Z momentami blisko sacrum

Bóstwa różne pojawiały się na kolejnym koncercie Łańcucha XXI w wykonaniu AUKSO, ale nie zdominowały całości.

Na początek jednak muzycy siedzieli na estradzie i czekali, a z głośników rozbrzmiewały dźwięki dzwonu i głosów chłopięcych w utworze Jonathana Harveya Mortuos plango, vivos voco. To dzieło z 1980 r. (na Warszawskiej Jesieni słyszeliśmy je ćwierć wieku później) powstało w IRCAM, ale brzmi niemal naturalnie, oparte na głosie synka kompozytora (który wówczas śpiewał w chórze chłopięcym oraz dzwonu z katedry w Winchester. Ciekawe, że sentencja na nim wyryta, zacytowana przez kompozytora w omówieniu – Horas avolantes numero, mortuos plango, vivos ad preces voco – różni się nieco od oryginalnej sentencji wypisywanej niegdyś na dzwonach kościelnych: Vivos voco, mortuos plango, fulgura frango – czyli: żywych wołam, martwych opłakuję, gromy kruszę. Ale tu gromów nie było, to muzyka łagodna.

Przeciwnie, intensywność Elohim Giacinto Scelsiego (1965-67) mogła być pewnym zaskoczeniem, ponieważ kompozytor ten kojarzy się z protominimalizmem – niektóre jego utwory oparte są nawet na jednym dźwięku. Ten krótki utwór jest mocny, a przy tym ruchliwy, ma w sobie potęgę, choć gra go niewielki skład. Omawiającemu w programie skojarzył się z Xenakisem – jest w tym coś.

Kolejne odkrycie: Passacaglia concertante Sándora Veressa, twórcy węgierskiego osiadłego w Szwajcarii, ucznia Kodálya i Bartóka, a potem nauczyciela Ligetiego, Kurtága i Holligera (linkuję powyżej jego wykonanie). Mimo że utwór powstał ledwie kilka lat wcześniej niż ten Scelsiego, to jest to całkiem inny świat, jeszcze ekspresjonistyczny. To właściwie nie passacaglia (choć elementów tej formy chwilami można się dopatrzyć), tylko koncert obojowy w trzech częściach.

Lutosławskiego tym razem zabrzmiały Preludia i fuga, Jak się umiejscowiły w tym kontekście? To też utwór intensywny, opowiadający swoje historie. A przy tym jego wykonawcy powinni umieć śpiewać na swoich instrumentach – i muzycy AUKSO to potrafią. Ciekawy był pomysł na zwieńczenie tego koncertu: Apoteoza, czyli zakończenie, z Apollon musagète Strawińskiego. Zatem po nawiązaniu do chrześcijaństwa (Harvey) i judaizmu (Scelsi) – podróż w czasie do starożytnej Grecji. Muzyka iście apollińska: zupełnie inny, bardziej świecki rodzaj sacrum niż w dwóch pierwszych utworach. Pogodnie uroczysty. Wykonanie przepięknie – publiczność nie chciała wypuścić muzyków, więc Marek Moś przyznał, że nie przygotowali bisu. Chyba nie obrazilibyśmy się, gdyby powtórzyli Strawińskiego, ale może uznali, że dwie apoteozy pod rząd to już za wiele.

Pozostał jeszcze tylko jeden koncert festiwalu – Chain Ensemble za tydzień.