LSO z Rattlem po raz pierwszy w Polsce

Po raz pierwszy wspólnie oczywiście, bo zarówno London Symphony Orchestra, jak Simon Rattle, obecnie już jej szef, bywali wcześniej u nas. Właśnie wystąpili w Warszawie w Operze Narodowej, kolejnego wieczoru zagrają we Wrocławiu, a następnego – w Krakowie.

Mamy co prawda żałobę, ale koncert symfoniczny z poważnym programem nie jest imprezą rozrywkową. Przed rozpoczęciem programu – dyrygent już stał na podium – wyszedł na scenę dyrektor Waldemar Dąbrowski i po kilku ciepłych zdaniach o prezydencie Pawle Adamowiczu zarządził minutę ciszy. Tym razem była ona wyjątkowo przejmująca, bo rzeczywiście trwała całą minutę, a ponadto wygaszono w tym czasie światło.

Dobrze też, że zaczęło się od Muzyki na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę Bartóka – jej pierwsza część, Andante tranquillo, posępna, mroczna fuga bardzo wpasowała się w nastrój. Żywszą drugą część, która zwykle wydaje się pogodniejsza, odebrałam tym razem w ciemniejszych barwach; mrok wrócił całkowicie w części trzeciej, nokturnowej, rozedrganej, ukazującej surrealistyczne krajobrazy dźwiękowe, z wplecionym powracającym, podzielonym na kawałki tematem fugi z pierwszej części. Tylko finał, efektowny taniec bałkański, przyniósł lżejsze klimaty.

W drugiej części VI Symfonia Brucknera. Wiecie, że nie jestem specjalną wielbicielką tego twórcy, choć doceniam kompozytorską robotę i zauważam momentami pewną interesującą „dziwność”, której i w tej symfonii nie brak. W całości jednak mnie jego utwory raczej męczą. Tym razem słuchałam z zaciekawieniem, jak bardzo muzyka może się zmienić dzięki samemu brzmieniu orkiestry, które u Brytyjczyków jest dość jasne. Simon Rattle, choć wreszcie ma orkiestrę, z którą mogą rozumieć się w pełni także kulturowo (o różnicach z Berlińczykami opowiadał mi w wywiadzie bardzo ciekawie p. Daniel Stabrawa), to stał się dla niej ambasadorem kultury z kręgu niemieckojęzycznego. Ciekawa jestem, co na tego jasnego i przejrzystego Brucknera powiedzą wielbiciele tej muzyki, bo wydaje mi się, że jednak dość wyraźnie się różniła od wykonań niemieckich czy austriackich orkiestr.

Przyjęty owacyjnie, dyrygent odwrócił się do publiczności i powiedział po polsku: – Panie i panowie, dziękuję bardzo [tu oczywiście brawa]. Stanislaw Moniuszko, Tańce goral… [tu puknął się w głowę] góralskie. Zagrali je dziarsko, choć wydaje mi się, że Marc Minkowski swego czasu czuł je lepiej – ale też wykonywał je z polskimi orkiestrami, którym za dużo opowiadać nie trzeba.