Amsterdamczycy pod Finem
Wychodząc dziś z koncertu w NOSPR powiedziałam: jeśli słuchać Brucknera, to w takich wykonaniach. W gorszych nie ma sensu.
V Symfonia jest specyficzna, jakby bardziej ścisła, skonstruowana. Wspominałam kiedyś, że u Brucknera przeszkadzają mi często jakieś niezborności w formie, z których powodu nie zawsze wiem, o co mu akurat chodziło (Eugeniusz Knapik powiedział właśnie, że kto lubi Schuberta, musi lubić Brucknera i odwrotnie – w moim przypadku to się nie sprawdza). W V Symfonii tak do końca nie jest, choć np. w Scherzu też są jakieś przeskoki nastrojów, nagle pojawia się laendler już jakby zapowiadający Mahlera, ale szybko znika, chwilami ma się wrażenie jakiegoś kolażu. Ale powroty głównych tematów są rozplanowane, a początek finału przypomina trochę ten z IX Symfonii Beethovena, tyle że tu reminiscencje tematów z poprzednich części przerywane są przez sarkastyczny motyw w klarnecie (świetny klarnecista!), który ostatecznie staje się tematem fugi. Od skradającego się pizzicata do potężnej blachy – ten utwór operuje skrajnościami. Moim zdaniem Concertgebouw pod dyrekcją Klausa Mäkelä zagrała tę symfonię znakomicie, zresztą sala natychmiast zerwała się do stojaka. Ale już wychodząc słyszałam zdania, że nie wszyscy byli zadowoleni z interpretacji – to zapewne podobna przyczyna jak w przypadku LSO z Simonem Rattlem, bo amsterdamska orkiestra też ma raczej jasne brzmienie.
Do roboty kompozytorskiej można tu mieć naprawdę szacunek: fugi, chorały, przetworzenia, wszystko kunsztowne. Ale kiedy wychodziliśmy z 60jerzym, rozmawialiśmy o tym, czemu ta muzyka tak mnie nie bierze, i tym razem doszłam do wniosku, że jest zimna. Nie wzrusza. Podszedł do nas w tym momencie miły pan i powiedział „pani redaktor chyba tak lubi Brucknera, jak Sibeliusa”. Coś w tym jest. Owszem, zdarzają się i u Brucknera wzruszające momenty, np. wolna część VII Symfonii, ta, od której młody Skrowaczewski we Lwowie dostał gorączki. Ale tu ich nie ma. No i zgadza się, powiedziała potem Joanna Wnuk-Nazarowa, która z kolei bardzo Brucknera lubi, bo ta muzyka nie ma wzruszać, ma być kosmiczna, boska – Bruckner był bardzo wierzący. Fakt.
Tak czy siak, wspaniale jest słuchać orkiestry, która gra do tego stopnia bez skazy. Młody dyrygent jest bardzo na Zachodzie modny: jest szefem Filharmonii w Oslo i Orchestre de Paris, w Concertgebouw jest głównym gościnnym dyrygentem i obejmie ją w sezonie 2027/8, dokładnie w tym samym czasie, gdy zostanie szefem Chicago Symphony. A jeszcze na dodatek gra na wiolonczeli. Kiedy on to wszystko dąży, trudno powiedzieć. Ale naprawdę jest świetny.
Komentarze
Dzień wcześniej taki sam koncert odbył się w Dreźnie jako inauguracja tutejszego dorocznego festiwalu. Moje wrażenia są podobne: perfekcyjne wykonanie, dążenie do sugestywnego zarysowania form muzycznych i technik kompozytorskich Brucknera.
Po raz pierwszy słyszałem tę najlepszą europejską orkiestrę (od lat tak uważam) pod dyrekcją Mäkelä. Jest świetny technicznie i bardzo muzykalny, ale to inna wrażliwość niż Jansons czy Gatti, z którymi Królewscy grywali poprzednio. Mnie jednak ten młody dyrygent bardzo zafrapował i będę śledził jego dalszą karierę.
A V Symfonia Brucknera to faktycznie dzieło zimne (czy twarde, jak ja mawiam). Jakże inne od III, IV czy VII…
Hmm, jak lubię Brucknera, to ta akurat Symfonia do mnie nie przemawia, fuga w finale mnie osobiście rozczarowała (długo nie słuchałem V, pamiętałem tylko, że jest, i że jest ponoć wspaniała).
Schubert i Bruckner, nie jestem przekonany, ale Ländler już jest u Schuberta przecież (drugi temat Niedokończonej).
Jeszcze jedna refleksja: Concertgebouw — wspaniale, ale nie podoba mi się to nazywanie ich najlepszą orkiestrą Europy… Co napiszemy, kiedy przyjedzie do nas Berlin albo Wiedeń. „Jedna z najlepszych” by w zupełności wystarczyło. Nie jesteśmy w tenisie, czy na Tour de France.
No, drugi temat Niedokończonej jednak nie jest całkiem ländlerem, zważywszy choćby synkopowy akompaniament. Schubert pisał za to walce, i to całkiem ich niemało, a to coś innego niż ländler.
Ja rozumiem, o co chodziło z tym Schubertem i Brucknerem – o tzw. niebiańskie dłużyzny. Ale one jak dla mnie są bardzo powierzchownie podobne.
A również wczoraj w TWON, Ludomir Różycki i jego Beatrix Cenci w wersji semi-stage. Kawał niezłej muzyki kojarzącej się nieco z Toską. Przeszywająca modlitwa w wykonaniu chóru i niezwykle łagodna i piękna aria w wykonaniu Matki. Szkoda, że tylko raz wykonane to dzieło zostało. Opera by się świetnie nadawała na prawdziwą inscenizację.
O, dzięki za tych parę słów, szkoda, że wybrali taki termin. Lubię tego typu odkrycia.
A ostatnio przy okazji Idylli Zygfryda i wspomnianej wolnej części VII Symfonii Brucknera przypomniał mi się film (polski!), w którym użyte są oba utwory:
https://www.cda.pl/video/1833845744
Ja jeszcze o niezbornościach, zimnie i kolażach – jak już wielokrotnie mówiłem: muzyki Brucknera nie można słuchać oczekując zwięzłości i oszczędności konstrukcji na miarę Beethovena czy Brahmsa. Tak naprawdę jest to muzyka wielkiej samotności. Słuchanie jej jest jak dryfowanie na tratwie bo bezkresnym oceanie. Trzeba dać się jej ponieść bez oczekiwań, że raz wytyczona droga powiedzie prosto do celu. A przy tym dobre wykonanie sprawi, że to dryfowanie jest spójne i logiczne.
Nie zgodzę się też, że jest to muzyka zimna – powiedziałbym, że jest raczej jak wiara (kompozytora) – żarliwa.
Adagio VII Symfonii to czywiście wielki hit (z niefortunnym powiązaniem ze śmiercią A.H.), ale dopiero Adagio z IX Symfonii przenosi nas (no OK, mnie 😉 ) w światy tak odległe, że powrót z nich wydaje się wręcz niemożliwy…
To, co wyżej napisał Gostek wydaje mi się bardzo trafne!
Niestety, wykonanie piątej w NOSPR było dalekie od ideału (przynajmniej mojego!). A zaczęło się bardzo obiecująco, dostojnie, z pięknie wypracowanymi pianami. Potem było tylko gorzej. Druga, wolna część zagrana bez oddechu, szybko. A już zupełnym kuriozum było dla mnie połączenie drugiej i trzeciej części i zagranie ich praktycznie bez przerwy. Czemu to miało służyć?? Przecież właśnie w takiej gęstej muzyce przerwy między częściami mają swoją ogromną wagę. Dają wytchnienie i pozwalają choć trochę „uporządkować się” przed kolejną porcją muzyki.
I to, że orkiestra i poszczególni jej członkowie grali czysto i swobodnie (to robiło duże wrażenie!) nie przesłoniło mi zupełnie interpretacji, która była niekonsekwentna i niezrozumiała.
Nie była to też kwestia jasnego brzmienia (o którym wspomniała PK) – to jasne brzmienie, aż do przesady(!) zapamiętałem z poprzedniej wizyty amsterdamczykow (Wrocław, parę lat temu – grali Brahmsa z Herreweghe). Tutaj było znacząco inaczej, „ciemniej” i do Brucknera zdecydowanie lepiej to pasowało.
Ostatecznie myślę, że to młody, modny dyrygent po prostu nie udźwignął tematu. Czy można Brucknerem ciekawie dyrygować mając dwadzieścia osiem lat?
Pewnie, że lepiej po 90-ce, jak Skrowaczewski 😉
Kiedy ostatni raz widziałem Maestro w FN (dyrygował właśnie chyba siódmą), ledwo wszedł na scenę i na podium. Jednak po pierwszych taktach wydał się odmłodnieć i podryfowaliśmy tą tratwą…