Romantyczny Koreańczyk
Yekwon Sunwoo, zwycięzca Konkursu Vana Cliburna z 2017 r., odbiega od stereotypu wirtuoza, jaki kojarzy się z jego laureatami.
Sala kameralna Filharmonii Narodowej nie bardzo się nadaje do recitali pianistycznych – mniej muzykalni soliści powodują, że słychać tam jeden huk. Koreański pianista jednak grał niezwykle kulturalnie, wręcz łagodnie, toteż o mankamentach tego wnętrza łatwo się zapominało. Miało to oczywiście związek z doborem repertuaru.
A program wybrał niezwykle ciekawy. Zarówno 6 utworów na fortepian Ottorina Respighiego, jak Stimmungsbilder op. 9 Richarda Straussa są rzadko grywane. To dzieła młodzieńcze: cykl Respighiego powstał w 1903 r., kiedy kompozytor miał 24 lata, a 20-letni Strauss napisał swój w 1884 r. Oba więc nie są typowe dla stylistyki, którą z każdym z nich kojarzymy, ale mają dużo uroku. Respighi rozpoczyna od salonowego walczyka, później wpada w romantyczne nastroje z nieśmiałymi jeszcze, ale przewidującymi impresjonizm harmoniami. Daleko mu jeszcze do efektownych symfonicznych fresków, z jakich głównie go znamy. Natomiast nastrojowe miniatury Straussa są jeszcze wręcz w duchu Schumanna. I też trudno sobie wyobrazić, że to przyszły autor Dyla Sowizdrzała czy Życia bohatera, o operach nie mówiąc.
Zaledwie rok po cyklu Respighiego powstała L’isle joyeuse Debussy’ego – kompletnie inny świat, wręcz manifest impresjonizmu. Sunwoo wykonał ją trochę dziwnie, rozpoczynając jakby grał impromptu Schuberta – miękkim dźwiękiem, ale zupełnie nie w duchu impresjonistycznej wirtuozerii. Później jednak zbliżył się do tego tonu.
Trochę obawiałam się Sonaty G-dur D 894 Schuberta, ale niesłusznie. I ją też zagrał inaczej niż zwykle się ją grywa. Cała była zanurzona w spokoju, i to nie tylko pierwsza (tu najbardziej pamiętna jest interpretacja Richtera; Sunwoo grał jednak trochę szybciej) i druga część, ale też menuet i finał, co nawet Richterowi się nie zdarzało. Można było wpaść w nastrój kontemplacyjny, i chyba było to zgodne z tym, czego chciał kompozytor. Przyjęty entuzjastycznie, pianista dał jeden bis komentując, że wiedząc o strasznych rzeczach, które wydarzają się właśnie u naszych sąsiadów, chciałby przynieść chwilę pokoju – i zagrał (pięknie) transkrypcję pieśni Morgen starszego już o 10 lat Richarda Straussa.
Komentarze
Dzień dobry, Pozwolę sobie na niewielkie sprostowanie. W pierwszym zdaniu informuje Pani czytelników, że Yekwon Sunwoo, odbiega od stereotypu cliburnowskiego wirtuoza. Kiedy w 2017 roku grał recital w Dusznikach, sypał fajerwerkami jak z rękawa. Kto wie, czy nie wykonał La Valse Ravela bardziej błyskotliwie od Yuji Wang. Teraz Koreańczyk, idąc w ślady Arkadija Volodosa chce wszystkim udowodnić, że etap wygłupów i fikołków ma już za sobą. Do pewnego stopnia mu się to udaje: Dba o dźwięk instrumentu, pieczołowicie dobiera repertuar, proponuje wyważone interpretacje etc. Moim zdaniem jednak brakuje mu tego, co w ostatniej dekadzie zatracił Volodos: szczerości i autentyzmu. Wolałbym posłuchać kilku utworów, żartobliwie określanych przez czytelników mianem fiku-miku, niż na siłę wydumanych (moim zdaniem) nieszczerych propozycji nastawionych na chęć sztucznej zmiany artystycznego wizerunku.
Nie wydaje mi się, żeby to było nieszczere czy wydumane. Wprost przeciwnie.
Każdy artysta kiedyś dojrzewa. On ma dziś 33 lata, więc przyszła pora na refleksję. Szanuję to. Oczywiście fiku-miku też czasem fajnie posłuchać, ale technika to podstawa, na której dopiero się coś buduje – widać on to już zrozumiał.
Z Volodosem to samo. To nie była zmiana wizerunku, ale przemiana wewnętrzna. Rozmawiałam z nim na obu etapach i dostrzegłam zasadniczą różnicę.
Można przecież się rozwijać i pogłębiać swe interpretacje bez wyzbywania się cząstki siebie (nagrania Horowitza, Cziffry czy Shury Cherkasskiego to potwierdzają 🙂 ). Koreańczyk w krótkim czasie dokonał radykalnej metamorfozy. To nie był (moim zdaniem) artystyczny proces, lecz chęć nagłej zmiany wizerunku.
Kiedy słuchałem Volodosa na żywo, (było to widać zwłaszcza w Drugiej Balladzie Liszta i Humoresce op. 20 Schumanna) chwilami wręcz fizycznie czułem, że pianista w burzliwych fragmentach chciałby pognać do przodu, ale na siłę się temperował. To, rzecz jasna wyłącznie moje subiektywne wrażenie. Widzę tu jednak pewną transformacyjną analogię.
Ani Pan, ani ja nie siedzimy im w głowach.
Ale jeśli chodzi o Volodosa, to uderzyła mnie różnica nawet w sposobie bycia. Robiłam z nim krótką rozmowę jeszcze dla „Wyborczej”, kiedy był szczeniakiem popisującym się fiku-miku. Tak też wówczas się zachowywał. Gdzieś z dekadę później spotkałam go w Niemczech, poszłyśmy z koleżankami do niego zachwyceni po koncercie – zachowywał się zupełnie inaczej, był jakby trochę nieśmiały, wyczuwało się w nim subtelność. Wspominałam o tym nawet tutaj: https://szwarcman.blog.polityka.pl/2010/11/05/volodos-i-laureaci/
Nie na temat, ale o muzyce. Polecam Państwu Tiffany Poon, młodą pianistkę z Hong Kongu (obecnie USA), koncertuje sporo w Niemczech. Jej koncert był w niedzielę zamiast Rafała Blechacza. Sonata Beethovena (Nr 17), mazurek i nokturn Chopina i walc a-moll posth., potem Clara Wieck z mazurkiem i po niej w naturalnej progresji Davidsbündlertänze op. 6. Ta ostatnia kolekcja utworów Schumanna jest rzadko wykonywana w Am. Płn – nie wiem jak w Europie, ale na koncercie słyszałam to tylko raz. Koncert był w Lipsku.
Pozdrowienia.
To był jej debiut w San Francisco, w ogóle na zachodnim wybrzeżu. Fortepian S&S hamburski.
Berkeley special,
W Europie usłyszymy ten cykl już w sierpniu w Dusznikach w interpretacji podziwianej przeze mnie Chloe Jiyeong Mun :). Gra go lepiej od znacznej większości pianistów. Co do Tiffany Poon, cóż. Myślę, że mając do wyboru recital jej i Blechacza, bez wahania wybrałbym jej koncert. W 2015 roku świetnie wypadła podczas eliminacji do Konkursu Chopinowskiego.
Ja Blechacza wolałabym, gdybym musiała wybierać.
Ma Pan rację, zupełnie zapomniałam, że stawała do KCh. Wtedy reprezentowała Chiny. Nie wiem czy obecnie ma obywatelstwo USA, ale tutaj mieszka. Pozdrawiam.
Zapomniałam podać, że Tiffany Poon zagrała też 3 sonaty Scarlattiego. Zawsze mnie ten kompozytor zadziwia ciekawymi pracami, potem o tym zapominam i następny raz – znowu zdziwienie. Właściwie to jest przyjemne. Pamiętam, jak grałam Sonatę K380 E-dur, dawno dawno temu. I jaka trudna była. No cóż.