Aukrodrone dzień 2 (intensywny)

Kolejny (ale nie ostatni) koncert jubileuszowy Pawła Szymańskiego, prawykonanie nowego utworu Qby Janickiego, a na koniec prawykonanie nowego dzieła Aleksandra Nowaka i Marcina Wichy.

W przeciwieństwie do zeszłorocznego koncertu urodzinowego Zygmunta Krauzego na tym poświęconym muzyce Pawła Szymańskiego prawykonań nie było, ale nie szkodzi. Każde wykonanie tej muzyki jest wydarzeniem, zwłaszcza z udziałem takich wykonawców jak AUKSO i Piotr Sałajczyk, który wystąpił jako współwykonawca w utworze Quasi una sinfonietta (1990), a potem zagrał solo Singletrack (2005). Na koniec zabrzmiało Simple Music, oczywiście z Magdaleną Bojanowicz jako solistką, i muszę powiedzieć, że to było najlepsze wykonanie, jakie słyszałam, i chyba na sto procent, a wiadomo, że to niełatwe do osiągnięcia. Marek Moś jako perfekcjonista postanowił, że będą grali „z klikiem”, żeby wszystko wyszło jak najrówniej, i to się udało.

Dobrze, że kompozytor został sportretowany utworami z trzech różnych okresów. Najbardziej przystępny – i, jak dla mnie najbardziej przejmujący – jest pierwszy z nich, będący grą z mozartowskimi zwrotami; może dlatego, że kocham Mozarta? Na spotkaniu przedkoncertowym kompozytor zapytany o to, czy zgadza się ze słowami Mauricia Kagla „nie wszyscy kompozytorzy wierzą w Boga, ale wszyscy wierzą w Bacha”, potwierdził to (używając przy tym pięknego i adekwatnego zwrotu „metafizyka kombinatoryki”), dodając, że ciekaw byłby, co napisałby taki geniusz jak Mozart w czasach, gdy polifonia była bardziej ceniona (bo przecież wiemy, że miał też talent do kontrapunktu). Mnie Mozart wzrusza inaczej i może nawet bardziej niż Bach i pewnie dlatego mam szczególną słabość do Quasi una sinfonietta, tym bardziej, że i mrok wyłaniający się spod tych mozartowskich zwrotów chwyta za gardło. Kolejne utwory raczej podziwiam niż się nimi wzruszam; o Singletrack można mówić bardzo uczenie, ja tylko dodam, że w moich uszach więcej niż dzwonów jest tu gamelanu. Ale może to przypadek.

Qba Janicki, związany rodzinnie z yassem (jego ojciec prowadzi bydgoski klub Mózg), stworzył dzieło zupełnie niejazzowe. Jest on perkusistą nietypowym, używającym zaprojektowanej przez siebie „deski dźwięków”, łączącej elementy mechaniczne z elektroakustyką. Do nowego utworu Bionic Environments użył również, poza orkiestrą (która w tym zestawie była najbardziej dyskretna), wokalistki chińsko-amerykańskiej Audrey Chen – nie był to zresztą wokal, tylko różnego rodzaju odgłosy zmodyfikowane elektronicznie. Całość była interesująca, choć również dość chłodna, ale sama końcówka rzeczywiście zabrzmiała adekwatnie do tytułu.

Utworowi Febra arktyczna Aleksander Nowak dał podtytuł comedia harmonica (właściwie po włosku powinno być commedia armonica), co oznacza komedię madrygałową, gatunek pośredni między madrygałem a wczesną operą, który uprawiali m.in. Orazio Vecchi i Adriano Banchieri. Dlaczego? Bo po pierwsze jest to komedia, a właściwie tragikomedia, ale z happy endem (jak ujętym, nie będę spoilować), a po drugie bierze w nim udział sześciu śpiewaków (wystąpili członkowie Capelli Cracoviensis). Dwaj kontratenorzy pełnią funkcję narratora; początkowo mówiącego w imieniu bezludnej wyspy, na której dwóch duńskich rozbitków Ejnar Mikkelsen i Iver Iversen spędzili dwa lata – co przypomina trochę Dracha. Rozbitków grają tenor i baryton, drugi tenor i drugi baryton to narrator uzupełniający, a ponadto zdarza się, że śpiewają wszyscy razem.

Skąd ten temat? Marcin Wicha stwierdził w rozmowie z Alkiem Nowakiem, że interesuje go napisanie opowieści o Robinsonie, na co kompozytor powiedział, że woli rejony arktyczne niż tropiki. Autor-librecista wyguglał więc hasło „Robinson Północy” i tak trafił na tę historię (tak przynajmniej twierdzi). A dlaczego tragikomedia? Bo choć sytuacja była tragiczna, to sposoby, na jakie rozbitkowie się ratowali, by nie zwariować do reszty – rozmowy, często absurdalne – budzą uśmiech. A ponadto wszystko dobrze się skończyło, zostali uratowani. Muzycznie jest to utwór dużo lżejszy od np. trylogii śląskiej napisanej ze Szczepanem Twardochem, choć styl prowadzenia głosów wokalnych jest tak charakterystyczny, że nie do pomylenia. A jego zestawienie z tekstem o niemal gazetowej poetyce (opis reporterski był inspiracją) jest szczególnie komiczne. Całości dopełniała znakomita warstwa wizualna stworzona, jak i podczas pozostałych koncertów, przez Natana Berkowicza.