Pierrot wiecznie żywy
Właśnie mija stulecie od prawykonania tego dzieła, które wciąż brzmi tak nowocześnie, jakby zostało dopiero napisane. Klasyka współczesności już niemal nie rozbrzmiewa na Warszawskich Jesieniach, ale dla tego utworu zrobiono wyjątek – na szczęście, ponieważ dzięki temu mogliśmy go usłyszeć w rewelacyjnej kreacji Agaty Zubel, z zespołem pod batutą Szymona Bywalca.
Myślałam, że już lepszego wykonania niż Marianne Pousseur, która zaśpiewała w zeszłym roku także w Warszawie na Szalonych Dniach Muzyki, nie usłyszę. Tu jednak było inaczej: małą, bardzo dyskretną inscenizację powierzono Beacie Chwedorzewskiej. Agata wyszła na scenę lunatycznie, w czymś na kształt piżamy; było też parę rekwizytów: krzesło, maska Pierrota i kryza do zakładania na szyję, a w głębi sceny u sufitu biały balon – w domyśle księżyc. I to wszystko. Śpiewaczka ucharakteryzowana na bladą lunatyczkę, adekwatnie do treści, poruszała się po podium, w pewnym momencie nawet padła i jedną z części wykonała na leżąco. Cykl wierszy Alberta Girauda, w oryginale francuskim i bez muzyki Schoenberga, byłby chyba niestrawny. W nadanym przez kompozytora kształcie jest wstrząsający. Pomyślałam nawet słuchając, że to wszystko musiało się źle skończyć i nie było na to rady.
Pierrot lunaire nie ma sobie podobnych dzieł w historii muzyki. Komisja Repertuarowa Warszawskiej Jesieni obmyśliła sobie, że fajnie będzie zamówić u współczesnego kompozytora utwór nawiązujący do Pierrota. Sam pomysł może był i fajny, ale na efekt spuszczę litościwie zasłonę milczenia, powiem tylko, że był to pierwszy wybuczany utwór na festiwalu.
Czym prędzej więc pognałam z filharmonii do Konesera, gdzie był koncert na duet Anna Petrini-Fabrice Jünger, grający na tzw. basowym flecie Paetzolda (ona) i na subbasowym flecie poprzecznym i innych jego rodzajach (on), z istotnym udziałem elektroniki, nagłośnienia, a także wideo. Tu zachwyciłam się pierwszym w programie utworem Pierre’a Jodlowskiego, lekkim, dowcipnym, anegdotycznym. Ten facet wie, po co mu dźwięk i obraz, i grają one u niego razem, i to w przemyślanej formie. Ogromnie mi się też spodobał utwór solowy nieodżałowanego Fausta Romitellego na flet Paetzolda solo. Dalej już też wolałabym się nie wdawać w detale; powiem tylko, że na dobranoc zafundowano nam grzebanie w bebechach (z wielu względów wyjątkowo mi nie pasowało) oraz kiepski kryminał.
PS. Miłą niespodzianką było w filharmonii sąsiadować z atreusem. Miło mi było też w ostatnich dniach poznać kolejnego blogowicza – Marka D.
Komentarze
Pobutka.
Biedna ta klasyka współczesności, niektórych utworów w sumie nie ma gdzie grać…
Z drugiej strony nie grozi tym utworom banalizacja. Pierrot wprawdzie z 1912 roku, ale działa niezwykle ożywczo.
(I już po tegorocznej WJ, właśnie wróciłem do domu. Pani Kierowniczko, dziękuję i pozdrawiam.)
I nawzajem 😀
Z Pierrotem różnie się już zabawiano. Także tak:
http://www.youtube.com/watch?v=LdCgLBW8B44&feature=related
A tu rzeczona Marianne Pousseur (dalej w odcinkach), niestety bez obrazu:
http://www.youtube.com/watch?v=nDeDoe8iZl0
pozostając przy nagraniach Pierrota istnieje też komercyjne nagranie zrealizowane w 1940 roku pod dyrekcją kompozytora: http://archive.org/details/SchnbergPierrotLunaire
Tu inny przyklad zabawy z Pierrotem:
http://www.soundohm.com/reinhold-friedl/sch-nberg-pierrot-lunaire-cheap-imitation/zeitkratzer-records/
Fragmentu „Seascape” mozna posluchac na stronie Anny Petrini – http://www.annapetrini.com/ … Podobno ma sie niebawem ukazac CD z materialem tego duetu. Rok temu na Elektronice Novej zagrali swietny koncert, w tamtym zestawie kompozycja Jodlowskiego byla najmniej udana.
Byłam na tym koncercie 🙂 Mnie się Jodlowski tam też podobał:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2011/05/20/wroelectronica/#comment-89268
Pani „Kierowniczko”!
Jestem bywalczynią – co prawda nie wszystkich – ale sporej części koncertów „Warszawskiej Jesieni” od lat i proszę mi wybaczyć, że pozwolę sobie zabrać głos.
Rzeczywiście melorecytacja pani Agaty Zubel w „Pierrot Lunaire” była bardzo sprawna. Zawsze z przyjemnością śledzę poczynania tej utalentowanej artystki. Szkoda jedynie, że jej możliwości sceniczne nie zostały w pełni wykorzystane w tym utworze gdyż „wpakowano” ją w nieznośnie manieryczną i staroświecką formę pantomimiczną, która nijak się ma do odkrywczego zapisu „Pierrot Lunaire” Schoenberga. Ale to rzecz gustu.
Cieszę się niezmiernie z tego, że tak pilnie zrelacjonowała Pani to wydarzenie. Natomiast mam pewną wątpliwość dotyczącą Pani rzetelności dziennikarskiej. Jest Pani bowiem posłańcem wiedzy muzycznej dla osób, które nie miały szansy uczestniczyć w tak ulotnych wydarzeniach, bo przecież przedstawianych wyłącznie jednorazowo, w ramach Festiwalu. W związku z tym wydaje mi się, że „litościwe spuszczanie zasłony milczenia” na drugą część wieczoru jest nie do końca profesjonalne i zgoła stronnicze. Pisze Pani jedynie, że „Księżycowy Pierrot” Macieja Jabłońskiego i Przemysława Fiugajskiego był „pierwszym wybuczanym utworem na festiwalu”. A przecież nie trzeba było żadnego ucha muzycznego by usłyszeć (i zobaczyć), że utwór ten bardzo podzielił publiczność i znaczna część widzów przyjęła go owacyjnie. Ta „performance musicale”, jakkolwiek by nie była obrazoburcza i szokująca dla niektórych wytrawnych melomanów, wybudziła tych, którzy drzemali podczas „Pierrot Lunaire”, a wszystkich skłoniła do głębszych refleksji przy lampce wina na zakończenie wieczoru.
Z wyrazami szacunku,
Melomanica
Janina Piotrowska – witam. Owszem, część publiczności (chyba związana z autorami i wykonawcami) wydawała okrzyki entuzjazmu. Ale to nie była tak znaczna część. Buczących była zdecydowana większość. Było mniej więcej tak, jak na premierze Króla Rogera w reżyserii Warlikowskiego w Paryżu: większość buczała, trochę ludzi (zwłaszcza młodzież, która nie zna np. Bogusława Schaeffera i wielu innych, którzy byli lepiej „obrazoburczy” już dawno temu) się entuzjazmowało. Tu na dodatek całkiem niemało ludzi wyszło w środku.
Ja oczywiście mogę opisać, co w tym utworze było. Ale jednak trochę szkoda mi czasu. Nic tu nie było obrazoburczego, było to po prostu głupie, a do Pierrota miało się w ogóle nijak. Szkoda, bo Maciej Jabłoński kiedyś całkiem niezłe utwory pisał.
Witam. Panna Lola dzielnie przetrwała w pierwszym rzędzie. Byliśmy na koncercie muzyki cerkiewnej. Siedziała jak zamurowana. Miło widzieć, że możemy razem chodzić na koncerty.
abyd dopełnić kiczu w finale finału w-wskiej jesieni znalazł się i jeleń!
Uff, nastały w Warszawie szalone dni i nie tylko z powodu muzyki. 👿
Najpierw nie miałam czym wrócić do domu z Treblinki, a później dwie godziny jechałam do Teatru Wielkiego, co normalnie zajmuje 30-40 minut.
Mało, że manifestacje sparaliżowały miasto, to jeszcze wyłączono na dwa dni tramwaje na Jelonkach. Wal człowieku głową o ścianę – nie ma czym wyjechać.
A teraz w nocy budują jakieś miasto z białych namiotów na Placu Piłsudskiego, jutro będzie maraton biegał w kółko i miasto znowu sparaliżowane. Chyba komuś coś zrobię.
A na Żurku w Folii tłumy. Sale nabite, biletów brak.
Przed namiotem na pół godziny (i więcej) ustawiały się gigantyczne kolejki do wejścia.
Część powracających tędy manifestantów przyglądała się ze zdziwieniem, co tu się dzieje. 😀
A jakaś grupka zwijała się ze śmiechu na widok plakatu z rosyjskimi kompozytorami i bredziła coś kanale, czy połączeniu z Rosją.
Nie można wejść do Bobika. 🙁
Przeżywaliśmy z panną Lolą to samo. Zasnęła w megakorku, jakimś cudem udało się nam dojechać pod teatr pięć minut przed koncertem. Ruszyłem więc ze śpiącą Lolą w ramionach i biletami w garści, przedzierając się przez tłum z flagami. Wzbudziliśmy pewne zainteresowanie wśród demonstrantów. Lola zbudziła się, gdy przechodziliśmy przez główną scenę, a potem wsiąkła w muzykę (i obraz)…
Dorota Szwarcman – miło mi.
Miałam nie wdawać się w polemikę, bo „szkoda mi na to czasu”, ale nie mogę przejść obok kolejnych nierzetelności. Spróbujmy trzymać się faktów. Ja też byłam na tym wydarzeniu. Siedziałam w końcu sali i widziałam jedynie pięć osób, które wyszły w trakcie. O ile się orientuję sala kameralnia Filharmonii Narodowej mieści ok. 350 miejsc, a tego wieczoru widownia była pełna. Czy te pięć osób, które opuściło salę to „ całkiem niemało ludzi”? Czy to, że jedna osoba wstała bijąc brawo pani Agacie Zubel uzna Pani za tłumne owacje na stojąco? Skończmy z tą aproksymatywnością.
Nie „buczałam”, ani nie „entuzjazmowałam się”; obejrzałam obydwie części wieczoru z równym zainteresowaniem i otwartością, a nie jestem z nikim spokrewniona, ani związana z jakmikolwiek kręgiem „autorów i wykonawców”. Na jakiej więc podstawie insynuuje Pani, że Ci którzy „buczeli” byli bezstronnymi znawcami, a ci którzy zareagowali w sposób pozytywnie entuzjastyczny są „chyba związani z autorami i wykonawcami”. To by oznaczało, że„entuzjazmuje się” Pani wykonaniem „Pierrot Lunaire” przez panią Agatę Zubel (w dodatku zwraca się Pani do niej per „Agata” – vide: „Agata wyszła na scenę lunatycznie”) ponieważ jest Pani z nią „chyba związana”.
Ponadto, powołując się na własne wrażenia z inscenizacji „Króla Rogera” Krzysztofa Warlikowskiego w Paryżu. deprecjonuje Pani reakcje ludzi młodych. Na co dzień pracuję z młodzieżą i wydaje mi się, że nawet jeśli nie zna ona dokonań Bogusława Shaeffera ma także prawo mieć i wyrażać swoje opinie. Pani zaś traktuje ich z góry i protekcjonalnie. I pisze to Pani wszystko na blogu czasopisma „Polityka”, którego jednym z haseł jest „tygodnik wielu pokoleń”, a jednemu z nich odmawia Pani racji.
Pani gust jest inny. Ale dlaczego wartościuje go Pani jako lepszy i ważniejszy?
Tak. Chcemy prawdy, Pani Kierowniczko. Dlaczego? 😈
Bo to jest blog Doroty Szwarcman i prezentuje tu Ona swoje poglądy.
Myślę, że reszta Pani wypowiedzi niekoniecznie zasługuje na odpowiedź.
At Janina Piotrowska
Szanowna Pani, jak słusznie Pani zauważyła, jest to blog. Dla mnie przynajmniej nie ma znaczenia – w przeciwieństwie do Pani -, że jest on firmowany przez tygodnik Polityka, czy też inny. Decyduje osoba autora. Dlatego chyba wysuwany przez Panią zarzut wobec p. Doroty Szwarcman zarzut „nierzetelności dziennikarskiej” jest chybiony, bo blog nie jest mównicą redakcyjną, ale wymianą poglądów bardziej – jak mniemam – prywatnych, nie „oficjalno-redakcyjno-krytycznych”.
Dlatego zgadzam się z autorką blogu, że nie opisywała tej bzdurnej części koncertu, bo szkoda energii i czasu. Jeżeli komuś się to podobało, dał temu wczoraj wyraz. Inni, w tym ja, wręcz przeciwnie. Dowcipy, enuncjacje na poziomie jakiś Kiepskich & Co. mogą bawić w stołówce studenckiej. Ja czułem się coraz bardziej zażenowany, zwłaszcza mając w pamięci muzykę Schoenberga z pierwszej części koncertu. Tak więc reakcja była jednoznaczna: Bu….. Wiek kompozytora/autora libretta nie odgrywał przy tym żadnej roli 🙂
Dodam, że wymiana poglądów niekoniecznie musi przebiegać tak, jak wśród tzw. polityków, a w wypowiedzi Sz. Pani dostrzegam pewne wzorce zaczerpnięte z telewizji. Być może to w dobrej wierze, więc wyjaśniam, że nie wszyscy uważają te wzorce za najlepszą metodę wymiany poglądów.
A do Bobika nie można wejść, bo znów zalega z czynszem. 🙂
Wiem, Wodzuniu, że taki jest oficjalny przekaz na bobikowej stronie, ale pytam niejako pantoflowo, bo może jest jakieś drugie dno, czy co.
Nie lubię takich niespodzianek, wychodzę z domu, żeby wsiąść w autobus, a tu ludzie od godziny siedzą i czekają (na piechotę by już prędzej zaszli).
Pędzę zobaczyć, co w koszyczku, a tu szlaban. 🙁
Coś mam dzisiaj okropny dzień, nawet bobikowy serwer przyłączył się do protestu.
U mnie jest znowu stary numer z limitem. 👿 Niby już miał ten limit być na stałe podniesiony, ale widocznie coś się pozajączkowało. Zainterweniowałem i mam nadzieję, że jutro wszystko już będzie normalnie, bez żadnych den. 🙂
Dobry wieczór,
widzę, że odpowiedzieliście za mnie, a głównie Marek D., który również był na koncercie 🙂 Dodam tylko, że wyszło w trakcie zdecydowanie więcej niż pięć osób, a mój sąsiad zanim wyszedł, powiedział tak: „Brzydota może być piękna, ale głupota nie”. Też młody człowiek zresztą.
Przyznam jedno: że przesadziłam przypisując „całe zło” akurat młodym. Właśnie opowiadała mi koleżanka, która wykłada na reżyserii dźwięku na Uniwersytecie Muzycznym, że dziś paru jej studentów wypytywało ją, jak to się dzieje, że niektóre utwory wchodzą do programu, bo przecież komisja programowa chyba z grubsza wie, co wybiera. Koleżanka odpowiedziała, że przecież jeśli zamawia się utwór u kompozytora, a to było akurat właśnie zamówienie, to przecież nie wiadomo z góry, co napisze. Oni na to, że może i racja, w każdym razie starają się wyprzeć z pamięci drugą część tego koncertu i niestety jest to bardzo trudne.
I może dość na ten temat, bo nie jest wart.
Zakończyliśmy Warszawską Jesień. I trzeba powiedzieć, mimo powyższych dywagacji, że takich prawdziwych wtop było bardzo mało. Festiwal był w tym roku interesujący, z wyrazistą ideą, ze świetnym wykonawstwem. Na ostatnim koncercie też było różnie, pierwsza część była może zbyt jednostajnie skomponowana (najbardziej podobał mi się pierwszy utwór, Polarhavet Klasa Tornstenssona); w drugiej wspaniały popis dała Anna Mikołajczyk w Herodiade-Fragmente Matthiasa Pintschera. Zdumiał ostatni utwór Krzysztofa Wołka z czasów jego studiów u Louisa Andriessena i napisany całkowicie pod jego wpływem – po co to było, przecież Wołek jest dziś zupełnie gdzie indziej jako kompozytor, a Andriessena lubiłabym raczej posłuchać w oryginale.
No, ale ogólnie było naprawdę fajnie.
Jeden przykry szczegół: po raz pierwszy od wielu lat nie została przyznana Nagroda Orfeusza. Przyczyny słyszałam z różnych stron różne (wszystkie dopiero dziś): a to, że nowy prezes SPAM pewnie nie wiedział o tej sprawie, a to, że stowarzyszenie nie miało kasy na zwyczajową statuetkę. W każdym razie tradycja została przerwana, ale miejmy nadzieję, że nie na zawsze.
Dzięki, Bobiczku, że dałeś głos, pójdę uspokojona spać.
Dobranoc wszystkim. 🙂
O, jakże miło Cię widzieć, Pieseczku 😀
Wszystkim dobranoc. Jeszcze tylko wrzucę nowy wpis – już nie o Warszawskiej Jesieni 😉