Co z tym „Strasznym dworem”?

Nie ma ta opera szczęścia do wykonań na instrumentach z epoki. Najpierw zapędzony na śmierć koszmar pod batutą Grzegorza Nowaka, o którym lepiej zapomnieć. Teraz zabrał się za nią Fabio Biondi, i też nie bez problemów.

To najbardziej polska opera Moniuszki i stąd też jej problemy wynikają. Maria Fołtyn wiedziała, co robi, eksploatując Halkę, bo historia o nieszczęśliwej miłości jest uniwersalna, a uznając operę o walecznych facetach i ich niespełnionych ślubach kawalerskich za rzecz na tyle lokalną, że niezrozumiałą dla szerszego świata. I tak jest do dziś. Choć muzyka ma naprawdę wiele wdzięku i humoru. Ale to humor zrozumiały tylko w pewnym kanonie kulturowym, i to też w jego dawniejszej wersji – to niestety podobna sprawa jak ze sztukami Fredry, które starsze pokolenie jeszcze potrafią bawić, a młodzież nic już z nich nie rozumie.

Przyjmijmy więc, że polskość jest immanentnym walorem tego dzieła, a skoro tak, to nie można jej pomijać. Uwertura zagrana przez Europa Galante w żałobnym tempie w ogóle minęła się ze swoim charakterem. To samo ze wstępem do II aktu, który też ma w sobie polskie rytmy, nijak nie oddane. Takich momentów było więcej, a i słynny mazur też był trochę za mało charakterny. Kiksy też się zdarzyły. Choć były i momenty naprawdę ładne, np. piękne solo klarnetowe Lorenza Coppoli.

Polska publiczność zawsze klaszcze w trzech momentach: po arii Miecznika, po arii Stefana i po mazurze (w tej drugiej także po pierwszej zwrotce). To już automat. Artur Ruciński na konferencji mówił, że zgodził się wystąpić, mimo że to są jeszcze wakacje (które zwykle poświęca rodzinie), bo już od jakiegoś czasu chciał zaśpiewać partię Miecznika. Sama aria, jeśli ktoś ma w pamięci Hiolskiego, mogła budzić niedosyt, ale ogólnie wypadł dobrze. Paweł Konik jako Zbigniew, Mariusz Godlewski w roli Macieja i Rafał Siwek jako Skołuba – też w porządku, ale jako wzór dobrej dykcji i precyzyjnego śpiewu mogli służyć przede wszystkim Agata Schmidt jako Jadwiga i Krystian Krzeszowiak jako Pan Damazy.

Na tym tle raziły więc głosy zagraniczne, choć oba bardzo wyraziste i mocne. Karen Gardeazabal jako Hanna już drugi raz, po Hrabinie, musiała śpiewać po polsku i znów, choć się starała, trudno było ją zrozumieć. Niestety tym razem Czech zawiódł – Petr Nekoranec, którego parę miesięcy temu słyszeliśmy w Warszawie, nauczył się na dobre tylko arii Stefana, więc poza pierwszym „cisia dokoła” dalszy tekst był już zrozumiały, ale w innych momentach bywało bardzo różnie. To jednak trochę dziwnie brzmi, jeśli wszyscy są zrozumiali, a wśród nich dwie osoby – nie (a przecież pod koniec opery mają ważny dialog). Dlatego szkoda jednak, że nie wybrano samych polskich wykonawców. To jest dzieło, którego zobiektywizować i umiędzynarodowić się nie da.