Mutter na urodziny
Orkiestra Filharmonii Narodowej pod batutą Andrzeja Boreyki i z Anne-Sophie Mutter jako solistką uczcili 90. urodziny Krzysztofa Pendereckiego.
Zaczęli jednak od Muzyki żałobnej Witolda Lutosławskiego. Nie zostało to nigdzie powiedziane, ale mnie poinformowano, że ten utwór został wybrany, ponieważ Penderecki nim dyrygował – taki sam był powód wyboru na jutrzejszy koncert III Symfonii Henryka Mikołaja Góreckiego. Oczywiście poza tym, że w tym roku w styczniu minęły 110. urodziny Lutosławskiego, a 90. urodziny Góreckiego przypadają 6 grudnia (drugie więc imię przyniósł sobie z kalendarza). Był to świetny przerywnik w dużej porcji muzyki Pendereckiego.
Co do dzisiejszego jubilata, tym razem zatrzymaliśmy się na specyficznym czasie kolejnego przeistaczania się jego stylu. Passacaglia i Rondo powstały w 1988 r.; później stały się częściami III Symfonii – Passacaglia czwartą, a Rondo drugą (która w symfonii ma tylko oznaczenie tempa: Allegro con brio). Passacaglia ma jeszcze pewne cechy poprzedniego okresu, np. powtarzana basowa nuta (od której też zaczyna się II Koncert skrzypcowy „Metamorfozy”) znana jest jeszcze z Magnificat (1974). W Rondzie z kolei słychać motywy znane m.in. z Czarnej maski, powstałej parę lat wcześniej. Natomiast II Koncert skrzypcowy powstał w latach 1992-95, czyli zaraz po Ubu królu – i to też jest słyszalne.
Mutter jest w świetnej formie, i to cieszy, zwłaszcza że poprzednim razem, gdy ją słyszałam (na pogrzebie kompozytora), była w dużo gorszej, co podobno należało złożyć na karb przebytego właśnie covidu. Dziś wszystko było bez pudła, pięknie brzmiał jej wspaniały instrument, a przecież do tego utworu, podobnie jak do II Sonaty, trzeba kondycji, ponieważ jest bardzo długi – no i nie zabrakło jej.
Jutro znikam na parę dni, ale jak dobrze pójdzie, to w niedzielę jestem w Łodzi na Raju utraconym.
PS. Podejrzałam konkurs im. Fitelberga – jutro finały, niestety nie mamy już polskiej reprezentacji. Szkoda. Do kolejnego etapu przeszli: Maria Fuller, Sukjong Kim, Mikhail Mering, Joonas Pitkänen, Sergey Simakov i Jong-Jie Yin. Udział dyrygentek w finale wzrósł do jednej trzeciej.
Komentarze
Seria koncertów upamiętniających Krzysztofa Pendereckiego po części wyjaśnia pewnie bardzo niską frekwencję na wczorajszej inauguracji festiwalu Trzy Czte-Ry. „Kto nie był, niech żałuje” – napisał jakiś czas temu jeden z Blogowiczów, też opisując koncert w Studiu im. Lutosławskiego. Po wczorajszym koncercie mogę to tylko powtórzyć. Muzycy z Wajnberg Piano Trio (Szymon Krzeszowiec, Arkadiusz Dobrowolski i Piotr Sałajczyk) wykonali program, który – jak powiedzieli później, podczas spotkania ze słuchaczami – narastał organicznie wokół tria Wajnberga op. 24. Tak się złożyło, że nie odbyła się dotąd polska premiera nowego utworu Zygmunta Krauzego dla Ukrainy – „Elegia 2022” – i muzycy z Katowic włączyli tę kompozycję do programu. A trzeci utwór – „Trio Notturno” op. 6 Andrzeja Czajkowskiego to – jak powiedział Szymon Krzeszowiec – ukłon w stronę Macieja Grzybowskiego.
Razem trochę ponad godzina muzyki (plus przerwa), a jednak Szymon Krzeszowiec zauważył, że wykonanie kosztowało go tyle energii, że zastanawia się, czy nie odłożyć do rana powrotu do domu. Nic dziwnego – jak to określił jeden z panelistów, wszystkie trzy utwory mają charakter „zerojedynkowy”: wymagają absolutnej autentyczności i odrzucenia masek (o umiejętnościach oczywiście nie wspominając). Ten walor autentyczności bardzo podkreślał w swojej wypowiedzi Zygmunt Krauze – jego „Elegię” moje niezawodowe ucho odebrało jako rzeczywiście bardzo bezpośrednią, nie pozbawioną patosu – ale ręka do góry kto nie zamarł w skupieniu, gdy brzmiały ostatnie, rwane dźwięki fortepianu.
A utwory Czajkowskiego i Wajnberga weszły ze sobą w piękny (i też miejscami przejmujący) dialog. To utwory, w których liczy się każdy niuans i muzycy wydobyli je wszystkie. Precyzja + kunszt + subtelność = kawał dobrego grania.
I w ogóle myślę sobie, że jest coś bardzo poruszającego w tym, że Trzy Czte-Ry trwa mimo pandemii i innych zawirowań, zachowując swój bardzo specyficzny, autorski charakter. Na początku, przed pandemią, wychodziło się z koncertu i było jeszcze jasno. Zmiana terminu to pewnie wypadkowa różnych czynników – ale to, że tak wyjątkowy i ważny festiwal odbywa się w najciemniejszej porze roku, też nie jest całkiem bez sensu. 🙂
Potwierdzam, bo też byłam w Studiu, wyborny koncert! Choć Piotr Sałajczyk z pewną rezygnacją, omiótł salę wzrokiem, gdy wchodził na scenę. W czasie panelu artyści dziękowali tej publiczności, która przyszła, mimo rocznicowych wydarzeń w innej części miasta. Publiczność była mała, ale jakże wysmakowana m.in. sam kompozytor Krauze, kompozytor Szymański.
A mnie naszła refleksja taka, gdy uświadomilam sobie, ile trudu musiało kosztować Trio przygotowanie tak wymagającego programu dla, jak się okazało, garstki osób, że mamy w Warszawie dokładnie tyle sal koncertowych, ile jest potrzeba. Dlatego, że nie ma w tym mieście publiczności, która, gdy w jednej sali jest wielki koncert i gra gwiazda, zapełni drugą. Musimy się pogodzić z tym, smutnym skądinąd faktem, że po prostu nie ma tylu melomanów…
W Studiu nie grał przecież ktoś przeciętny tylko najlepsi kameraliści, których mamy w Polsce! Repertuar był wymagający, ale jakże ciekawy. Nie będę się powtarzać, bo Amma opisała wszystko w szczegółach.
Artyści, czuło się, że też przeżywali tę, w wielu miejscach, mroczną muzykę. Naprawdę jestem bardzo wdzięczna, że nie zniechęcili się, choć pewnie było im trochę przykro i pewnie było trochę przykro Panu Maciejowi Grzybowskiemu.
W podtekście, pisząc to, zastanawiam się, kto zapełni, nowo powstającą salę SV…
Szansę widzę jedynie w tym, że ruszy tam nowa publiczność praska, która będzie miała blisko. Inaczej, po wczorajszym dniu, jakoś sobie tego miejsca nie wyobrażam.
No smutne to, ale jednak mentalnie, porównując poziom kultury muzycznej, nie jesteśmy Berlinem, Londynem, czy być może nawet Pragą.
Pozwolę sobie absolutnie się z Panią nie zgodzić. Wczoraj oprócz koncertu jubileuszowego w FN był także koncert Eufonijny w Kościele Św. Trójcy. Tu śpiewał znakomity chór z Armenii, a wnętrze po prostu pękało w szwach. W Warszawie ku mojemu zdumieniu właśnie często tak bywa, że dwa audytoria w tym samym czasie są wypełnione po brzegi, gdy grane są rzeczy ciekawe. A zatem bądźmy dobrej myśli co do przyszłości nowej siedziby SV, a pan Maciej Grzybowski być może powinien zawrócić swój, wspaniały skądinąd, festiwal na dawne, czerwcowe tory.
Też byłam w Studiu, też jestem pod wielkim wrażeniem. O Trzy Cze Try dowiedziałam się w zeszłym roku z bloga. Byłam zszokowana jak mało osób było na sali. W tym roku jest podobnie, perwersyjnie cieszę się, bo mogę w ostatniej chwili kupować bilety i nie martwić się o ewentualne zmiany planów (tak poznałam Frajde 🙂 ). Czy Trzy Cze Ry ma jakąkolwiek promocję?
Wydaje mi się, że konkurencją są nie tylko inne koncerty. W teatrze też dużo się dzieje. Wczoraj na przykład była premiera w Teatrze Studio (ja byłam w FN, były wolne miejsca), już zacieram łapki.
Nic dziwnego, że bilety zawsze w kasie są, skoro Trzy Cztery to festiwal głównie „dla krewnych i znajomych Królika”. Zero promocji, stos zaproszeń i wcale nie tanie bilety. Wczoraj taniej można się było dostać do FN, a i tak były puchy. Raczej nie uwierzę, że to za sprawą premiery w Teatrze Studio. Wczoraj też były Eufonie i koncert Polskiej Opery Królewskiej w S-1.
O, na pewno nie ze względu na premierę w Teatrze Studio. Chciałam tylko przypomnieć, że konkurencją mogą być inne wydarzenia kulturalne.
Innym problemem jest to, kiedy ogłaszane są wydarzenia. Żałuję, że nie pójdę w niedzielę na Trzy Czte Ry ale pół roku temu kupiłam bilet do teatru na ten dzień.
No to zwiększmy jeszcze nierówności w naszym kochanym społeczeństwie, trzymajmy „finansowanie” edukacji dalej na takim poziomie jak teraz. Na pewno w najbliższych latach obrodzi nam w melomanów.
@Zos
Nie spojrzałam, że w tym samym czasie były też Eufonie. Przewagę miały taką, że były w centrum miasta i miały promocję, że hej. Były chyba na słupach miejskich, na pewno były na ekranach w zbiorkomie. A skąd Trzy-Czte-Ry ma wziąć pieniądze na promocję…? Bądźmy realistami. To od początku jest niszowy Festiwal i myślę, że dla obecnej, odchodzącej władzy, rozdającej dotacje, całkowicie niezrozumiały i ideologicznie niepotrzebny.
Pan Maciej Grzybowski być może rzeczywiście powinien wziąć pod uwagę jubileusz Krzysztofa Pendereckiego, gdy programował koncerty, to mógł zrobić. Nie wiem, co stoi za zmianą Festiwalu terminu na jesienny. Dla mnie ta ciemność wokół ma pewien urok i do czwartkowego koncertu pasowała idealnie, jak już Pani Amma wspomniała.
Chętnie przychylę się do Pana optymizmu co do przyszłej sali SV, chciałabym, żeby tak było.
@nowowiejska
Tak się zastanawiałam właśnie, czy to nie Pani… 🙂 Nie jestem jednak wyrywna do podchodzenia, gdy nie jestem pewna. Następnym razem pomacham 🙂
A z innej beczki, idzie odwilż… 🙂 Zaczęłam znów słuchać Trybunału, też w nadziei, że niedługo Pani Kozińska zostanie przywrócona, bo tak jej tam brakuje… i jeden z jurorów wygłosił, jak na reżimowe media, brawurowe zdanie. Tak mnie zamurowało, że aż zapomniałam, jaki był kontekst muzyczny. Był on, w każdym razie, bardzo pozytywny i juror ten powiedział, że ma nadzieję, że wygrana Koalicja też tak postapi, czy też powinna wziąć przykład. Jakiś powiew wolności…
@Frajde Koniecznie proszę pomachać!
Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach – nawet jeżeli są pieniędze na plakaty, sponsorowane wywiady itp. – potrzebna jest rozgarnięta osoba od mediów społecznościowych. Algorytm załatwia resztę.
Nie jestem jednak pewna, czy Pan Maciej Grzybowski mógł (a nawet powinien był) brać pod uwagę jubileusz Krzysztofa Pendereckieg; terminy ustalał z artystami na długo przed ogłoszeniem programu np. Eufonii. No i dlaczego Wajnberg ma ustąpić Pendereckiemu? Embarras de richesse 🙂
pieniądze!
Z programu Wajnberg Piano Trio na Trzy-Czte-Ry tylko wykonanie utworu Krauzego było premierowe. Tria Wajnberga i Czajkowskiego znajdują się na płycie zespołu, wydanej już parę lat temu: https://www.ceneo.pl/75951103 Bardzo polecam.
Jakieś wariactwo się dzieje. A ja akurat musiałam wyjechać i dopiero wróciłam. Dziś było apogeum tego szaleństwa – powinnam była być w kilku miejscach, w tym na Jutrzni Pendereckiego – taka okazja się często nie zdarza. Mam kilka nagrań płytowych, ale to nie to samo. A z zupełnie innej beczki, mój dawny chór świętował dziś półwiecze, wierzyć się nie chce. I na tym świętowaniu też nie mogłam być. Życie…
Tu pisałam o zespole Wajnberg Piano Trio i o płycie: https://szwarcman.blog.polityka.pl/2019/11/08/wajnberg-w-kontekscie/#comment-267793
Dzień dobry Państwu, nie wiem zupełnie o co chodzi z tymi Eufoniami. Że źle wybrano artystów? Pominięto ważnych na cześć jakichś „swoich”? Nie mogę się połapać dlaczego koncerty Eufonie mają być problematyczne. Bo rząd je funduje? To chyba dobrze. Na pewno Orkiestra BBC sporo kosztowała, czy o to chodzi?
Pozdrawiam.
W Poznaniu w sobotni wieczór miała miejsce premiera „Otella” w reżyserii Davida Pountney’a i z kierownictwem muzycznym Jacka Kaspszyka. Nie widziałem w teatrze PK, więc pewnie nie doczekamy się relacji. Mimo wielkich nazwisk twórców tej produkcji i zagranicznych śpiewaków (+ świetna Iwona Sobotka w roli Desdemony) spektakl nie zachwycił, bo reżyser tym razem jakoś nie znalazł przekonującego klucza do interpretacji. Co mnie zdziwiło, bo widziałem wiele jego realizacji operowych i zwykle były zachwycające. Szkoda.
No faktycznie w Poznaniu także mnie nie było 🙂 Wybieram się tam dopiero we środę.
A tymczasem wczoraj wręczono też nagrody na Konkursie im. Fitelberga. Zwyciężył ten młody Chińczyk, który miał przykrą niespodziankę ze światłem, ale naprawdę był świetny – Jong-Jie Yin. II miejsce – Sergey Simakov, III miejsce – Mikhail Mering. Po I etapie ustawiłabym ich odwrotnie, ale nie słuchałam następnych. Reszta szóstki – wyróżnienia. Dziewczyny obie świetne, ale Joonas Pitkänen wszedł do finału chyba głównie z nabożeństwa dla szkoły fińskiej, bo jak dla mnie już w I etapie był bezbarwny.
Jutro pokażą się w FN.
To ja jeszcze o Bobo 😉
Najpierw sprostowanie w kwestii Ralpha Townera i komentarza PK – pan konferansjer w piątek przed koncertem Stensona powiedział, że Ralph Towner miał „kontuzję”. Oczywiście w wieku artysty kontuzje też mogą być groźne, niemniej nie jest to „choroba”.
W triu Bobo Stensona grało trzech muzyków 😛
Anders Jormin i Jon Fält stanowili osobny podzespół, który skupił na sobie uwagę publiczności, zapewniając większość rozrywki – zarówno muzycznej, jak i pozamuzycznej. Pianista pozostawał na uboczu, malując głównie drugi plan do akcji prowadzonej przez pozostałych dwóch muzyków.
Największy problem miałem z perkusistą, którego gra przede wszystkim polegała na sonorystycznych zabawach na zestawie podstawowym, jak i na asortymencie przeszkadzajek składającym się z miseczek mosiężnych, tych brzęczących koralików na sznurku i rurki ze sprężynką w środku z przyczepionym do niej sznurkiem (to na pewno ma swoją nazwę, ale zapomniałem…). Te różne pocierania, uderzenia, postukiwania jak i „nie-gra” – np. machanie szczotkami w powietrzu w celu wydania dźwięku były okraszone elementem jajcarskim – bieganiem po scenie z jednoczesnym szorowaniem szczotką po drewnianej boazerii przy podniesieniu na scenie, podrzucaniu pałeczki i nie złapaniu jej itp. sztuczkami. Było to bardzo kolorowe i miłe dla ucha (i oka), ale na dłuższą metę stało się nużące. Zagrał też na finger piano – motyw stanowiący podstawę całego utworu i prowadzony przez cały czas. To musiało być zabójcze dla palców, ale się udało. Trzon całej muzyki stanowił Jormin, bardzo często prowadząc melodię, grał dużo solówek i jeden cudowny fragment zagrany smyczkiem, ale bez dociskania strun – kontrabas brzmiał jak flet. Ten jeden moment był magiczny.
Znowu – wieczór udany, ale wpadłem w pułapkę własnych oczekiwań, bo spodziewałem się muzyki natchnionej, wolnej, długich wybrzmień, a tu raczej dominowały mid-tempi. Tym razem sala pełna, publiczność zachwycona.
Pan konferansjer wyjaśnił dlaczego wokół wszystkich instrumentów było tyle mikrofonów – koncert był jednocześnie ćwiczeniem dla studentów reżyserii dźwięku.
Nie zmienia to faktu, że nagłośniony mix był dosyć błotnisty. Akustyka tej sali jest świetna, ale coś się zamazało. Było do wytrzymania, ale na pewno mogło być lepiej.
Dzięki za reckę 🙂 To już taki zwyczaj w jazzie, zresztą myślę, że wynikający z nazw angielskich, że Bobo Stenson Trio to jest trio, W KTÓRYM liderem jest Bobo Stenson, a nie że występuje on i jego trio.
A poznańskiego Otella można obejrzeć tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=mE90WPKl5aw&t=3s
Tak, zorganizowano streaming i wszyscy byli bardzo przejęci z tego powodu.
Zabawne, by nie rzec – mało taktowne czy mało polityczne, że David Pountney, reżyser – chociaż ma polskie obywatelstwo –
https://culture.pl/pl/artykul/david-pountney-otrzymal-polskie-obywatelstwo
nie pofatygował się na popremierowym spotkaniu, żeby choć zdanie powiedzieć w języku „przybranej ojczyzny”.
Trochę to wyglądało jak arogancja brytyjskiego „sira”.
@PK Po prostu uderzyło mnie, że legenda ECM (pan konferansjer długo i namiętnie opowiadał o historii Stensona w wytwórni) nie odgrywała pierwszoplanowej roli w koncercie.
A i też nader często płyty ECM podkreślają równość artystów tworzących muzykę wymieniając nazwiska na okładkach po kolei, bez wskazywania kto jest liderem.
@ zdegustowany – przecież wszyscy wiemy, dlaczego Pountney postarał się o polskie obywatelstwo 😉
Wróciłam właśnie z łódzkiego Raju, ale napiszę w dzień, bo teraz już padnę, późno jest.
Odnośnie frekwencji na Trzy-Czte-Ry – po prostu bardzo teraz dużo różnych koncertów jest w Warszawie.
W sobotę fantastyczne „Canto Ostinato” na Ursynowie (Scena Muzyki Nowej) – całkiem sporo ludzi, jak na niszowy temat, ale utwór przecież bardzo przystępny i zagrany brawurowo, łącznie z efektami elektroniki.
Dzisiaj koncert laureatów Fitelberga w FN i frekwencja straszliwie niska – pierwszy raz widziałem w FN wolne całe rzędy. Niezmordowana orkiestra FŚ i Jong-Jie Yin zagrali IX Dvoraka bardzo dynamicznie. Ciekaw jestem, jak potoczy się jego kariera.
W tym tygodniu festiwal Trzy-Czte-Ry jest codziennie, co drugi dzień ciekawy koncert na UMFC (dziś były kwartety smyczkowe m.in. Lutos/Szymanowski, w środę jakaś orkiestra saksofonowa), tradycyjne cotygodniowe koncerty w FN, w piątek Carmina Burana w TWON, no nie da się być na wszystkim, pomijając jeszcze taką rzecz jak zarobienie na bilety. 🙂
No właśnie, narzekającym próbuję ostatnio uświadomić to, co na końcu ostatniego zdania…
Ja dziś wybieram Scenę Muzyki Polskiej w FN (program mnie bardziej ciekawi), jutro jadę do Poznania na Otella, więc na Trzy-Czte-Ry trafię dopiero we czwartek. A i to problematyczne, ponieważ po starej przyjaźni powinnam posłuchać w Dwójce transmisji nowego utworu Marty Ptaszyńskiej, skoro nie pojadę na jego prawykonanie do NOSPR.
@Vroo
„Carmina burana” w TWON radzę sobie odpuścić, szkoda czasu.
Co do wczorajszego koncertu w FN, to nie miał on zdaje się żadnej promocji, a ceny biletów nie były zachęcające. Nie lepiej było puścić wejściówki, żeby ratować honor? Ale FN widać nie wstydzi się puch na sali (te wczorajsze były żenujące, zwykle aby to ukryć zamyka się balkon). Była to w istocie impreza klubowa, zwłaszcza że zaproszona większość udała się po koncercie na bankiecik zasponsorowany przez niezaproszoną mniejszość.
Bankiecik był symboliczny, w saloniku VIP 😉 i chyba sfinansowany przez Filharmonię Śląską, ale że szerszej promocji nie było, tego nie rozumiem. Jednak FN ani się tym nie przejmuje, ani się pustek nie wstydzi, ponieważ to była impreza gościnna.
Co do zarabiania na bilety i pustej sali.
Od kiedy zdecydowałem się coś pisać w Internecie, też staram się te wątki zawsze męczyć, (kosztem tego, że tracę na pewno w oczach rozmówców, to jest jasne), szczególnie, że wiem, że starsze pokolenia zostały zadziwiająco skutecznie przekonane, że alternatyw nie ma; każda wzmianka, że może można byłoby inaczej – etykietowana „politykowaniem”. Kłopotliwa. Mimo że tak często przecież od redystrybucji kasy w kraju jakość sfery życia o jakiej się w danym miejscu dyskutuje zależy bezpośrednio: epidemiologii, ochrony zdrowia, naszej muzyki, ale i teatru, literatury etc. Nie dziwi mnie, że tak unikają takich rozmów bankierzy, przedsiebiorcy, programiści: im to krótkoterminowo zawsze na rękę. Ale melomani i krytycy, lekarze i pacjenci, akademicy i studenci? Skąd to wycofanie?
Bo przecież bilety mogłyby być bardziej i częściej dofinansowywane, równocześnie też więcej ludzi mogłoby być na nie w ogóle, finansowo i czasowo, stać, przez co większej liczbie muzyków by się tu chciało grać, a i większej ilości młodzieży kształcić. Ale socjaldemokracja, w którą to stronę poszły kraje zachodnie, nordyckie, (które rzekomo „gonimy”), ma „soc-” w nazwie, co od razu w PL włącza tryb „oho, no tak, dzieci miliarderów miałyby niby płacić podatek spadkowy? To zaraz pewnie jeszcze dokwaterowania i strzelanie do górników w ogóle, co? Komuchy”.
Należenie do 1% najzamożniejszych w takim bantustanie, w jakim żyjemy, ma też w ogóle to do siebie, że się wydaje, że to no doprawdy niemożliwe, że się ma tyle lepszą sytuację niż 99% społeczeństwa, że zdecydowanej większości niedostępny jest dylemat czy w tym tygodniu filharmonia czy teatr. Reakcje na kalkulator podatkowy kilka lat temu były cudowne, nagle się okazywało, że „średnia płaca”, tak uwielbiana przez neoliberalne media wartość, tyle mówiła latami (i mówi nadal) o realnym obrazie możliwości społeczeństwa, co o tej sympatycznej parze: sąsiada z wyżłem na spacerze, to, że mają średnio trzy nogi.
Bo realnie to co czwarta pracująca osoba będzie w tym roku zarabiała minimalną.
To prawda. Z drugiej strony wśród melomanów jest chyba nadreprezentacja emerytów, i często nie są to bogaci emeryci w dawnym niemieckim stylu (dawnym, bo już i tam jest gorzej).
Z tym że chyba akurat emeryci mają tę przyjemność mieć zniżki, w FN to 25% chyba, w NIFC-u 50%, o ile się nie mylę.
Oraz dodatkowo nie wierzę, że nie byli jednak inaczej uczeni. Kompetencje starszych osób, z którymi czasem rozmawiam przy okazji przesłuchań są nieporównanie większe od tych ludzi z mojego otoczenia w moim wieku. To jest mój guess, ale tak coś czuję. Może opowiadałem tę anegdotę, kiedyś się zbierałem na pewno, żeby to napisać, w każdym razie
u mnie w topowym rankingowym liceum w Warszawie edukacja muzyczna polegała na tym, że w te trzy lata pojechaliśmy raz na dwa dni pod miasto i posłuchaliśmy trochę piosenek z czasów komuny w czasie „majsterkowania”, które oczywiście załatwialiśmy przy tej samej okazji. A zajmował się tym wszystkim nauczyciel prowadzący ciemnię fotograficzną. Tak że tego.
Oj tak, z pewnością byli inaczej uczeni. Tzn. w ogóle byli czegoś uczeni. Upadek nastąpił chyba jeszcze w latach 80., a potem było już tylko gorzej. Napisałam kiedyś – prawie dwie dekady temu – raport (jak jeszcze „Polityka” drukowała tzw. raporty, czyli obszerniejsze omówienia danego problemu) o stanie umuzykalnienia społeczeństwa w naszym pięknym kraju, pod wymownym tytułem „Głuche ucho”. Odzew był wielki jak nigdy na tekst z mojej niszowej dziedziny. Ale cóż, potem było jeszcze gorzej. Załamka totalna. Że lekcja muzyki może polegać na słuchaniu piosenek z czasów komuny w czasie „majsterkowania”, i to raz na trzy lata, nie wymyśliłabym tego w najgorszym koszmarze. Współczuję.
Zgadzam się. Emeryci są jeszcze wykształceni w dawnych czasach, gdy publiczna edukacja muzyczna była obowiązkowa. Miałam to wątpliwe szczęscie kończyć podstawówkę jeszcze w PRLu. Poziom był szkoda gadać, ale akurat lekcje muzyki miałam na pewno do szóstej klasy (wtedy jeszcze nie było edukacji zintegrowanej), jak nie ósmej. Był to osobny przedmiot i to na poważnie. Ba! Nawet wcześniej. Pamiętam, jak w przedszkolu chodziliśmy. na koncerty ucznôw podstawówki ze szkół muzycznych. Jak ja im zazdrościłam. Piosenki z komuny miałam też na poważnie, na ulicy:-) W liceum, po transformacji, już nic po tym nie zostało. Dużo rzeczy się udało, jak edukacja niepubliczna, ale rezygnacja z muzyki i plastyki akurat nie.
Co do lekcji muzyki w podstawówce – ja akurat swoją kończyłem już na początku III RP i pamiętam że to było początkowo dopychanie przez innych nauczycieli, jak się trafił wreszcie „dedykowany” to… pisaliśmy prace o kompozytorach (ja o Lutosławskim), nie mając nawet okazji ich posłuchania na lekcji. A to jeszcze nie były czasy Spotify czy YT.
W liceum, gdzie muzykę miałem tylko w pierwszej klasie kolejne kuriozum – tym razem słuchaliśmy z magnetofonu fragmentów utworów (typu „Taniec z szablami”, „Bolero”) i tydzień później mieliśmy… z tego sprawdzian. Nierozpoznanie utworu – jedynka. Pamiętam jak raz trzy pod rząd jedynkę złapałem. 🙂
Co do cen biletów – cieszę się, że jestem jednak na tyle uprzywilejowany, że mogę sobie na nie pozwolić, no i mieszkam w Warszawie, co oznacza, że nie muszę dodatkowo organizować dojazdu. I jednocześnie zdaję sprawę, że gdyby nie powszechne dofinansowanie, to byłyby jeszcze droższe. Zresztą są też koncerty komercyjne i gwiazdy, jak Nigel Kennedy to już bilety po ok. 300 zł.
Nie jestem fanem rozdawania biletów tylko żeby wypełnić salę, nie zawsze się to sprawdzi. Pamiętam trzy emerytki na Eufoniach rok temu w Nowej Miodowej, które nie wiedziały co będzie grane i które dość ciężko przeżyły kwartet smyczkowy Lutosa…