylistyce jazzowej, dalej drążąc temat, przypomniałem sobie o jednej z najlepszych płyt początku lat dziesiątych, Fred Hersch, Alone at the Vanguard, (nawiązując do improwizującego Bacha), z kompozycją dedykowaną Schumannowi, który to występ jest niczym innym jak wielogłosową improwizacją, której kulminacja brzmi jak bachowski chorał transponowany na fortepian, a i której końcówkę też tu chyba kojarzymy:
https://youtu.be/2mqyBWxmlRU?si=tfN66C5x1aflOEQu