Inny Rinaldo
Kojarzymy ten tytuł najczęściej z operę Haendla. O wiele mniej znana jest kantata Brahmsa pod tym samym tytułem, wykonana właśnie w FN.
Nie trzeba dodawać, że treściowo oba dzieła nie mają nic wspólnego. Opera napisana została do libretta Aarona Hilla opartego dość swobodnie na motywach eposu Torquata Tassa Jerozolima wyzwolona. Kantata zaś powstała do tekstu poematu Goethego, rozwijającego epizod z Pieśni XVI eposu. Krótko mówiąc, chodzi o moment, gdy towarzysze broni odnajdują Rinalda w ogrodzie czarodziejki Armidy, zniewolonego jej czarem, i podstawiają mu przed oblicze diamentową tarczę-zwierciadło, by oprzytomniał i otrząsnął się z czaru. Z trudem, ale jednak ostatecznie się to udaje i rycerze razem odchodzą na statek, by odpłynąć do Jerozolimy. (Uroczy jest w finałowym chórze zachwyt płynącymi w pobliżu delfinami.)
Utwór jest dialogiem pomiędzy solistą-tenorem a chórem męskim (podobno podczas prawykonania pod batutą kompozytora śpiewał chór 300-osobowy, musiało nieźle huknąć). Nie da się ukryć, że nie jest to najwybitniejsze dzieło Brahmsa, choć swój urok ma. Wielu komentuje, że dobrze, że w takim razie nie napisał opery, choć ponoć chciał. Ale przecież wystarczy przypomnieć jego inne dzieła wokalno-instrumentalne, jak Rapsodia na alt i orkiestrę czy Schicksalslied, a przede wszystkim cudowne Deutsches Requiem. W tym kontekście można powiedzieć, że nawet geniuszom zdarza się stworzyć coś mniej udanego. Inna sprawa, że dzisiejsze wykonanie nie było zachwycające – solista, Marco Jentsch, tenor, który specjalizuje się od lat przede wszystkim w Wagnerze, śpiewał niestety zbyt płasko, krzykliwie i jednostajnie. Tak, to bardzo trudna, w wysokiej tessyturze napisana partia, ale jednak można inaczej, np. tutaj. Tak więc cieszę się, że poznałam ten utwór, ale wolałabym go usłyszeć w lepszym wykonaniu. Do chóru męskiego, przygotowanego przez Bartosza Michałowskiego, nie mam pretensji, trochę może do orkiestry, ale chyba częściowo to wina dziwnej chwilami instrumentacji.
Jacek Kaspszyk, powracający do dawnej swojej orkiestry po latach, drugą część koncertu poświęcił jednemu ze swoich ulubionych kompozytorów, Richardowi Straussowi. Oba utwory, zarówno Marzenie przy kominku z Intermezza, jak suita z Kawalera z różą, poprowadził bardzo emocjonalnie; z początku miało się wrażenie pewnego oporu materii, ale potem wszystko się rozkręciło i wychodząc z filharmonii można było sobie z przyjemnością podśpiewywać ów cudny pijacki walc barona von Ochsa. W końcu jest pora karnawału.
Komentarze
O dziwo rzeczywiście ten Brahms nie zachwyca. Bo Rapsodia jest naprawdę wspaniała, mają ze sobą coś zresztą wspólnego, ale od niej się oderwać nigdy nie mogę, a tutaj… Może faktycznie po prostu mniej udana kompozycja. A też, to nie jest w ogóle kalka z Schuberta? https://youtube.com/clip/UgkxD7eQFxwAzPLTJKTvWNntB_h1vBzoXJAT?si=R71Vq1vmuwcUqghq
A też taka ciekawostka, Thomas Quasthoff śpiewający „Tell It Like It Is”, z takimi vibes Screamin’ Jay Hawkinsa? Sam nie wiem, ale wolę to od tego Brahmsa: https://youtu.be/-GIhXtGOvOQ?si=pFjkTMCmkBEsd7RA