Anderszewski w Europie Środkowej

Janáček, Szymanowski, Bartók – wszystkie utwory napisane w przeciągu gdzieś dwóch dekad. Tak różne, ale wiele wspólnego.

Kapryśność oraz motywy ludowe w połączeniu z modernizmem – to je łączy. Ale spojrzenia są z całkowicie różnych stron. Najstarszy z tej trójki, Janáček, w II zeszycie cyklu Po zarośniętej ścieżce (co ciekawe, skompilowanym już po śmierci kompozytora; on sam trzech z tych pięciu miniatur nie chciał publikować) przemawia językiem jeszcze trochę tonalnym, postromantycznym, ale bardzo charakterystycznym dla siebie, odzwierciedlającym rytm i atmosferę studiowanych przez lata pieśni morawskich oraz melodykę i rytm języka. W tym samym mniej więcej czasie młodszy o prawie trzy dekady Bartók komponuje cykl 14 Bagatel op. 6, nowatorski, tryskający wyobraźnią, który niestety nie zdobył w swoich czasach takiego rozgłosu, na jaki zasługiwał. Melodie ludowe – jedna węgierska, druga słowacka – pojawiają się tu w paru bagatelach, opracowane w sposób, jaki miał stać się dla niego charakterystyczny (w cyklach utworów fortepianowych Dla dzieci i Mikrokosmos); kompozytor był już po szeregu wypraw folklorystycznych. Zaś młodszy od Bartóka o rok Szymanowski napisał 20 Mazurków op. 50 w latach 1924-25, czyli zaledwie kilkanaście lat później. To z kolei folklor całkowicie zmyślony: rytmy chopinowskie, harmonie góralsko-modernistyczne. Można powiedzieć, że kompozytor chciał być drugim Chopinem, ale po swojemu.

Powiem od razu, że też zupełnie się nie zgadzam z brytyjskimi recenzentami, którym nie podoba się interpretacja Janáčka; uważam wręcz, że Anderszewski całkowicie trafił w istotę tych utworów. U niego nie są po prostu melancholijne, ale mają w sobie niepokój; powtórzenia są niemal kompulsywne, a gdy pojawia się forte, jest w nim jakaś dzikość. Janáček pisał te utwory kilka lat po tragediach, jakie zdarzyły się w jego rodzinie: dwuletni synek Vladimir zmarł w 1890 r., a w 1903 r. – ukochana 21-letnia córka Olga (trzeci i czwarty z tych utworów są wcześniejsze, z 1900 r.).

Z cyklu Szymanowskiego pianista wybrał sześć i jest to wybór nieoczywisty – tylko parę z nich jest częściej grywanych, większość wykonywana jest rzadko, bo wydają się trudniejsze w odbiorze, mniej chwytliwe. I tu są skrajne emocje, od łagodności po szalone roztańczenie. Są grane, można powiedzieć z czułością; aż chciałoby się usłyszeć cały cykl – to pewnie nierealne.

Z czułością wykonane są też bagatele Bartóka, do których Anderszewski wrócił po wielu latach – chyba trzydziestu bez mała. Jak wspomniał po ostatnim recitalu w FN, było to trudne zadanie, bo co miniatura, to inny świat. To trochę taki worek, do którego młody Bartók powrzucał nieco eksperymentów (tu Frajde ma rację, że każda ręka z innego świata, bo w paru utworach jest tzw. politonalność – każda ręka gra w innej tonacji), trochę muzycznych sarkastycznych żartów, parę – jak wspomniałam – opracowań melodii ludowych, no i strzępki swojej świeżo zakończonej historii miłosnej – jak wspominałam i w zalinkowanym wpisie, i parę dni temu w związku z finałowym walcem. W sumie „motyw Stefi” pojawia się w trzech ostatnich utworach (w przedostatnim niestety Anderszewski go nie oddzielił). Sama nie wiedząc, dziewczyna patronowała dużemu zwrotowi w muzyce – Bartóka i w ogóle.

Tu może jeszcze jako bonus dorzucę uzupełnienie tej historii: Stefi była utalentowaną skrzypaczką, a przy tym musiała mieć wiele uroku, bo kochało się w niej kilku kompozytorów; wyszła za mąż też za kompozytora niemieckiego Waltera Schulthessa, z którym zamieszkali w Szwajcarii – i też oczywiście dla niej pisał utwory. Koncert poświęcił jej również Willy Burkhard, o którym tu ostatnio rozmawialiśmy. Co do koncertu Bartóka, ukończył go mniej więcej wtedy, gdy Stefi napisała mu, że nie chce się już z nim spotykać – trochę się nie dziwię, bo zachowały się jego listy do niej, w których był zupełnie nieznośny w swoim besserwisserstwie (a przy tym był ateistą, a ona była religijna) – ale partyturę od niego przyjęła, choć nigdy utworu nie wykonała. Leżał w jej papierach i dopiero po jej śmierci w 1956 r. został odkryty; skrzypkowie natychmiast się w nim zakochali, z Dawidem Ojstrachem na czele, i grany jest do dziś. Rzeczywiście to piękny utwór i szkoda by było, gdyby przepadł.