Trzy razy samobójstwo
Istniała groźba, że nie dotrzemy na prapremierę opery Ślepy tor Krzysztofa Meyera na skutek wydarzenia na Placu Piłsudskiego, które niespodziewanie się w jej treść wpisało.
Libretto Antoniego Libery zawiera bowiem postać Samobójcy, który w każdym akcie przykuwa się do torów na małej stacyjce, ponieważ chce być rozjechany przez ekspres, który się tu nie zatrzymuje. Drugą z głównych postaci jest Zawiadowca, który go ratuje, ale mimo to i tak musi zatrzymać pociąg, żeby oczyścić tory, co oczekującym na stacji jest na rękę. Każdy akt jest osobną historią, z różnymi postaciami, tylko te dwie są stałe. Taka forma była pomysłem kompozytora, któremu poddał się librecista. Znają się od dawna (pamiętam miejsce w latach 80., gdzie bywali obaj i ja także), a Libera jest znany jako znakomity tłumacz – przede wszystkim Becketta, ale także librett operowych.
Bardziej mnie zdziwiło, że reżyserem spektaklu został Marek Weiss, ponieważ wiedziałam, że z librecistą mają całkowicie odmienne światopoglądy. Ale, jak się okazuje, oni znają się jeszcze dłużej, byli kolegami ze studiów, i jakoś ostatecznie byli w stanie dojść do porozumienia. Nawiasem mówiąc, wydaje mi się to jakimś prognostykiem – że mimo wszystko można się dogadać, jeśli nie spadnie się poniżej pewnego poziomu. „Być może mamy być przykładem ekipy powstałej w porozumieniu ponad podziałami” – mówi w wywiadzie reżyser.
Łatwo nie było. Cytując dalej: „Żeby nie mówić o polityce, powiem tylko, że Antoni jest typowym eurosceptykiem, a ja jestem euroentuzjastą. To są dwie skrajności. I za każdym razem, jak w libretcie pojawia się jakaś aluzja czy pada na to akcent, mnie to mocno gryzie i próbuję to odkręcić”. Fakt, jest w programie zamieszczone libretto i w wielu miejscach różni się od tego, co słyszymy ze sceny, nie tylko w kwestiach światopoglądowych zresztą. Ale i w tych także: w oryginalnym libretcie w III akcie występują Terroryści i Feministki, którzy połączeni są w jeden Chór Barbarzyńców. Tu reżyser postawił stanowcze weto, ponieważ sam uważa się za feministę i ostro się sprzeciwia zaliczaniu feministek do barbarzyńców, więc dodał scenę, w której jeden z terrorystów gwałci jedną z feministek i ostatecznie wszystkie one uciekają.
Znakomitym pomysłem Weissa jest wprowadzenie alegorii śmierci, której również nie ma w libretcie – staruszki siedzącej na peronie i oczekującej nie wiadomo na co. Triumfującej w finale i pojawiającej się również w epilogu. To rola niema, ale ważna, jak słynna strzelba Czechowa, która pojawia się w I akcie, by wypalić w ostatnim.
Znakomita scenografia Jagny Janickiej przenosi nas na dworzec „jak żywy” – wielu przypomina się dawny spektakl Tomasza Koniny Podróż do Reims Rossiniego. Ten dworzec jest trochę w stylu art deco; dzięki obrotówce co jakiś czas przenosimy się na zewnątrz budynku, przed tory.
Muzyka w słuchaniu wydaje się nietrudna, ale dla śpiewaków jest trudna piekielnie. Nie ma tu czegoś analogicznego do arii, wszystko jest recytatywem. Stylistycznie zaczyna się jakby trochę ze środkowego, neoklasycznego Strawińskiego, później harmonika się zagęszcza – w późniejszych aktach opiera się z grubsza na skali z Messiaena (Mode 2). Jest trochę cytatów z literatury muzycznej – w I akcie z fortepianowego preludium Żagle Debussy’ego i wolnej części Koncertu fortepianowego G-dur Ravela (w treści mowa jest w tym momencie o Paryżu), w III akcie dostojnik kościelny wchodzi na dworzec przy muzyce z wejścia Komandora z Don Giovanniego Mozarta, a w finale pojawia się temat V Symfonii Beethovena. Łukasz Borowicz okiełznał tę partyturę; solistów należałoby właściwie pochwalić wszystkich, ale wymienię głównych: Stanisław Kuflyuk (Samobójca), Krzysztof Szomański (Zawiadowca), Robert Gierlach (Profesor, Generał Zakonu, Timur – przywódca terrorystów). Dołożyć jeszcze trzeba ruch sceniczny Izadory Weiss i światła Bogumiła Palewicza. Warto ten spektakl zobaczyć, bo to coś zupełnie innego niż zwykle w tym teatrze oglądamy.
Komentarze
Czyli trzy samobójstwa i gwałt. To ciekawe, co będzie jutro…
Dobra, koniec żartów. Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=VgTouXSo8KM
😆 😉
A la femminisca wbrew pozorom nie jest pieśnią o feministkach 😉 tylko sycylijską pieśnią żon rybaków oczekujących na mężów w porcie i modlących się za ich szczęśliwy powrót. Fajnie Kozena to śpiewa.
Toć napisałem, że koniec żartów… To jest, gdyby się uprzeć, antyfeministyczne, coś jak nasze „Jeszcze się tam żagiel bieli”: Bo męska rzecz być daleko/A kobieca – wiernie czekać 😀
„chłopców, którzy odpłynęli” Who knows, who knows…
Bardzo ważne wydarzenie. Błyskotliwy zamysł, libretto z dodanymi pomysłami dramaturgicznymi reżysera. Muzyka, która swój najmocniejszy wyraz i splot z tekstem znajduje w Akcie 3. I to czytanie muzyki jak oglądanie „krajobrazu” za oknem. Arcyinteligentne i wszechstronnie dopracowane dzieło. Kto może, niech idzie. Co do atmosfery przypomniał mi się jeszcze Stefan Grabiński ze Ślepym torem.
No tak, tyle że Ślepy tor Grabińskiego rozgrywa się w pociągu. Można sobie przypomnieć: https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/grabinski-slepy-tor.html
Kolejowe opowiadania grozy to była jego specjalność. Trochę już chyba dziś zapomniany. W tej operze mistyki kolei nie ma, ale pojawia się postać nadprzyrodzona – owa staruszka (nie ma jej w libretcie).
Byłem na drugim spektaklu – trochę nastraszony opinią PK, że „nie ma tu czegoś analogicznego do arii, wszystko jest recytatywem“. A tu niespodzianka: już w I akcie duet dwóch gejów (Debussy skrzyżowany z Ravelem) – jak z dawnego melodramatu. W ogóle LGBT bez zahamowań… Słuchałoby się jeszcze, a tu – głośnik i zawiadomienie o spóźnieniu pociągu. Nawiasem: opera pokazuje, że notoryczne przecież ostatnio spóźnienia na kolei mogł być inspirujące artystycznie (postaram się o tym pamiętać w czasie kolejnego pobytu na dworcu ;-))
Aria Profesora do Zawiadowcy: aż dziw, że publiczność nie nagrodziła Roberta Gierlacha brawami jak to się robi w porządnej operze. Bel canto na Dworcu. A może pod wpływem głosu PK kompozytor coś szybko dorobił?
Robi się śmieszno-poważnie w II (a nie III akcie) jak są chórki modlitewne roztańczonych zakonnic. A potem – rrany boskie – ABBA Ojcze! Tyle, że z inną muzyką i tekstem. No, ale sławetne urodziny Radia Maryja zainspirowały realizatorów tak, że człowiek własnym oczom nie wierzy.
Począteku III aktu przypomniał mi młodego Prokofiewa – to tak na marginesie skojarzeń, jakie wspomina PK.
A w finale ciekawe: wykonawcy narzekają na kompozytora, pośrednio na librecistę, obrywa się dyrygentowi – cało wychodzi tylko reżyser. Jak on to zrobił?
Z zainteresowaniem obejrzałam tę operę – jest inna od tych, które do tej pory oglądałam. A w II akcie nieźle się uśmiałam. To taka opinia niefachowca od muzyki.
@ Stefanek
Najbardziej dostawało się reżyserowi, ale reżyser to wyciął 😆
Pooobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=vLcVXJi0OVM
Kiedyś to ludziska śpiewali, panie dziejku…
Ale tak, Vittoria 😀
A dziś poszłam sobie po prostu na kameralny koncert do FN. Grał Das Philharmonische Oktett, złożony w większości z muzyków Filharmonii Monachijskiej, z wyjątkiem młodego waltornisty Marcina Sikorskiego, stypendysty orkiestry Bayerische Rundfunk. W zespole grał jeszcze jeden Polak – pierwszy kontrabasista Sławomir Grenda, Grek – pierwszy skrzypek Iason Keramidis, Francuz – drugi skrzypek Clement Courtin i Włoch – fagocista Raffaele Giannotti. Niemcy byli więc w mniejszości. Muzycy świetni, ale trochę mnie rozczarowali w Septecie Beethovena (w Oktecie Schuberta było już lepiej), bo zdarzały się nierówności. Może nie za często grają w tym składzie. Prawdę mówiąc nazwa zespołu kojarzy mi się bardziej z Berlinem – tamtejszy jest bardzo znany i ceniony.
Ale w sumie miło było sobie trochę odpocząć przy tej muzyce.
Z tzw. innej beczki, ale poniekąd i a propos samobójstw – imputowano ten desperacki czyn księciu Ogińskiemu, jakoby pod wpływem miłosnego zawodu (uczczonego stosownym, smutnym polonezem) i często musiał dementować tę plotkę, chociaż nie wszyscy wierzyli, że to on, i że wciąż żyw.
Natomiast inna mistyfikacja towarzyszyć mu będzie zapewne już na wieki – mianowicie autorstwo dzieła, z którego słynie, a którego nie napisał: Poloneza Ogińskiego 🙂
W najnowszej „Muzyce” fascynujący artykuł prof. Agnieszki Leszczyńskiej (UW) śledzący dzieje tej osobliwej mistyfikacji, niewrażliwość dotychczasowych badaczy na jej temat (przez ponad półtora wieku nikogo nie zaniepokoił brak jakiegokolwiek źródła potwierdzającego autorstwo i datowanie) oraz wskazuje, kto naprawdę skomponował „Pożegnanie Ojczyzny” (i wcale go tak nie nazwał).
https://czasopisma.ispan.pl/index.php/m/article/view/2072
Tu zaś samo dzieło w najstarszej znanej wersji z ok. 1831 (nieco odmiennej od najczęściej grywanej, którą przysposobił wydawca z Kijowa i Żytomierza, niejaki p. Antoni Kocipiński), z zupełnie wszakże innym autorem:
https://imslp.org/wiki/Marche_triomphale_(Wysocki,_Kasper_Napoleon)
Pianiści, do dzieła! Czekamy na CD, na którym znajdzie się pierwowzór plus zapewne pierwsza przypisana samemu Xięciu edycja Dobrzyńskiego (1855) oraz ta utrwalona w powszechnej świadomości zapomnianego Kocipińskiego (1859).
No bardzo ciekawe, faktycznie.
@PMac
Przeczytane, świetna rzecz. Pouczająca zresztą, bardzo na dzisiejsze, internetowe czasy. Średnio wygodne to zadanie: udowodnić, że ktoś czegoś nie zrobił, że powielający później taką „informację”, w rzeczywistości nie mieli za bardzo czym jej podeprzeć. Ale ciekawe.
Jeszcze mnie trochę zastanowił taki oto, nazwijmy to, poetycki (?) moment samej pracy, nie przypominam sobie, żebyśmy w naszych dyplomach mogli tak pisać, ale to już bardziej pół żartem, pół serio, bo artykuł naprawdę fajny:
„rok narodzin Pożegnania Ojczyzny wszedł niejako kuchennymi drzwiami do muzykologicznego krwioobiegu”
Śliczne 😆
To że Ogiński nie napisał „poloneza Ogińskiego”, to akurat nad Sekwaną krąży. Przypisuje się go raczej Michałowi Kazimierzowi (temu od harfy), który zmarł w 1800 roku.
Kasper Napoleon(!) Wysocki to jakaś rodzina Piotra Wysockiego, tego od podchorążych?
Gdzieś w moich podróżach powstanczolistopadowych natknęłam się na wzmiankę w prasie francuskiej z 1830 roku, że na znak poparcia dla Polski każdy bal w sezonie 1830/31 rozpoczynał się „polonezem Ogińskiego”. Ale nie znajdę teraz źródła, fiszki głęboko schowane. A może to syn Ogińskiego tego poloneza wodził nad Sekwana i się utarło??? Tez być może.
Artykuł świetny!
Artykuł zaraz przeczytam i przetrawię. Przed przeczytaniem mam taką wątpliwość, że gdzieś czytałem (ale gdzie?) tekst podobno samego Ogińskiego o tej samobójczej plotce i dementowaniu, no i Ogiński twierdził, że owszem dementował, ale tylko plotkę, zaś do autorstwa się przyznawał głośno. Może i o tym jest w artykule.
Natomiast „niewrażliwość badaczy” nie dziwi, a zwłaszcza nie powinna dziwić pani profesor. Chyba, że sobie ona siedzi w wieży z kości słoniowej i nie widziała z bliska swoich uczonych kolegów muzykologów – tu mógłbym bardzo długo i z nazwiskami, ale nie będę, bo mam ciekawsze zajęcia (akurat PMac by się na tej liście nie znalazł – pozdrawiam przy okazji, miło się gawędziło całkiem niedawno, ale nie mogę się zdekonspirować 🙂 ).
I nadusiłem enter, a jeszcze chciałem powiedzieć, że takich zagadek jest bardzo duże mnóstwo i młodsze pokolenie ma co robić, jeśli zechce. Na przykład kto jest autorem sławnego „Kozaka” Moniuszki (tam na górze jawor stoi…) – Każyński ukradł Moniuszce czy poczciwy Staś jednak nie był całkiem spiżowy? Trzeba by zrobić badanie terenowe w Petersburgu, teraz się nie da, ale było na to 150 lat i nic. 😎
Wielki Wodzu, taką hitową zagadką jest Schoene Minka, Jackson owych lat. Bardzo popowa melodia. A i pewnie nie jest jedyna, ja siem tam nie znam.
Żebym ja był muzykologiem. Tej melodii tylko u Kocipińskiego i Idzikowskiego pewnie było kilkanaście wydań rożnych autorów. To się nie da zbadać, z wódką czy bez.
A tak wogle, to o czym tu się rozmawia? I po co? Przed chwilką z radia, programu nr 2, usłyszałem utworek Maurycego KRASOWSKIEGO. Tak powiedziała dwukrotnie pani Ewa Szczecińska, a nie któryś z ostatnio zatrudnionych niedorozwojów. No żesz. Rozpędzić to i zacząć od początku, chyba inaczej już tak będzie zawsze. 🙁
@tjc – co do różnych wzmianek z I poł. XIX wieku – trzeba pamiętać, że sama postać księcia Michała Kleofasa był wtedy b. popularna i że popularne były jego różne polonezy! Pewnego autorstwa są te (12) zawarte w wiedeńskim druku Haslingera z 1829, zapewne autoryzowanym przez kompozytora. Nie ma wśród nich TEGO. Prócz nich krążyły jeszcze inne edycje; sam książę (o czym pisze autorka w/w artykułu) w niektórych rozpoznawał swoje, inne kwestionował. Jeden z tych „osobnych” polonezów (F-dur) bywał wydawany jako „Polonaise célèbre”, inny (f-moll) jako „Polonaise funèbre” (czasem właśnie z legendą o samobójstwie autora i nawet stosowną ryciną – zwłoki osuwające się z fotela, dymiący pistolet, w tle tańczy ONA z innym….) itp.
Potem przyjęto za pewnik, że gdy ktokolwiek wspominał fakt wykonania „tego sławnego poloneza” (zapewne F-dur), to musiało niechybnie chodzić o „Les adieux”. I gdy już ów falsyfikat zaistniał, to – a jakże – wydawano go już też z nagłówkiem „Polonaise célèbre”. Z kolei sam Moniuszko wydał u Zawadzkiego w Wilnie zupełnie innego poloneza (bodaj Es-dur) w swojej redakcji właśnie z tytułem „Pożegnanie Ojczyny”. Tak działał dziewiętnastowieczny marketing, starano się monetaryzować sukces znanej osoby i dzieła, które zyskało popularność nie przejmując się detalami 🙂
Główna hipoteza wspomnianego artykułu jest taka, że tych 12 znanych polonezów z edycji 1829 wziął na warsztat znany kompozytor Ignacy Feliks Dobrzyński i dodał do nich jeszcze dwa, wśród nich późniejsze „Les adieux”, anonsując że są „niedawno wydobyte z zapomnienia” (już ta uwaga, jak zauważa autorka, podważa legendy o rzekomej „wielkiej popularności” wcześniej). Kto je wydobył i w jakiej postaci – nie wiemy. Może to był sam polonez Wysockiego „wydarty” z całej edycji (do dziś każdy uczeń szkoły muzycznej zna takie praktyki dzielenia wydań na kawałki), bez strony tytułowej z nazwiskiem, a pewniej – odpis, w którym ktoś pominął autora. Może Dobrzyński w dobrej (a może i w złej?…) wierze uznał, że znany Ogiński to autor „najbardziej prawdopodobny” i tak go przypisał. Kolejny był Kocipiński, i poszło…
Co ciekawe, Dobrzyński prawie na pewno znał Wysockiego – obaj (wraz z Chopinem) należeli do uczniów Elsnera w Szkole Głównej Muzyki. Ale po powstaniu Wysocki żył na emigracji, raczej nie mieli kontaktu (Chopin też go nie wspomina chyba). Niszowy berliński druczek jego Marsza z Polonezem z bohaterami powstania na okładce nie mógł być oficjalnie rozpowszechniany (stąd może „wydzieranie” samych nut?) i Dobrzyński serio mógł nie zorientować się, z jakim autorem ma do czynienia.
Agnieszka Leszczyńska jest cenioną badaczką źródeł, zwłaszcza renesansowych (w tamtej epoce śledzenie przepływu repertuaru, edycji, wariantów jest bez porównania bardziej zawiłe), skromnie więc zauważa, że korzystając ze zdobytego na tamtym polu warsztatu jedynie „wrzuciła kamyczek” do ogródka dziewiętnastowieczników. Teraz to do nich należy zrobienie rozległych badań pt. „przemiany i recepcja Poloneza a-moll Kaspra Wysockiego niesłusznie przypisanego Michałowi Ogińskiemu”. To może być materiał na liczący setki stron buch (jak fascynująca skądinąd praca Macieja Gołąba o Mazurku Dąbrowskiego), pracę habilitacyjną, a przynajmniej porządną dysertację doktorską, bo tych wersji, wariantów, transkrypcji jest doprawdy bez liku. Ale wszystkie pod nazwiskiem księciunia. Biedny, skromny i (z tego co o nim wiemy) zacny p. Kasper byłby w dzisiejszych warunkach milionerem z tantiem, licencji itp…
Problemem będą nowe edycje mierzące się z tymi ustalniami. Żartując o tym z autorką artykułu proponowałem, by na okładce widniał autor: Kasper Napoleon Wysocki i tytuł „Polonez Ogińskiego” 😉
PS. Ukłony, Wielki Wodzu!
Takie rozmowy w środku nocy – piękne 😆
Schöne Minka to ukraiński Jihaw Kozak za Dunaj. Autor – Semen Klimowski : https://pl.wikibooks.org/wiki/%C5%9Apiewnik/%D0%87%D1%85%D0%B0%D0%B2_%D0%BA%D0%BE%D0%B7%D0%B0%D0%BA_%D0%B7%D0%B0_%D0%94%D1%83%D0%BD%D0%B0%D0%B9
Beethovenowi podrzucił tę melodię – jak inne, znane np. z kwartetów z op. 59 – książę Andriej Razumowski, któremu te kwartety są dedykowane.
Beethoven to w ogóle jak Kolberg. Nazbierał tych piosenek, a nazbierał. Polskie tez są.
Ale akurat Schöne Minka to chyba bardziej przez wersje niemiecka trafiła:
https://de.wikipedia.org/wiki/Sch%C3%B6ne_Minka
Świetna rozmowa i mnóstwo ciekawych informacji. W Warszawie widziałam wiele plakatów na Ślepy Tor i w kilku galeriach, gdzie zajrzałam, też były w różnych foyer. A ta melodia rzeczywiście zawiera coś z Sokołów. Dziękuję Państwu za ciekawą wymianę.
Pozdrawiam.
A trochę prywaty można??
Bo ja tak od kilku tygodni się wozie z taka apokalipsa, która na szczęście nie nastąpiła;
https://www.youtube.com/watch?v=dJr833PLTBs
Się wożę…
Antiformalisticzeskij rajok został wykonany na Warszawskiej Jesieni w 1990 r., w ramach zachłyśnięcia się odzyskaną wolnością – co niestety kompozytorowi nie było dane…
No, ale nic nie stracił na aktualności i jest przestrogą. Zwłaszcza dzisiaj. Dlatego się cieszem.
🙂
Ja jeszcze krótko o Ogińskim, nie polemicznie, tylko żeby wskazać drogę przyszłym badaczom. 😉
Są DWA polonezy nazywane „Les adieux”. Jeden to ten a-moll, zbadany wstępnie, zapewne ułożony przez Wysockiego. Drugi, którego autorstwa nikt nie kwestionuje, to c-moll wydrukowany w 1803 przez Elsnera w „Wyborze pięknych dzieł” – bez tytułu. Tytuł „Les adieux” pojawił się dużo później, bo u Dobrzyńskiego (1855), jako nr 5 w zbiorze „XIV Polonezów…”. Potem u Kocipińskiego (1858) tytułu nie ma, w wydaniu zbiorowym Zawadzkiego i opracowaniu Moniuszki (też 1858) nie ma, zaś w trochę późniejszym (1860?) osobnym zeszycie Zawadzkiego nazywa się już „Adieux à la Patrie. Polonaise pour le Piano du Prince Michel Ogiński transcrite par Stanislas Moniuszko”. Na wersję polską tytułu nie trafiłem, ale wierzę, że była. Ten c-moll jest nawet podobny do inkryminowanego a-molla, w wersji oryginalnej z 1803 nieco toporny, u Dobrzyńskiego i Moniuszki znacznie ulepszony (w ogóle te oryginały Ogińskiego są takie trochę z metra cięte i wszelkie opracowania im służą).
I jeszcze w sprawie drugiej piosenki. Faktycznie, w oryginale Kozak jedzie za Dunaj, ale ktoś u nas zawrócił mu konia i biedak wraca: „Jichaw Kozak z za Dunaju. Air russe varié pour le Piano-Forte” (Franciszek Lessel, wydane u Cybulskiego ok. 1805; naprawdę przepadło podczas wojny i znamy tylko edycję Zbigniewa Drzewieckiego z 1935). 😎
@Wielki Wódz – dzięuję, sam nie przyglądałem się dotąd tym wariantom aż tak, poza spostrzeżeniem, że jest ich „wielkie mnóstwo”. Sądzę, że ta – by tak rzec – wsteczna ekstrapolacja i przypisywanie TEMU polonezowi rzekomej wielkiej sławy już w I poł. XIX w. (gdy nikt o nim nie słyszał, a już najmniej – mniemany autor) wynika też stąd, że istotnie popularny był Polonez F-dur wydawany jako „Polonaise célèbre”. Zaś obrotny Kocipiński (który potem długo dyskonował sukces swojej edycji, wydając kolejne opracowania, także kameralne) nie tylko najpewniej jako pierwszy dodał chwytliwy tytuł „Les adieux à la Patrie”, ale też na jego kartach tytułowych pojawiał już od pierwszej edycji (ok. 1859) nagłówek „Polonaise célèbre”. I odtąd doszło do takiej konfabulacji, że gdy ktoś w ogóle wspominał o tym „célèbre”, to wszyscy przyjmowali, że to musiał być a-moll. Chociaż był tak naprawdę znany od kilku lat, od wydania Dobrzyńskiego (ok. 1855), na które zresztą chyba nikt nie zwrócił szczególnej uwagi, nikt też potem daleko idącej przeróbki Dobrzyńskiego nie wznawiał (jak przypuszcza A. Leszczyńska – o sławie mógł przesądzić wiadomy tytuł , na co Ignacy Feliks nie wpadł).
Co do innych z nieskończenie wielu wariantów, opracował go także jako rozbudowaną parafrazę Moszkowski na 4 ręce w op. 55 wydanym u Petersa w 1895 jako „Polnische Volkstänze”, ale… anonimowo, bez wzmianki o Ogińskim jako podstawie. Zwróciła mi na to uwagę p. Katarzyna Sokołowska, ekspertka od repertuaru a quattro mani z Ravel Duo. Śmialiśmy się, że pewnie autor opracowania jako pierwszy „nie wierzył w bajki o księciu” 😉 Tu Duo Granat:
https://www.youtube.com/watch?v=AZvCkGjWS_E
No to jest dobre. Wczoraj z uznaniem przeczytałem o odkryciu, że Moszkowski przerobił a-molla, a dzisiaj zajrzałem w swoje zapiski i tam stoi – opracowanie poloneza Ogińskiego itd. (tak, zaraz zmienię na Wysockiego). Skąd wiedziałem? Burhardt nie wiedział, Assenov nie wiedział, anonim z biblioteki Petrucci nie wiedział, a ja wiedziałem w zeszłym roku i nie wiem skąd. Czy to już objaw kliniczny, tak się zastanawiam. 🙁
No i proponuję już nie badać więcej, bo zabierzemy stypendium jakiemuś zdolnemu doktorantowi. 😎
No i nie wczoraj przeczytałem, tylko rano. Czy jest na sali lekarz?
Miło było Panią widzieć w Krakowie w ten letni październikowy wieczór. Podążałam z filharmonii. Serdecznie pozdrawiam.
O, i wzajemnie! Tym samym zostałam zdekonspirowana – spędzam weekend w Krakowie. I częściowo w filharmonii, ale na „dżezach”, czyli na V Międzynarodowym Konkursie Gitarowym im. Jarka Śmietany. Byłam też jednak wczoraj wieczorem na koncercie Śląskiej Orkiestry Kameralnej pod batutą nieznanego mi bliżej Antonina Reya. Bardzo przyzwoicie grają. W programie: Sinfonietta na smyczki Szymona Laksa, Concertino na wiolonczelę i orkiestrę smyczkową Mieczysława Wajnberga (solista: Jan Kalinowski), II Koncert fortepianowy Wojciecha Kilara (solista: Marek Szlezer) i Tryptyk na orkiestrę smyczkową Aleksandra Tansmana. Bardzo przyjemne utwory pierwszy i ostatni, pisane w latach 30., jeszcze beztroskie i pogodne. Wajnberg – wiadomo, to znany, piękny utwór. I tylko ten nieszczęsny Kilar, kicz potworny, popłuczyny po popłuczynach, także swoich własnych. Podziwiać muzyków, a zwłaszcza solistów, że dzielnie z tym walczyli.
W osobnym wpisie będzie o celu mojego przyjazdu.
To nie Kilar sprawił, że poszłam na ten koncert; ale, że będzie aż tak marnie – nie wiedziałam. Dzięki za recenzję.
Ośmieliłam się napisać, że jest Pani w Krakowie bo nie była Pani ani w czapeczce,
ani w ciemnych okularach 🙂