Raj i po raju
Spektakl Raju utraconego Krzysztofa Pendereckiego w Teatrze Wielkim w Łodzi w reżyserii Michała Znanieckiego i pod batutą Rafała Janiaka jest nieładny wizualnie, ale świetny muzycznie.
Prawdę powiedziawszy nie spodziewałam się jakiejś wielkiej, wspaniałej wizji. Może i szkoda, bo to monumentalne dzieło rzadko się wystawia, ale dobrze przynajmniej, że możemy posłuchać całej muzyki, którą do tego spektaklu napisał kompozytor, bo nie ma żadnych skrótów, cały więc spektakl licząc z przerwą trwa 3 godziny 45 minut. Można się zmęczyć patrząc przez tyle czasu na turpistyczne (a w pewnych szczegółach bezsensowne) dekoracje Luigiego Scoglia i kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej. Wspomnę tylko o koszmarnym kostiumie Grzechu z jakąś aborcyjną laleczką przypiętą do sukni i wielkimi dredami, o groteskowych białych strojach archaniołów ze skrzydełkami w dziwnych miejscach (Michał ma je na… głowie), o murze z czaszek, o zwisających w pewnym momencie kroplach z embrionami w środku, o drzewie wiadomości, na którym zamiast owoców wiszą książki (Ewa je oczywiście pożera w sensie dosłownym) czy o Chrystusie w białej szacie z niebieską szarfą jak z oleodruka (aż mi było żal Wołodymyra Pankiwa).
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Mocne canadiano
Nowy premier Kanady Mark Carney jest chodzącym wzorcem wszystkiego, czego Donald Trump nienawidzi najbardziej. Czy będzie też prorokiem antypopulistycznej reakcji?
Rekomenduję więc raczej skupienie się na muzyce (spektakl powróci w marcu), tym bardziej, że poziom jest ogólnie wysoki – Rafał Janiak wczytał się wnikliwie w partyturę, soliści w większości nie zawodzą – najlepiej słucha się Ewy (Joanna Freszel), Adama (Mariusz Godlewski), Śmierci (Jan Jakub Monowid) i Archanioła Michała (Aleksander Kunach). Można tu już odnaleźć wiele elementów, które w przyszłej twórczości Pendereckiego będziemy spotykać coraz częściej. A jest i parę momentów spojrzenia, choć bardzo złagodzonego, na awangardową przeszłość. Tak szczerze wyznam, że nie jest to moje najulubieńsze jego dzieło sceniczne, ale jest w jego twórczości szczególnie ważne, bo ilustruje głęboki zwrot, „otwarcie drzwi za sobą”, jak wyraził się kiedyś kompozytor. Ponoć była transmisja w Dwójce, spektakl został też zarejestrowany. Na tubie wisi realizacja sprzed kilkunastu lat z Opery Wrocławskiej – na pewno ciekawsza wizualnie.
A dziś byłam w FN na koncercie laureatów Konkursu im. Fitelberga. Laureat III nagrody Mikhail Mering poprowadził Bajkę Moniuszki, zdobywca II miejsca Sergey Simakov – Symfonię Linzką Mozarta, a po przerwie zwycięzca, Jong-Jie Yin, poprowadził IX Symfonię „Z Nowego Świata” Dvořáka – wszystko oczywiście z udziałem znakomitej Filharmonii Śląskiej. Dowiedziałam się też skądinąd, jak to było z urodzonymi w Rosji, ale reprezentującymi dziś inne kraje laureatami. Simakov (laureat również nagrody orkiestry) wyjechał do Niemiec na studia 13 lat temu. Bardziej dramatyczna była historia Mikhaila Meringa, który mieszkał w Moskwie, był znakomitym klarnecistą, laureatem konkursów, członkiem orkiestry w teatrze Bolszoj, ale z czasem zaczął rozkręcać życie dyrygenta, studiował, asystował i także w tej dziedzinie odnosił sukcesy. Tutaj jego życiorys z konkursu w Hongkongu, gdzie również dostał III nagrodę – już jako reprezentant Izraela. Otóż – jak opowiada Michał Klauza, który zna się z nim jeszcze z Moskwy – gdy wybuchła wojna i zaczęły się dziać rzeczy straszne, także wśród jego kolegów, postanowił uciec. Spakowali się z żoną w parę walizek i dość okrężną drogą, etapami, udało im się wyjechać. Mikhail pracuje jako klarnecista w operze w Tel Awiwie, ale, jak widać, dyrygowanie jest jego pasją, więc go nie porzuca.
Komentarze
To, że łódzki RAJ jest nieładny wizualnie wynika – myślę – z założenia realizatorów, którzy wymyślili sobie pokazanie na scenie degeneracji współczesnej (czy może przyszłej) rzeczywistości. To zresztą chyba konik obecnej dyrekcji: poprzednia premiera (FAUST) też toczyła się w popandemicznych(?), powojennych(?) realiach.
Taka też jest scena tocząca się w miejscu z założenia pięknym – raju. O jego skażeniu świadczą nie tylko wiszące na drzewie książki (chociaż szatan tradycyjnie daje Ewie jabłko!), ale postawione „na głowie” b.realistycznie odtworzone drzewa (ponoć wierne kopie tych rosnących w Lusławicach).
Mimo wszystko zielona dżungla (z zielonym labiryntem w tle, też z pewnością nie innym jak lusławicki!) robi na mnie pozytywne wrażenie.
Nie można porównać tego spektaklu z wrocławskim sprzed piętnastu lat. To są zupełnie inne światy. I niewątpliwie przedstawienie wrocławskie bliższe jest idei sacra rappresentazione, którą zaproponował kompozytor.
Co do warstwy muzycznej – pełna zgoda. Dawno nie było w Łodzi spektaklu na tak wysokim poziomie.
BRAWO!
Jedyne, co tam było naprawdę piękne, to zdjęcie labiryntu z Lusławic
choć sam kompozytor, mimo że nazywał Lusławice swoją Arkadią, to jednocześnie zawsze powtarzał, że labirynt to dla niego symbol poszukiwań twórczych…