Od zwierzątek do AI

Skromne wydarzenie na Nowej Miodowej wywołało w niektórych odbiorcach nadmierne emocje. Ale świetny koncert nocny w UMFC mógł pogodzić chyba wszystkich.

Wieczorem Duńczyk Simon Løffler z trzema artystkami norweskimi przedstawił swój cykl Animalia, który tworzył w latach 2019/22. To samo mniej więcej pokazał rok wcześniej na znanym norweskim festiwalu muzyki współczesnej Ultima. I właściwie trudno ten ciąg scenek zaliczyć do jakiegoś konkretnego gatunku, bo to nie do końca muzyka, nie do końca teatr – na oko to drugie, ale przecież chodzi też o dźwięki, cichutkie, delikatne. Sam kompozytor określa to jako non-human music, czego raczej nie należy tłumaczyć jako „nieludzkiej muzyki”, tylko jako próbę pokazania, czym mogłaby być muzyka tworzona przez zwierzęta. Tworzona mimochodem, tak to przynajmniej przedstawia się w tym spektaklu: przez dreptanie po scenie, machanie skrzydłami (gęsi), użycie dzwonków uruchamianych przez mruganie powiekami (liski) i różne jeszcze drobiazgi. Czyli: zrytualizowane zachowania zwierzęce z dźwiękiem w tle, ale bardzo dyskretnym. W sumie: pozorne wcielanie się w zwierzęta, ale będące tylko czymś, co wyobraża sobie człowiek. Nie jest to więc muzyka zwierzęca czy teatr zwierzęcy, ale jakiś rodzaj ludzkiego teatru absurdu. Na zasadzie dalekiej analogii przypomniałam sobie pokazywany wiele lat temu także w Polsce spektakl Roberta Wilsona Curious George (Ciekawski George, oparty na bajce-komiksie, której bohaterem jest małpa; wówczas ten tytuł był bez sensu tłumaczony jako Przedziwny George), w którym aktor miał kostium z długim ogonem i wykonywał małpie gesty. Nie był to przy tym spektakl dla dzieci.

Parę bardziej konserwatywnych osób z tzw. środowiska oburzyło się, jak można coś takiego pokazywać na Warszawskiej Jesieni i udawać, że to dzieło sztuki. Mnie to nadęcie rozśmieszyło i w ogóle nie byłam w stanie wczuć się w takie emocje. Prawdę mówiąc wielkich emocji to we mnie nie wzbudziło; ot, zjawisko, nawet sympatyczne. I tyle. Moim problemem w tym momencie było, że trwało to tylko godzinkę i do następnego koncertu trzeba było odczekać jeszcze dwie.

No, ale jakoś się odczekało i było warto. Spółdzielnia Muzyczna dała naprawdę znakomity koncert, z programem świetnie skomponowanym, a przy tym zróżnicowanym. Pojawiło się parę dzieł kompozytorów wcześniej obecnych na inauguracji festiwalu: autorka owego utworu orkiestrowego z maszynami do pisania, Malin Bång, dziś reprezentowana była utworem hyperoxic, opartym na różnych rodzajach dmuchania i pocierania („Utwór opiewa tlen jako pierwiastek niezbędny do życia i jako podstawę działania instrumentów dętych”), Marko Ciciliani, ten od instalacji z czterech gitar – kompozycją Black Horizon, tym razem z dwiema gitarami, za to leżącymi na stole i obsługiwanymi przez czterech muzyków. Podobnie były potraktowane skrzypce w utworze Fabia Machiavellego How many balloons do you need to make your sound?, których dźwięki wtapiały się w również ostre brzmienia pozostałych instrumentów. Nina Fukuoka przedstawiła znów utwór audiowizualny pt. Polka is a Czech Dance, w którym dźwiękom towarzyszą na ekranie scenki z użyciem AI, m.in. przygotowującej sushi. Wreszcie Trace Alexa Minceka, który zaczyna się skromnie dźwiękami pozostawiającymi ślad w postaci wybrzmienia, a potem narasta bardzo intensywnie, stawiając wymagania, którym jest w stanie sprostać tylko zespół, który jest prawdziwym zespołem – a Spółdzielnia Muzyczna takim jest. Rozmawiałam wcześniej wczoraj z muzykami zespołu (flecistką, skrzypaczką i wiolonczelistą); podkast ukaże się jutro na stronie „P” w cyklu Kultura na weekend.

Ponadto zajrzałam wczoraj, jeszcze przed pierwszym koncertem, na imprezę towarzyszącą poświęconą Andrzejowi Bieżanowi w 40. rocznicę śmierci, ale musiałam w godzinkę później wyjść. Co roku dawni przyjaciele Andrzeja robią koncert przypominając o nim i przy okazji o sobie. Tym razem wykorzystano dźwięki, jakie po sobie pozostawił – z utworów zrealizowanych w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia. I cieszę się, że byłam na pierwszym utworze; Tadeusz Sudnik wykorzystał tu chyba oba dzieła, Miecz Archanioła i Isn’t it?, ale najważniejsze było, że do tego na tubie zagrał Zdzisław Piernik – i to jak! Po prostu wspaniale. Co ciekawe, zaczął nie od charakterystycznych dla siebie awangardowych brzmień, ale od łagodnej, nostalgicznej melodii w d-moll. Ale i owych brzmień też trochę było. Bardzo się cieszę, że jest wciąż w takiej formie.