Carlo dyryguje Carlem
Nie dość, że na początek Roku Verdiowskiego w Operze Narodowej wystawiono moją ulubioną operę tego kompozytora, to jeszcze stroną muzyczną zajął się dyrygent, który naprawdę wie, na czym polega Verdi i w ogóle na czym polega opera. Szkoda, że Carlo Montanaro częściej nie pracuje z naszą orkiestrą.
Don Carlo (tak się ten tytuł pisze na całym świecie, u nas zwykle chodził jako Don Carlos) jest jedną z ostatnich oper Verdiego. Całkowicie wyzbył się już wówczas tendencji do kiczowatości i do katarynkowych umpapa-umpapa. To jest wielka, szlachetna muzyka od pierwszej do ostatniej nuty. Są miejsca, w których po prostu ciarki powinny chodzić po krzyżu. Nie zawsze się to udaje, ale nawet jeśli tym razem nie chodziły zbyt często, to i tak spektakl robił wrażenie.
Decker umie zbudować sugestywną wizję sceniczną. Klaustrofobiczne, gigantyczne dekoracje, stanowiące półkolistą marmurową (sztuczną, ma się rozumieć) ścianę z nazwiskami królów, są nawiązaniem do Panteonu Królów w El Escorial, hiszpańskiej królewskiej siedzibie. Oczywiście to tylko nawiązanie, bo ten Panteon wygląda zupełnie inaczej, ale jest ono czytelne. I usprawiedliwione, ponieważ często jest mowa o marmurowych grobowcach, a o własnym grobie w Escorialu śpiewa sam król Filip II w swojej słynnej arii. Panteon sceniczny ma też zupełnie inny koloryt: jest szary, całość kolorystyki jest zresztą konsekwentnie szaro-czarno-biała (z wyjątkiem jednego momentu, kiedy damy towarzyszące księżniczce Eboli trzymają czerwone kwiaty). Wnętrze to także się zmienia: bywa, że pęka, czasem z góry zjeżdża gigantyczny krucyfiks (widać same nogi), czasem pojedyncze okienka się otwierają, np. gdy ktoś oddaje śmiertelny strzał do markiza Posy. Jeden jest wyjątek: gdy Carlo idzie na spotkanie z Elżbietą (w rzeczywistości – z Eboli), na scenę zjeżdża rozgwieżdżone niebo, ale także w marmurowych ramach.
Są w reżyserii pęknięcia, np. Decker najwyraźniej nie miał pomysłu, co zrobić z autodafé. Delikwentów to się ubiera, to rozbiera, to zakłada im czapki, to zdejmuje, a ognia w ogóle nie ma. Dziwne jest też bezpośrednie połączenie dwóch ostatnich aktów. Nawiasem mówiąc, ja w ogóle wolę pierwotną wersję francuską, bo pierwszy akt w Fontainebleau, czyli spotkanie i miłość od pierwszego wejrzenia Carlosa i Elżbiety to bardzo dobre nawiązanie akcji. A gdy jest dobry główny duet (jak w zeszłym roku w Monachium trafiłam na komplecik Anja Harteros – Jonas Kaufmann), to sprawia to wielką satysfakcję.
No, ale tu aż tak idealnie nie było. Znakomita była Elżbieta, czyli Nataliya Kovalova ze Lwowa, swego czasu związana i z Polską, a dziś ceniona już na różnych scenach – i słusznie. Klasę dla siebie stanowił też Rafał Siwek jako król Filip. Piękna barwa, wielka kultura śpiewania, dobra postawa sceniczna. Jego koronna aria wypadła wspaniale, niestety następująca po niej scena z Wielkim Inkwizytorem nie wypadła całkiem tak, jak powinna: Radosław Żukowski oczywiście zaśpiewał wszystko porządnie, ale nie przerażał. A ta postać ma przerażać.
Nie bardzo mi się podobał tytułowy bohater – chilijski tenor Giancarlo Monsalve. Miał jakiś zduszony, histeryczny głos i trochę za bardzo rzucał się po scenie. Nie byłam też zachwycona dawno niewidzianą na polskich scenach Agnieszką Zwierko w roli Eboli. Rozumiem, że było to w jakiś sposób stylowe-belcantowe, ale ja tej maniery, tego „głosu z brzucha”, jakby wysilonego przy tym, jakoś nie lubię. Wolę śpiewanie prostsze, jak w przypadku Kovalovej, gdzie w ogóle żadnego wysiłku się nie odczuwało. To zresztą był jedyny głos, który w każdym miejscu sceny wypadał dobrze, bo nawet Siwek na początku, śpiewając z tyłu sceny, był kiepsko słyszalny. Za cichy był też chór początkowy, śpiewający za ścianą, a także Głos z Nieba (Katarzyna Trylnik), ale ponoć takiej głośności życzył sobie Montanaro.
Ogólnie jednak przedstawienie sprawiało satysfakcję i wychodziło się bez niesmaku. To jak już jestem przy temacie wychodzenia z niesmakiem: ponoć Treliński w Brukseli robi Manon Lescaut zupełnie na nowo, na życzenie dyrekcji, która załatwiła mu nowego dramaturga. To może przedstawieniu zrobić tylko dobrze. Może i tę wersję by pokazał w Warszawie? Tamtejsza premiera – 24 stycznia.
Komentarze
Dobry wieczór Pani Kierowniczko,
na razie mogę się wypowiadać jedynie na podstawie wrażeń z próby generalnej (bilet mam dopiero 20 I). Co do wielkiego inkwizytora w pełni się zgadzam, nie przeraża i jest zdecydowanie za krzepki jak na ślepego 90-latka. Halfvarson może nie jest moim ideałem wokalnym, ale ta scena w tym wykonaniu jest rewelacyjna (http://www.youtube.com/watch?v=EH_WHDd5C9I). Scenografia robi wrażenie, jest paradoksalnie jednocześnie momumentalna i minimalistyczna. Zgadzam się też, że brak I aktu z wersji 5-aktowej. Psuje to trochę odbiór samego początku ale i końcówki. Generalnie wrażenia bardzo pozytywne, nie do końca podobało mi się tylko nieco zbyt szybkie tempo narzucone przez maestra Montanaro przy Ella giammai m’amo – Pappano jest tu dla mnie ideałem. Niemniej całość (nawet tylko po samej próbie generalnej) zdecydowanie na plus, jakże to miła odmiana po tamtej nieszczęsnej Manon Lescaut…
Ciekawa to sprawa z ta Eboli. Szczegolnie, ze TWON ma na etacie Lubanska. Ale polityka jest polityka.
Nowy dramaturg Manon w Brukseli zalatwiony przez tamtejsza dyrekcje ale ponoc oplacany przez Warszawe. Ciekawe to rozwiazanie, prawda?
Nie doczekali i poszli spać. 😉
Ja niestety muszę się ograniczać finansowo, więc raczej poczytam i posłucham.
Nie do końca zgadzam się z oceną PK. W interpretacji Kovalovej ,nic nie ujmując urodzie głosu, brakowało mi piana, szczególnie w ostatnim akcie. Natomiast Monsalve dysponuje bardzo atrakcyjnym nieco „barytonowym” tenorem, który początkowo rzeczywiście był momentami zduszony ale w miarę trwania spektaklu rozgrzał sie i otworzył. Od strony aktorskiej rzeczywiście zbyt histeryczny.
Niesmialo powtarzam za pismem swietym (Wikipedia):
Don Carlos is a five-act grand opera composed by Giuseppe Verdi to a French language libretto by Camille du Locle and Joseph Méry, based on the dramatic play Don Carlos, Infant von Spanien by Friedrich Schiller. When performed in Italian, the opera is called Don Carlo.
„Ogólnie jednak przedstawienie sprawiało satysfakcję i wychodziło się bez niesmaku.” – PK.
A poza tym to Pani Kierowniczka, moim zdaniem, bardzo łaskawa.
Tę zamkniętą przestrzeń „panteonu” musi wypełniać śpiew od którego chodzą ciarki po plecach. Po pierwszej części sobie pomyślałem, że to będzie „Królowa Elżbieta i Eboli”, ale i to w drugiej części zawiodło. Kovalowej, moim zdaniem zabrakło kondycji, aby śpiewać przedstawienie do końca i w ostatniej scenie miejscami piszczała.
Ansambl męski – król Filip wyglądał jak miejski posterunkowy, a w koronie, jak szef Ochotniczej Straży Pożarnej. W swej wielkiej arii… no. Carlo miał garotę na szyji, Posa buzię pełną makaronu. O Wielkim Inkwizytorze Pani napisała. Dodam tylko, że jak na 90-letniego niewidomego starca dość żwawo pomykał slalomem pomiędzy dekoracjami i tłumem chóru.
Muzyka była satysfakcjonująca. To już drugi raz (pierwszy na Traviacie – też Montanari) moje niewykształcone ucho zauważyło, że orkiestra grała Verdiowsko.
Tylko ta wiolonczela we wstępie do arii Filipa mało bolesna.
Pobutka.
No, brak odpowiednio intensywnego nastroju jest może największą wadą tego spektaklu. Inkwizytor jako duży miś – no, to już zupełnie nie to. Naprawdę dać właściwy ton tej postaci jest bardzo trudno. Scena między Filipem a Inkwizytorem jest kluczowa, a w instrumentacji już same te kontrafagoty (cóż za pomysł niesamowity!) budują atmosferę grozy, a tekst jest tak przerażający, że musi być dobitny i, bo ja wiem, jakby to powiedzieć… jak syk węża. Chyba tu kiedyś pisałam, że z kilkanaście lat temu zdarzyło mi się słyszeć takiego Inkwizytora, który był po prostu wstrząsający – był to Wiktor Gorelikow, związany z Operą Wrocławską. Mnie się zresztą wydaje, że ten śpiewak zawsze był niedoceniany.
Halfvorsen to już chyba „etatowy” Inkwizytor; widziałam go też w owym spektaklu z Monachium. Dobry, choć może już trochę przestylizowany. Za to Filipa grał tam wielki Rene Pape.
W Berlinie słyszałam Rafała Siwka jako Inkwizytora (również w duecie z Rene Pape) – to było coś, nawet mimo tego, ze rezyser dla odmiany przesadnie podkreślił tam ślepotę Inkwizytora – musiał cały czas macać dłońmi elementy wyposażenia i nosił czarne „lenonki”.
Co do obsady warszawskiej to mnie też straszliwie brak było na scenie Anny Lubańskiej – co ja na to poradze, że absolutnie wole ten rodzaj mezzosopranu, zamiast owego „z brzucha”… Elżbietą az tak się nie zachwyciłam, rzeczywiście chyba troszkę to nie dla niej, ale miała momenty piekne i swobodne, w 2 akcie zbyt piskliwa. Doceniłabym (przy wszystkich okropnościach jakie nam zaserwował) tenora – głos ciekawy, moze nie za bardzo nośny i dźwięczny ale wyrównany, a jego „nadaktywna” interpretacja stanowiła dla mnie dobry kontrapunkt do „kamiennej” reszty – troche nawiązywała dla mnie do postaci historycznej (Don Carlos był w rzeczywistości na wpół obłąkany), troche też podkreślała jego odrębność od świata w którym sie dusi, w którym nie może ujawnić uczuć i sądów jakie nim targają. Liczę, ze na dalszych spektaklach wyluzuje i przestanie fałszować 🙂
Gostek pod prąd – Władysław Kłosiewicz w S1
Recital składał się z utworów dwóch panów Couperin – w pierwszej części stryj, w drugiej „le Grand”.
Po kilku rozprochach w postaci kwilących dzieci, niecierpiących zwłoki smsów (za co bardzo dziękuję pani siedzącej tuż przede mną 👿 ) i zdjęć zrobionych lampą błyskową, wszystko się ustatkowało i dalej było już dobrze.
Muzyka Louisa Couperina jest emocjonalna, podczas gdy cały zestaw Ordres Francoisa jest, powiedziałbym, intelektualny. Znajomy powiedział „muzyka akademicka”, ale ja wolę swój przymiotnik.
W każdym razie muzycznie zdecydowanie bardziej lubię muzykę starszego Couperina, a w szczególności Tombeau pana Blancrocher, który nieszczęśliwie spadł ze schodów, co jest wyraźnie odzwierciedlone w muzyce.
Komplet Ordres Francois widzę jako swoisty odpowiednik Wohltemperiertes Klavier, tyle że w odniesieniu do francuskiej muzyki klawesynowej tego czasu. Nie ma w niej (zapewne ktoś się nie zgodzi) elementu „pour passer la melancolie”, którego tyle jest u Louisa, i który tak bardzo kocham we francuskiej muzyce klawesynowej i lutniowej z pierwszej połowy XVII wieku.
Sam artysta na scenie bardzo powściągliwy, właściwie bez reszty pochłonięty klawesynem, minimum kontaktu z publicznością (ale w dobrym tego słowa znaczeniu). Ogromna różnorodność rejestrów, czasami bardzo subtelna, prawie nie do wychwycenia.
Jak wspomniała PK, gra Kłosiewicza jest quasi-improwizacyjna. Przejawia się to o wiele głębiej w utworach wolnych, które wydaje się bardziej przeżywać i grać z większym uczuciem (stąd też zasadniczo bardziej podobała mi się pierwsza część recitalu).
Brzmienie instrumentu bogate i klarowne, ale słuchanie klawesynu w takiej sali daje zupełnie inne wrażenie niż z płyty. W znanych mi nagraniach muzyki klawesynowej mikrofony są umieszczone blisko, więc głównie słychać instrument, a nie salę. Słuchając tego z X rzędu, niektóre szczegóły zacierały się – przez radio było to słychać zupełnie inaczej, a z drugiej strony (jakbym sobie przeczył) nie jestem przekonany, że bardzo klarowny pogłos S1 najlepiej takiej muzyce służy.
Pod koniec drugiej części recitalu artysta zaczął chyba siadać kondycyjnie. Z dwoma bisami i przerwą trwało to wszystko bite dwie i pół godziny, a i wysłuchanie takiej dawki muzyki klawesynowej też nie jest łatwe 🙄
* * *
Nabyłem legendarny box od pana na stoliku – 13 CD za całe 115 zł, więc dobry przelicznik, ale od razu spieszę powiadomić, że poza jedną, żadna z płyt nie wychodzi z pięćdziesięciu-kilku minut, a niektóre mają zaledwie po 40. Nie umiem powiedzieć, czy Kłosiewicz gra wolniej od innych, ale zasadniczo wychodzi mu jeden Ordre na płytę. Na podstawie wysłuchanego dziś rano (wczoraj nie miałem już siły) kawałeczka pierwszej płyty jakość nagrania bez zarzutu (Dudzik+Blicharz), pomimo że zaczął to nagrywać 20 lat temu! Graficznie bardzo ładnie, ale książeczka rozczarowująca – informacje o utworach tylko na digi-packach, nie podano dat poszczególnych nagrań, esej o muzyce i kompozytorze króciutki – cała książeczka w trzech wersjach językowych ma chyba 12 stron.
Nazywać te kilka boksów leżących na zielonym suknie „promocją” to lekkie nadużycie. Żadnych informacji, plakatów, naganiania, zachęcania do kupna (poza tymi, co pytali konkretnie), nic. Pan powiedział też, że miał tylko 20 boksów. Nie wiem, czy wszystkie poszły.
O dżizas, ale tego nabazgrałem.
O, Pani Redaktor o Verdim w Tok FM!!!
Gostku, dzięki za relację. Zgadzam się co do Louisa – wielkim on jest i ja go również uwielbiam. Natomiast nie wydaje mi się, by jego syn był „intelektualny”. Może czasem… ale ja to przede wszystkim odbierałam jako obrazki.
Znaczy, bratanek… ❓
Ojej, nie czepiaj się. Rodzina w każdym razie. 🙂
W sklepie PR chciałem sobie kupić Kłosiewicza, ale jest zamknięte z powodu że nieczynne. Renament mają.
Muzyka intelektualna w tym sensie, że zawiera pozamuzyczne treści programowe, wyrażane jako poezja w muzyce w odróżnieniu od prozy (za kompozytorem), według samego kompzytora. Muzykę Louisa odbieram „na czysto”.
Renamęt. Ale szyby zamazane na biało były?
Na biało, i na dykcie wymalowane PROMOCJA OD 13 STYCZNIA 😈
Od 15 chyba…
Możliwe, grubym pędzlem pisali. 🙂
Czekaliśmy 20 lat, poczekamy dwa dni.
Nie, nie, WW dobrze przeczytał – promocja oficjalnie zaczęła się koncertem, który miał miejsce 13 stycznia. Napis nie dotyczył sklepu, tylko promocji w ogóle.
😛
Uważaj Wodzu…
Czekałem na cię życie całe
dysponowałaś boskim ciałem
i gdy cie w końcu już dorwałem
to tak jak chciałem, już nie chciałem…
WAGNER (1813-1883) vs. VERDI (1813-1901)
urodzili sie 200 lat temu – nigdy nie spotkali sie.
Alberto Moravia: ” Wraz ze smiercia Verdiego zmarla wielka Italia” a w 1920 w przewodniku
z Bayreuth o Wagnerze: „Fuhrer zu nationalem Sozializmus”
Polecam ksiazke Petera Conrada „Verdi and/or Wagner” /Thames & Hudson/, 2011.
Warto wspomnieć, że właśnie w Don Carlosie Verdi zastosował coś na kształt wagnerowskich motywów przewodnich. Ma swój motyw przyjacielskie przymierze Carlosa z Rodrigiem, ma też Fontainebleau, przenikający I akt „francuski”, we włoskiej wersji obcięty – słuchacz takiej wersji nie orientuje się więc, że Elżbieta w ostatniej arii wraca wspomnieniami śpiewając właśnie ów motyw. Jest też motyw miłości Elżbiety i Carlosa. Itd.
Aha, zapomniałam wspomnieć, że w swoich niekonsekwencjach reżyser dokonał jeszcze jednej zmiany: w finale sugeruje, że Carlos popełnia samobójstwo. U Verdiego jest oczywiście inaczej.
Szanowna Pani Doroto, Szanowni Państwo,
Ponieważ tekst Pani Doroty zawiera nieścisłości, pozwalam sobie jeszcze raz wyjaśnić sprawę Don Carlosa Verdiego.
Jeśli pominąć epizodyczne retusze, Verdi skomponował tę operę dwukrotnie: raz dla Paryża (prapremiera: 11 marca 1867), raz dla Mediolanu (La Scala, 10 stycznia 1884). W obu wypadkach pisał ją do libretta francuskiego (wersja pierwotna: Méry i du Locle, wersja ostateczna: Charles Nuitter), które zostało następnie przetłumaczone na włoski (wersja pierwotna, sporządzona dla Covent Garden: Achille de Lauzières, wersja ostateczna: Angelo Zanardini, na podstawie pierwszego przekładu).
Istnieje więc tylko jedna „oryginalna wersja językowa” tej opery, w obu jej muzycznych wcieleniach, i jest to wersja francuska. Rutynowo stosowany tekst włoski – to przekład.
Włoska opera Don Carlo istnieje więc tylko na tyle, na ile istnieją opery Il Flauto magico, Margarethe (niemiecka wersja Fausta Gounoda) albo Die verkaufte Braut. A aria „Ella giammai m’amò” tylko na tyle, na ile monolog Lohengrina „Da voi lontan”:
http://www.youtube.com/watch?v=KUs1hx5cJts
w oryginale bowiem zaczynają się one od słów „Elle ne m’aime pas” i „In fernem Land”.
Informacja podana przez Teatr Wielki-Operę Narodową, jakoby dzieło grano obecnie w „oryginalnej wersji językowej” jest błędna. Polska premiera w Warszawie (1876) także nie odbyła się w „wersji oryginalnej”, lecz po włosku.
Wersja paryska składała się z pięciu aktów, choć prapremiery doczekała w kształcie „cztero i pół-aktowym”. Ponieważ była zbyt długa, a skreślenie baletu – w Paryżu niemożliwe, usunięto przed prapremierą pierwsze dziesięć minut I aktu, niezbędną dramaturgicznie scenę Elżbiety z wieśniakami. I akt jest niezbędny także i dlatego, że wprowadza motywy muzyczne, które powrócą w dalszych czterech aktach jako reminiscencje.
Gruntowną przeróbkę dla La Scali Verdi podjął z przyczyn finansowych, chcąc wesprzeć chwiejną karierę utworu. Dlatego też dokonał radykalnych skrótów, skreślając I akt. Z powyższych przyczyn uznać to trzeba za decyzję niefortunną.
Choć I akt paryski pozostał w kształcie oryginalnym, Verdi zgodził się niebawem (dokładne okoliczności nie są znane) na doklejenie go, w wersji prapremierowej, do czteroaktowej wersji mediolańskiej. Montaż ten został wystawiony w Modenie, 29 grudnia 1886 i niebawem ukazał się drukiem. To on właśnie, wciąż w przekładzie włoskim, stanowi podstawę sławnych nagrań Soltiego (Decca) i Giuliniego (EMI).
Zdanie „wolę pierwotną wersję francuską, bo pierwszy akt w Fontainebleau…itd.” jest nieprecyzyjne, gdyż obie wersje są francuskie, a scenę w Fontainebleau zawiera również włoska sklejka z Modeny.
Obecny kształt utworu na scenie TW-ON stanowi krok wstecz w porównaniu z poprzednią inscenizacją (2000), gdzie odegrano utwór w wersji z Modeny – choć, niestety, również we włoskim przekładzie. O ile mi wiadomo, francuski oryginał (w którejkolwiek z dwóch wersji) wciąż czeka na polską premierę.
Łączę serdeczne Życzenia Noworoczne dla Wszystkich Państwa.
Miło widzieć po przerwie PMK, dzięki za sprostowanie nieścisłości, do których upowszechnienia przyczynił się i TWON. Wzajemne życzenia owocnego Nowego Roku 🙂
Mam tylko taką wątpliwość: jeżeli libretto zostało na użytek włoskiego wystawienia przetłumaczone na włoski, a Verdi to zaakceptował, to czyż nie można tej wersji również uważać za oryginalną?
Tego właśnie argumentu użył dyrektor Treliński, niesposób się jednak z nim zgodzić.
Verdi zaakceptował przekład włoski podobnie, jak Smetana akceptował niemieckie przekłady Maxa Kalbecka, a Janacek – Maxa Broda. Ale to nie czyni z Verkaufte Braut – wersji oryginalnej Prodanej Nevesty.
Verdi skomponował ten utwór dwukrotnie do tekstu francuskiego, choć za drugim razem wiedział, że komponuje nie dla teatru francuskiego, ale dla sceny włoskiej. Zamiast tłumaczyć – mógł od razu pracować na przerobionym tekście włoskim, a jednak tego nie zrobił, zadając sobie trud pracy w dobrze znanym, ale jednak obcym języku. Dla niego samego zatem Don Carlos był operą francuską, a tekst włoski – przekładem.
Wiadomo, że nie wyobrażał sobie tej przeróbki bez udziału autora oryginalnego tekstu paryskiego. Zwlekał dlatego, że Méry dawno nie żył (nie dożył paryskiej prapremiery), a z du Locle’m był skłócony na tle finansowym. Sprawa ruszyła z miejsca dopiero, gdy wieloletni przyjaciel Verdiego, Emmanuele Muzio, zasugerował Nuittera, bibliotekarza Opery Paryskiej i librecistę, współpracownika du Locle’a w przekładach francuskich Forzy i Aidy.
Mam nadzieję, że rozwiałem Pani wątpliwości.
Hm, no, ale przecież zaakceptował określony tekst. Tak więc nie jest to wersja autorska, kompozytorska, w sensie, że sam nad tekstem nie pracował. Nie byłaby nią jednak w większym stopniu, gdyby w spektaklu zostało użyte całkiem inne tłumaczenie, którego Verdi nie znał 🙂 Kwadratura koła.
Tlumaczenie autoryzowane nadal jest tlumaczeniem…
No tak, oczywiście. Ale jest autoryzowane.
Ale nius:
http://zyciegwiazd.onet.pl/351847,0,michal-znaniecki-poslubil-swojego-ukochanego,fotonews_detail.html
A największy jest taki, że to jeden z najbardziej cenionych reżyserów operowych w Europie 😀
Dokładnie tak samo, jak niemiecki przekład Sprzedanej narzeczonej (Smetana biegle znał niemiecki).
Czy to powód, by grać tę operę w Warszawie – po niemiecku? Zapewniając, że to „wersja oryginalna”?
A właśnie, jak traktować wersję niemiecką Wesela Figara?
Pozdrowić PMK, podziękować za wywód o meandrycznych losach Don Carlosa! Schiller by tego nie wymyślił!
Na oryginalną wersję to ja bym pojechała…
Lohengrin po włosku, no no. Akurat czytałam Alfabet śpiewaka wagnerowskiego sporządzony przez Jonasa Kaufmanna. I jak „Italianità”, o Lohengrinie właśnie.
http://www.zeit.de/2013/02/Richard-Wagner-Saenger-ABC
Dzięki Gostkowi za relację z recitalu Władysława Kłosiewicza. Zahipnotyzował mnie rzeczony wczoraj tymi Couperinami, że ani drgnęłam przed odbiornikiem przez 2,5 godziny. Wywiad w przerwie też ciekawy. Podobno nagranie Rameau czeka na wydanie, a Louis Couperin się nagrywa, znaczy też szykuje się komplet…
Czekam aż skończy się ten „renamęt”.
Fantastycznie, że będzie Rameau i Louis C. Miejmy nadzieję tylko, że nie będziemy czekać kolejnych kilkunastu lat…
Dobry wieczór wszystkim, to mój pierwszy komentarz tutaj, choć blog znam i czytam od dawna.
Warszawskiego Don Carlo jeszcze nie widziałam, ale zastanawia mnie jedno: dlaczego dyrekcja TW-ON postanowiła zakupić produkcję, która jest znana od dobrych kilku lat i w dodatku została utrwalona na DVD w doborowej obsadzie? Moim zdaniem to dość ryzykowne rozwiązanie. Owszem, estyma reżysera przyciąga, ale pozostaje wrażenie, że warszawska publiczność po kilku latach otrzymuje produkcję nie pierwszej świeżości, w dodatku, sądząc po pierwszych opiniach, niedopracowaną reżysersko i nie tak dobrą muzycznie jak pierwowzór. Chyba lepiej byłoby, gdyby zdecydowano się na kompletnie nową, świeżą produkcję (i najlepiej, gdyby to był „Don Carlos”, po francusku). Decyzję dyrekcji pewnie należałoby rozpatrywać w ramach „budowania prestiżu instytucji”, ale moim zdaniem, to droga na skróty.
Pozdrawiam serdecznie,
Anna
PS. Jako „wkupne” – link do wywiadu z Kaufmannem sprzed kilku miesięcy (m.in. o Wagnerze i Don Carlosie właśnie). Wiem, że niemiecki tenor ma tu kilku fanów. 🙂
http://www.nybooks.com/articles/archives/2012/apr/26/tenor-stage-interview-jonas-kaufmann/?pagination=false
PS. 2 A propos zakupywanych producji – wiadomo już, czy TW-ON wystawi Lulu Berga? W którymś wywiadzie Mariusz Treliński wspominał, że najprawdopodobniej Opera Narodowa pokaże Lulu w inscenizacji Herheima (byłoby świetnie, bo to znakomity reżyser i równie znakomita produkcja).
Drobna zaległość – troszeczkę fotek (komórkowych) z D-dorfu:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Duesseldorf2013#
Się Kierownictwo poprawiło, nooo! 😉
Pobutka.
http://www.youtube.com/watch?v=lOKWEpn_838
🙂
O,jak to miło widzieć znowu PMK w naszych progach 🙂 A już myślałam,że do końca zmagań z Williamem S. ( ponoć 2016 ?) nie zajrzy Pan tutaj do nas i tęsknota mnie zeżre… Już nawet Panu wybaczę,że w związku ze wzmiankowanymi zmaganiami muszę zainwestować w kolejną półkę na książki 😉 Dzięki za „Don Carlosa” !
Takie śliczności na dzień dobry 😀
A co do Kotka, to mamy i Rok Lutosławskiego, i Rok Tuwima 🙂
Anna-S – witam. Właściwie trudno się nie zgodzić. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze i taka wersja była dużo tańsza 🙁 Samo życie. Też wolałabym, żeby Decker zrobił dla nas coś nowego, ale widać my tu za małe żuczki.
O Lulu jeszcze nic nie wiem; jeżeli miałaby być to produkcja Herheima, to zapewne także nie nowa – rok temu wyreżyserował ją w drezdeńskiej Semperoper:
http://vimeo.com/36337854
Ale rok temu to już lepiej niż 9 lat temu 😛
Bardzo dziękuję ew-ce (odmienia się, czy nie?) za te miłe słowa – i wracam do Williama S…
Miałam awarię kabla przez parę godzin 🙁 ale w końcu się odblokowało.
Wracając do Don Carlosa, jedna zabawna rzecz, która może ubawić liska i zapewne też ozzy’ego. Temat przewijający się na początku III aktu (w wersji pięcioaktowej) czy też II (w wersji bez I aktu):
http://www.youtube.com/watch?v=l34ciwAZGgQ
nieodparcie kojarzy mi się z całkiem inną melodią:
http://www.youtube.com/watch?v=DSa_VtCS1CE
Ale to z pewnością przypadek. 😀
@ Dorota Szwarcman, to jeszcze do niusa z „życia gwiazd”
Sięgnęłam po tekst i tu kolejna ciekawostka, że jako prezent ślubny nowożeńcy usłyszeli m.in. M. Kwietnia „jako soprana”.
Nie wiadomo 🙂 Wg osrodka zbierajacego informacje o zydowskich piesniach swiatecznych, jest to melodia sredniowiecznego marsza niemieckiego 🙂
Wklejam bezpośrednio ze strony S1:
Niedziela, 20. 01. 2013, godz. 19.00
Kwadrofonik i Goście
Organizator: Program 2 Polskiego Radia
Wykonawcy:
Zespół Kwadrofonik i Goście w składzie:
Krystyna Sakowska, Adrian Janda klarnety
Dagna Sadkowska skrzypce
Michał Pepol wiolonczela
Joanna Lalek, Iwona Kmiecik, Jolanta Kossakowska, Danuta Zbirowska śpiew
Emilia Sitarz, Bartłomiej Wąsik, Joanna Opalińska, Bartłomiej Zajkowski fortepiany
Magdalena Kordylasińska-Pękala, Paweł Nowicki, Hubert Zemler, Piotr Sołkowicz, Radosław Mysłek perkusja
Miłosz Pękala perkusja, kierownik artystyczny
Program: Steve REICH – Music for Eighteen Musicians
Lisku, ale skąd do Włocha średniowieczny marsz niemiecki? 😆
Drodzy, teraz jestem zmuszona wyłączyć się na resztę dnia. Albowiem jest to dzień „P”, zwykle dla nas wyjęty z życiorysu…
Spiewano go na wyprawach krzyzowych, a w tych uczestniczyli takze Wlosi, wiec wracajac mogli go przywiesc do domu 🙂 Ale sie nie upieram 🙂
@zeen
…… A ja się jeszcze „załapałem”.
Chyba przypadek….powinienm spytac kogos z kregu Wielkiego Dyrygenta
🙂
Recenzja z Carlosa w Rzepie
http://www.rp.pl/artykul/467802,970055-Ladna-kopia-zamiast-oryginalu.html
Podpisuję się jak rzadko obiema rękami. Bardzo trafna ocena.
@ p. Anna-S
Pani Anno, jeśli spojrzeć na poziom ostatnich nowych produkcji własnych, to chyba lepiej, że kupili inscenizację, na którą będzie można też patrzeć, a nie tylko słuchać. Swoją drogą znalazłem ostatnio ciekawy tekst co do tej kwestii (http://www.infochor.pl/artykuly/prasa/2012-2013/inne/ruchmuzyczny-ontogeneza.html), nie z całością się zgadzam, ale generalnie to chyba racja, że czasem lepiej wystawić ponownie starą (ale dobrą) wersję, niż silić się na „bezsensowną działalność pseudoartystyczną” [jak Beczała określił ostatnią działalność Trelińskiego w wywiadzie dla opera.info.pl :)].
@PK
Pani nie ujmuje Znanieckiemu, tam jest napisane że nie jeden z najbardziej cenionych reżyserów w Europie, a NA ŚWIECIE ;P
@nowa 12:21
No i bardzo dobrze,bo co to za uroczystość ślubna bez soprana ? 😉 🙂 Swoją drogą,gdybym miała szansę na TAKI prezent ślubny,to też poważnie rozważyłabym zmianę stanu cywilnego 🙂 A już zupełnie serio,pomijając dokonania reżyserskie Michała Znanieckiego (a widziałam spektakle bardzo dobre, średnie i hmm..takie sobie ) to zwyczajnie jako człowiekowi najserdeczniej życzę mu wiele szczęścia…
@gucio 14:55
Może się nie znam,ale moim zdaniem czasem dobra kopia zrobiona przez mistrza (a nawet dokończona przez ucznia,jak w tym przypadku) jest lepsza od byle jakiego oryginału zmajstrowanego przez pacykarza (nomina sunt odiosa 🙂 😉 )
Premiera(?) – no, czy nazwać to premierą. Zastanawiam się od kilku dni. W teatrze też nie czuło się tej „elektryczności” w powietrzu, która przeważnie towarzyszy premierom.
Ale zgadzam się z ew_ka, że ta „kopia”, po której widać rękę mistrza i dość pośpieszne i niestaranne „maźnięcia” ucznia, to „obraz”, którego nie należy się wstydzić. Tylko go umiejętnie wyeksponować. Tzn. posłuchać tego przedstawienia w innej obsadzie.
Hmmm, hmmm (PK wybaczy) – 6 stycznia była premiera Don Carla w Petersburgu (ta sama wersja) A jak by tak TWON zaprosił Maryjską obsadę do zaśpiewania w Wwie?
Dołączę do radości z powodu nawiedzenia dywanika przez Piotra Kamińskiego. 🙂
I poproszę o częstsze wizyty, Panie Piotrze.
Dobrze, że Anna S. wspomniała o DVD.
Jakby zaprosił, to bilety byłyby po 1.000 zł.
Chyba, że Klakier zasponsoruje. 😀
A mnie to jakoś nie podnieca. Nawet współczesne produkcje klasyki rosyjskiej w wykonaniu Marijskiego mają się nijak do tych z lat 40-tych i 50-tych ubiegłego wieku. Łucja Gergieva z Beczałą i Dessay też nie powala, pomijając głónych protagonistów. Po Don Carlo też bym się niczego nadzwyczajnego nie spodziewał.
Bardzo dziękuję, em-te-siódemecko!
W sprawie niemieckiej wersji Figara: wszystkie trzy libretta „da Ponta” przełożył Hermann Levi, wielki dyrygent, przyjaciel Wagnera, który na jego osobistą prośbę poprowadził prawykonanie Parsifala. W artykule mu poświęconym, niemiecka wikipedia zauważa, że w czasach nazistowskich mogło być zabawnie: opery Mozarta grało się tylko po niemiecku, ale w przekładach „żydowskich”…
Inne przekłady się nie utrzymały (chyba się na nie natykałem w nagraniach, ale już nie pamiętam gdzie), za to przekłady Leviego istnieją w wielu nagraniach, np. w Figarze Furtwaenglera z Salzburga (1953), w niezłej obsadzie (Schwarzkopf, Seefried, Güden, Schoeffler, Kunz), która potwierdza, że w ojczystym języku śpiewak jest zawsze lepszy, niż w języku obcym: włoski obu wspaniałych panów jest nie do słuchania, po niemiecku brzmią znakomicie.
To były piękne czasy, gdy opery grano także w tłumaczeniu, skutkiem czego śpiewane słowo coś znaczyło.
Panom Młodym dużo szczęścia.Być może radości małżeńskie odciągną p. Znanieckiego choć na chwilę od opery. M. Kwiecień, słynny sopran – wieść zaiste wstrząsająca!Czy A. Kurzak powinna się bać? A może w rewanżu zacznie śpiewać barytonem? Pani Kierowniczko, ja też mam ubiegłorocznego „Don Carlo” z Monachium w bardzo wdzięcznej pamięci. Tak wdzięcznej, że zamierzam sobie sprawić tę przyjemność po raz drugi, aczkolwiek dziś zaczęłam odczuwać lekki niepokój jak też zabrzmi Markiz Posa jako sopran.Tamtejsza wersja – modeńska z kolejną modyfikacją niezmiernie mi odpowiadała, zwłaszcza , że dołożona końcówka 4 aktu jest bardzo piękna.
Informację o Herheimie zaczerpnęłam stąd: http://www.rp.pl/artykul/653392.html
I jest to, oczywiście, spektakl już kilkakrotnie wystawiany (Drezno, Oslo, Kopenhaga). Po cichu liczę, że moje nadzieje się spełnią, bo to naprawdę dobra reżyserska robota (widziałam!).
Ja sie tez ciesze z chwilowego powrotu Piotrka. A jeszcze bardziej tym, ze sie zabral za Williama S! Nigdy nie zaduzo if you ask me! 😈
Zajrzalem oczywoscie do niusa o Znanieckim. I tu mnie najbardziej ucieszyla bezislna wscieklosc wiekszosci forumowiczow.
Hehe. Przyzwuczajajcie sie, Chlopaki i Dziewczyny. Bedziecie musielo to wszystko przelknac bez szemrania. Wczesniej czy pozniej. 😈
Jeszcze nieco o przekladach oper. Niedawno jeden z moich kolegow przelozyl tekst
„Zaczarowanego fletu” (Die Zauberflöte) – Ulf Peter Hallberg. Na uzytek Krolewskiej Opery w Sztokholmie (prem. 6.10.2012) w rez. Ole Andersa Tandberga (m.in. Wesele Figaro, Cosi fan tutte). Ostatnia opera Mozarta, prapremiera w Wiedniu (Theater auf der Wieden) 1791 z autorem tekstu Emanuelem Schiknaderem ( wystapil tez jako Papageno). Z reguly nowe przeklady porownuje sie ze starymi, juz klasycznymi – jak w przypadku szwedzkim z translacja Alfa Henriksona. „Zaczarowany flet” byl przenoszony na ekran filmowy m.in. przez Ingmara Bergmana i Kennetha Branagha. Przeniesienie na ekran ulubionej opery Bergmana bylo jednym z kolejnych etapow fascynacji wielkiego rezysera. Juz jako 12 latek Bergman byl na spektaklu w krolewskiej Operze w Sztokholmie. Jak powiada: „Zaczarowany flet” Mozarta byl caly czas ze mna. „Tamino ma byc mlodym przystojnym mezczyzna” – zalecal rezyser. „Pamina zwawa pelna energii dziewczyna….poodbnie jak Papageno i Papagena”.
http://www.youtube.com/watch?v=Fpc9iWvfC7c (I.Bergman, The Magic Flute, 1975, 2:09:18)
Tyle tylko, ale nic j. w. o Jubilatach
Panie Piotrze, pan wpada częściej, ja też tak postuluję! 🙂
Dostałem dzisiaj paczkę z promocją i kolejka płyt mi się trochę wydłużyła. Może i dobrze, że tego Kłosiewicza na razie nie idzie kupić. 😉
ad Kot Mordechaj
nie rozumiem: „bezsilna wscieklosc wiekszosci wiekszosci forumowiczow” ?
– casus Znaniecki.
Florian Znaniecki – raczej postac mi bardziej znana ( biografia prof.Szackiego) jeszcze, kiedy moj starszy brat studiowal socjologie a ja bylem pacholeciem 🙂 A tu prawnuk Michal ( jak pozniej sprawdzilem). W Szwecji raczej wiekszosc slyszala o Florianie, prapradziadku.
Och, jak to przyjemnie nareszcie móc zamerdać Piotrowi. 😆
Mój ogon też ustawia się w kolejce proszących o częściej. 🙂
Mordechaj czasem odpowiada za mnie, to tym razem ja mogę za niego. 🙂
Wściekłość forumowiczów dotyczyła możliwości zawarcia homoseksualnego małżeństwa. Bo prawomyślny Polak-katolik wie skądinąd, że małżeństwo jest wyłącznie związkiem mężczyzny z kobietą i nie życzy sobie, żeby ktoś mu to wiedzenie podważał. Bo takie raz podważone wiedzenie może się kiedyś całkiem przewrócić i co wtedy? 🙄
I znowu bardzo dziękuję – Bobikowi, Mordechajowi i Wodzowi.
W sprawie tego „nowego” zakończenia IV aktu w Monachium, o czym pisze Pani Urszula: można tego duetu Carlosa i Filipa nad trupem Posy posłuchać w nagraniach Abbado i Pappano. W istocie kawałka tego na prapremierze nie wykonano, bo wydłużał o długie kilka minut – scenę, która na dobrą sprawę skończyła się na śmierci Posy, Verdi zaś dba zawsze o szybkie, ostre puenty.
Julian Budden pisze ponadto, że… primo baritono musiałby leżeć trupem na scenie przez kwadrans, a oni tego nie lubią. Kawałek skreślono więc przed prapremierą, ale Verdi wiedział, co napisał, więc zachował rzecz w papierach i wykorzystał po latach w Lacrimosa z Requiem.
Z tych samych przyczyn ciachnął też (mistrza poznaje się po skrótach) w tej samej scenie, po duecie, wejście Eboli ze zbuntowanym tłumem i jej rozmowę z Elżbietą, gdzie nie pada żadna nowa informacja: Eboli powtarza to, co już nam powiedziała wcześniej na zakończenie I obrazu tego aktu.
Oczywiście, wklejenie duetu ojca z synem w wersję całkiem mu obcą to arbitralna decyzja realizatorów, którzy musieli co więcej… zaangażować trzeciego, włoskiego tłumacza, gdyż w tradycyjnych przekładach jej nie ma.
Wszystko, byle nie to, co Verdi napisał.
Pozdrowienia były, podziękowania, postulaty, uśmiechy i merdnięcia takoż – to ja chyba dygnę. 🙂
Idę na Don Carlosa w przyszłym tygodniu, na ostatnie przedstawienie. Miałam odłożyć czytanie recenzji „na potem”, ale nie wytrzymałam. 😳 Mam nadzieję, że do wtorku wszyscy się rozśpiewają, wiolonczela zboleśnieje, a nastrój zgęstnieje. 😎
Uch, ja po młynie paszportowym. Cieszę się jednakowóż, że temat wpisu żyje 🙂 Z recenzją w „Rzepie” się nie zgadzam jeśli chodzi o śpiewaków, ale to już zapodałam wyżej.
PMK, dzięki za odpowiedź mozartowską. Ale przecież – co czytam właśnie z wiadomej Xsięgi 😉 – Wesele Figara grywano po niemiecku jeszcze za życia Mozarta, w 1788 r. Ja bardzo sorry, ale Hermanna Leviego wówczas jeszcze w projekcie nie było, a może nawet i jego rodziców. 😛
Co do nazistowskich dziejów oper Mozarta, bodaj cała trylogia Da Ponte była grywana w Salzburgu bez podawania nazwiska librecisty 👿
A w berlińskiej Komische Oper wciąż grają wszystko po niemiecku. I niech im będzie na zdrowie.
Levi dyrygowal Parcifalem, ale nie na osobista prosbe Wagnera, wrecz na odwrot. Juz o tym bylo. Moze zostawmy juz ten temat 😉
Bardzo sie ciesze z powrotu Pana Piotra na blog. 🙂 Od razu to wykorzystam by zapytac czy Panska adaptacja Cyda (w tlumaczeniu Morsztyna) wyszla lub wyjdzie drukiem?
Na poboczu oceny spektaklu premierowego mam taką refleksję – większość premierowej publiczności to byli ludzie circa 50+. Zauważył to też mój Syńcio (25) – „Tato jestem tu jednym z najmłodszych i do tego nielicznym”.
Hmmm… czy zaporą są ceny premierowych biletów? Czy też TWON nie dba o przyszłe pokolenia operomanów? Albo dba niewystarczająco?
Pobutka.
Dzień dobry. Ledwie się obudziłam 🙂 A klakier zadaje pytania o godzinie, której nie ma 😯 A ja nie znam odpowiedzi, bo jak mogę siedzieć w głowie tych, którzy do opery nie chodzą i znać ich motywacje?
Przedwczoraj jechałam taksówką do Tok FM na rzeczoną audycję, i młody taksówkarz (załatwiony przez firmę, więc wiedział, gdzie i po co jadę) spytał, o czym będę mówić. Jak powiedziałam, że o premierze operowej, pierwsza reakcja była: nudy. Nawet gdyby mi dopłacono, powiedział miły pan, to bym nie poszedł, bo po co? Tyle roboty, to jak mam wolne, to jeszcze miałbym sobie zawracać głowę operą?
Widocznie do oper i koncertów trzeba dojrzeć. Albo być młodszą młodzieżą, którą starsze pokolenie przyprowadzi 😛
Myślę, że jednak cena biletów na premierę JEST zaporowa – zresztą nie tylko dla młodych melomanów, ale na pewno trudniej młodzieży wysupłać 50 zeta na wejściówkę (!) premierową, niż 25 zł na to samo po premierze. Mnie tez jest trudno 🙂 (zresztą przez pewien okres bilety na te premiere były jeszcze drozsze, a potem staniały – tego już kompletnie nie rozumiem). Gdy pójdzie się na codzienne przedstawienie to widac, ze młodzi w operze są, zwykle na wejściówki właśnie (nie mówie o szkolnych wycieczkach bo oni maja 30 proc.zniżki). Oczywiście na tle świata bilety nie sa jakos strasznie drogie, ale my ciągle nie zarabiamy równowartości zachodnich pensji… i długo nie będziemy.
Dodajmy, że na premierę trzeba rezerwować miejsce z dużym wyprzedzeniem, nawet na początku sezonu, a młodzież rzadko bywa aż tak przewidująca (no chyba ze jest sie prawdziwym operomanem). No i jeszcze jest duzy procent rozdawanych zaproszeń na premiery co tez nadaje „ton” widowni – raczej delegatami sponsorów nie są ludzie młodzi…
Lisku: w kwestii Leviego i Parsifala opieram się na klasycznej biografii Ernesta Newmana, który szczegółowo opisuje tę sytuację (t. IV, od s. 635). Jest tam wiele smakowitych szczegółów.
Co do Cyda – niestety, nie udało się do tej pory znaleźć wydawnictwa skłonnego zainwestować w publikację takiego „odkurzanego przeboju”, „składającego się głównie z patetycznych przemów”, jak napisała w Polityce pani Aneta Kyzioł.
Ale nie ustaję w wysiłkach: jest to w końcu jedno z największych arcydzieł literatury europejskiej i pierwszy od czasów Morsztyna polski tekst nie tylko wierny, ale kompletny, włącznie z wariantami z drugiej wersji (1660), które dotłumaczyłem sam (w spektaklu ich nie było, graliśmy „czystą” wersję z 1637 roku, tę, którą Morsztyn przełożył).
Corneille ma jednak w Polsce ciężko: wygląda na to, że ostatnie przekłady jego dwóch arcydzieł, Horacjuszy i Cynny, zrobił Osiński dla Bogusławskiego…
Co do przekładów Mozarta: jeśli czegoś nie przeoczyłem, Levi (1895) był pierwszym, który przetłumaczył utwór tak, jak go Mozart napisał, tj. z recytatywami. Poprzednicy przerabiali Figara na Singspiel z mówionymi dialogami i tak rzecz była grana w obszarze niemieckojęzycznym przez cały niemal wiek XIX. Dopiero Levi tę sytuację odmienił.
Trzeba by przepytać badaczy, ale nic nie wskazuje na to, by Mozart miał coś wspólnego z tymi wczesnymi przekładami: robiły to trupy objazdowe, grające na prowincji (pierwszy odegrano w Donaueschingen, 23 września 1787). Teatry robiły zresztą co chciały : na jesieni 1787 Figara zagrano np. w Monzy, ale tylko „w połowie”, bo III i IV akt skomponował od nowa Angelo Tarchi, przyszły dyrektor haendlowskiego King’s Theatre na Haymarket.
Później powstało tych przekładów więcej, kiedy Mozarta już nie bylo na świecie. Ten sam los spotkał zresztą Don Giovanniego, granego w Niemczech do połowy XIX wyłącznie jako Singspiel.
No tak, różne hocki klocki wówczas robiono. W każdym razie zarówno opera, jak i utwór koncertowy nie były jeszcze taką świętością jak dziś i tak było jeszcze w I połowie XIX w. Zawsze mi się przy tej okazji przypomina program koncertu z ostatnim występem Chopina w Warszawie 🙂
Cena jednego biletu może i da się jakoś przełknąć, ale jeśli chce się zabrać na tę premierę wybrankę(a) dla towarzystwa i dziecko w celach rozrywkowo-edukacyjnych, to wychodzi, że koty znów przez miesiąc będą jadły łupiny od kartofli (co niektóre i tak robią, więc mają wprawę 👿 )
Pierwsza część duetu, który jest w Pobutce, jest grywana. Także w warszawskim przedstawieniu. Dopiero od słów „Qui me rendra ce mort”, na temacie, który później został Lacrimosą z Requiem, jest już obcięte.
Recenzja w „GW”:
http://wyborcza.pl/1,75475,13215340,Verdi_w_grobowcu.html
Hm, i lisek, i PMK w kwestii Parsifala i Leviego powołują się na Newmana (lisek w tej poprzedniej, zlinkowanej dyskusji) i na tej podstawie każde twierdzi co innego. Ciekawam, co ten Newman naprawdę napisał… 😉
Wydaje mi się, że Lisek powołuje się na Newmana nie w kwestii Leviego i Parsifala, ale jedynie cytując opinię Wagnera co do stosunku Żydów do jego osoby.
Nie znajduję natomiast u Newmana szczegółów na temat listu Wagnera do monachijskiej intendentury, choć pisze on, że „For his conductor Wagner was committed to Levi, by reason not only of his competence and devotion, but also of his position as Kapellmeister in Munich”, co może się odnosić właśnie do tego. W każdym razie 19 stycznia 1881 RW zaproponował HL poprowadzenie prapremiery Parsifala.
Dalej Newman pisze rzecz ciekawą: zanim pozwolił mu dotknąć Parsifala, Wagner próbował namówić Leviego na… chrzest. To nie jest bez znaczenia, zwłaszcza w późniejszym kontekście. Potem mowa jest o liście anonimowym z Monachium, którego autor żądał odebrania Parsifala Żydowi, zarzucając Leviemu… romans z Cosimą. Wagner pokazał list Leviemu, Levi się obraził i wyjechał z Bayreuth, po czym poprosił Wagnera o zwolnienie go z Parsifala. Wagner nie tylko odmówił, ale w odpowiedzi – której Newman nie cytuje, więc przytaczam ją za Gregorem-Dellinem, z francuskiego przekładu – pisze, 1 lipca: „Na miłość Boską, niech Pan natychmiast wraca (…)! Niech Pan swej wiary nie porzuca, lecz broni jej z większą odwagą! Być może w Pańskim życiu nastąpiła wielka odmiana, ale to Pan jest moim dyrygentem do Parsifala!”. 2 lipca Levi wraca, a Cosima pisze o „niezwykle swobodnej, nawet wesołej atmosferze, Ryszard domaga się hebrajskiego wina!”.
Potem Newman istotnie relacjonuje wspomnianą przez Liska wymianę listów z królem Ludwikiem, gdzie Wagner popada znów w antysemicki amok. Na ostatni, szczególnie paskudny list, król nie odpowiedział.
Bardzo ciekawą książkę na temat wagnerowskiemu antysemityzmu napisał profesor Joseph Katz (The Darker Side of Genius).
Panie Piotrze, może tak nie powinno być, nie śmiem się spierać z autorytetem. Ale dla mnie wszystko , co pozwala mi nieco dłużej posłuchać René Pape ( zwłaszcza, jeżeli muzyka tak piękna) jest dobre i słuszne. Na szczęście ja nie muszę (w przeciwieństwie do Verdiego) martwic się o dramaturgię. „Mi się podoba” i już.Pozdrawiam i tez bardzo się cieszę z Pana powrotu, proszę zostać na dłużej.
Sorry, nie Joseph, ale JACOB Katz:
http://www.amazon.com/gp/product/1584652403/ref=oh_details_o00_s00_i00
Pani Urszulo Droga, błagam: tylko nie „autorytetem”!
Niechże grają i śpiewają, co chcą, byle dobrze. Jakże się jednak nie zżymać, gdy słyszy się i ogląda wszystko, prócz tego, co kompozytor naprawdę napisał i podpisał. Może by zacząć od tego, znudzić się, a potem sobie poszaleć?
Piotr Kamiński @11:50
No faktycznie bardzo to smaczna historia 🙂
Ostatnio rozmawiałam z przyjaciółmi o antysemityzmie Schumanna. To był taki antysemityzm, jaki cechował istotnie dużą część ówczesnego (i niestety także dzisiejszego) społeczeństwa. Kiedyś np., bodaj a propos Mendelssohna, z którym zresztą się przyjaźnił (a jego śmierć bardzo go przejęła), napisał do żony, że „Żydzi zawsze pozostaną Żydami”. Chopin też miał wyjścia antysemickie. Cóż.
PK 11.01: Poniewaz poprzednia rozmowe na temat Wagnera prowadzilam z dala od swojego domu i biblioteki, uzywajac dostepnych mi tam materialow, napisalam: „Cytuje to inny badacz jako wziete z Newmana, w razie potrzeby moge zajrzec do oryginalu gdy bede w bibliotece.” Ciesze sie ze obecna rozmowa zeszla na zrodla i jestem pewna ze Pan Piotr cytuje Newmana dokladnie.
Myślę, że „w tych czasach” takie wyjścia były częścią codzienności. Niedawno skończyłem czytać „Zygmuntowskie Czasy” Kraszewskiego. Niektóre teksty są żenujące.
Czy ja dobrze słyszałem – 6 tysięcy głosów w Paszportach?
Odchaczam się: pilnie oglądałem Kierownictwo 😉
Odchamię się, to i odhaczę 🙁
Niegdys Friedrich Nietzsche powiedzial : „wystrzelaj wszystkich antysemitow”…tak, tak ten „bozek” wszystkich nacjonalistow
O liscie Wagnera do intendentury pisal pare lat po Newmanie Leon Stein (Director of the Graduate Division De Paul University School of Music): „For many years it was thought that Levi’s conducting
of Parsifal was at the actual behest of Wagner, or at least not contrary to his wishes. […] Actually […] he [Wagner] had approached the Munich Intendanz, informing them that he would rather not have Levi, and requesting that he be allowed to choose a conductor of his own choice for Parsifal. But he was told that without the Munich Kapellmeister he could not have the Munich orchestra. Wagner accepted this decision as graciously as he could etc.”
Jeszcze sprobuje to sprawdzic.
Zdanie Nietzschego przypomina mi wypowiedź pewnego odległego pociotka (po paru kielonkach…) : „Tych fanatyków to bym wymordował.”
Ciekawa z tym listem byłaby data, tzn. gdzie się toto wpisuje w całą narrację.
Panie Piotrze, wlasnie o tym samym myslalam 🙂 Z tego co pisze Stein bylo to przed pierwszym listem W. do Ludwika (ktory jakoby byl odpowiedzia na odmowe intendentury). Sprobuje wyszukac co o tym wiadomo i jaka w ogole jest dokumentacja tej prosby.
Powracając do głównego tematu. Wydaję mi się, że sprowadzanie starszej, sprawdzonej inscenizacji wcale nie jest złym rozwiązaniem i wcale nie świadczy o prowincjonalności teatru, jak próbują nam wmówić niektórzy recenzenci. Jest wręcz przeciwnie. Willy Decker to doskonały wybór, bo jest to reżyser, który potrafi zadowolić zarówno konserwatywną widownię, jak i tą nastawioną bardziej awangardowo.
No cóż, ludziska były całkiem okropne i chociaż teraz też często takie być się wydają, to jednak wypracowano pewne standardy i jest się czego trzymać, a przynajmniej do czego odwoływać.
Wagnera nie lubię, już!!!
A ja tymczasem wrzuciłam nowy wpis 🙂
Zobaczymy czy przejdzie takie dlugie:
Opinia Newmana ze R. Wagner mial obligacje w stosunku do Leviego – „„For his conductor Wagner was committed to Levi, by reason not only of his competence and devotion, but also of his position as Kapellmeister in Munich” (p.635) – jest zwiazana z historia kontraktu miedzy RW a intendentura i Ludwikiem co do pierwszego wystawienia Parsifala. Poniewaz Bayreuth byl powaznie zadluzony, w 1878 Ludwik zawarl z RW umowe o oplaceniu tego dlugu z przyszlych przedstawien. M.i. bylyl tam nastepujace paragrafy: „Clause IV. Wagner gives the Intendanz the assurance, accepted on its behalf by the Court Secretariat, that he long ago conveyed to his Majesty the right to produce all his work in the Court Theatre without payment […]. […] Clause VIII. Wagner contracts with the Intendanz that the first performance of his Parsifal in Bayreuth shall be given with the orchestra, the singers and the artistic personnel of the Court Theatre , which Theatre shall afterwards have unrestricted rights to produce the work without any further obligation as regards royalties than that set forth in Clause III.”(Do krolewskiego zespolu RW mogl dodac ludzi z zewnatrz jesli bylo juz wobec nich zobowiazanie lub jesli, jak interpretuje Newman, nie znalazl by sie odpowiedni solista). Jednak RW byl tak przerazony mysla ze Parsifal bedzie wystawiany w Court Theatre w Monachium skad dotrze do komercyjnych teatrow poza Bayreuth, ze pod koniec 1880 Ludwik wielkodusznie anulowal osmy paragraph i zamiast tego napisal „I decree that the orchestra and the chorus of my Court Theatre shall be at the disposal of the Bayreuth undertaking for two months in each year from 1882 onwards (Newman t. 4 pp. 577-81, 613). […] I further decree that all previous contracts with regard to the production of the stage-dedication-festival-play Parsifal are hereby annulled.” Tak wiec wystawianie poza Bayreuth przestalo byc problemem, ale dalsze grymaszenie, tym razem na temat kapelmistrza orkiestry byloby zle widziane przez Krola, mimo ze obligacji prawnej juz niby nie bylo, tym bardziej ze Ludwik mial zamiar potem wystawic Parsifala, z wytrenowanym przez WR personelem, w Monachium dla siebie samego (p. 637). Pozniejsi badacze roznia sie na ten temat – jedni uwazaja ze RW byl zobowiazany wziasc Levi’ego, inni ze nie. Ale pozycja Levi’ego byla mocna – w 1878 redaktor Bayreuth Blatter zapytal RW czy wolno mu zaatakowaci Levi’ego, na co ten odpowiedzial ze jest to „niemozliwe” (Dreyfus 1994 p. 130).
Wg Newmana jest to wyrazone wlasnie w cytowanym juz liscie RW do Ludwika: „Notwithstanding that many amazing complaints reach me as to this most Christian of works being conducted by a Jewish Kapellmeister, and that Levi himself is embarrassed and perplexed by it all [list jest pisany krotko po sprawie anonimowego listu], I hold firmly to this one fact, that my gracious King has generously and magnanimously granted me his orchestra and chorus as the only effective way of achieving an exceptional production of an unusual work, and consequently I accept gratefully the heads of this musical organization… without asking whether this man is a Jew, this other a Christian.”
List byl napisany po wizycie Wagnerow w Monachium, gdzie slyszeli rozne dziela RW pod batuta Levi’ego. Dla mnie osobisce ten list brzmi jednak troche jak probny balonik – a nuz da sie Ludwika naprowadzic na zmiane dyrygenta. W tym miejscu Newman pisze wlasnie o prosbie Wagnera do intendentury w sprawie zmiany dyrygenta (sic! 🙂 ) : „This [letter], as Dr. Strobel points out, is at variance with the facts. Alexander Ritter told Kniese that Wagner had informed the Munich Intendanz that he did not want Levi, preferring to nominate a conductor of his own choice for Parsifal, and had been told in reply that he could not have the Munich orchestra without the Munich Kapellmeister (Knieses p. 17)” (Newman t. 4 p. 637 n.5).
Ludwik odpowiedzial ze to bardzo ladnie ze strony Wagner a bo wszyscy ludzie sa bracmi mimo roznic wyznania. Na to Wagner wybuchl i odpisal ze „the Jewish race is ‚the born enemy of pure humanity and everything that is noble in it: it is certain that we German will go under before them, and perhaps I am the last German who knew how to stand up as an art-loving man against the Judaism that is already getting control of everything.” (p.639, ten tekscik tez juz cytowalam).
Anonimowy list w sprawie Levi’ego: wg Newmana, ten list byl dodatkowym powodem dla ktorego RW musial wziasc Levi’ego: „The anonymous letter, we now know, not only insulted Levi as a Jew but accused him of intimate relations with Cosima, – a fact which, paradoxically enough, made Wagner feel that he must [emphasized] retain him as his conductor, for only by doing so, he held, could he give the anonymous writer the lie. These facts we learn from a letter of Julius Kniese of the 17th July 1883 to his wife. Apparently Kniese derived his information (in 1883) from Burkel, who must have had it from Levi.” (p. 636). Wg innego autora, opierajacego sie na korespondencji Levi’ego, RW domyslal sie od kogo ten list przyszedl.
Felix Weingartner napisal w swoich pamietnikach z 1923 ze :”Levi was first rejected by Wagner because he was a Jew, and that if Wagner had not withdrawn the objection, Ludwig would not have permitted the Munich orchestra to cooperate (w Brener 2006 p. 271). Dla mnie reakcja RW na list od Ludwika popiera mozliwosc ze rzeczywiscie RW zwrocil sie byl do intendentury z prosba o wybor innego dyrygenta. Z drugiej strony niektorzy badacze uwazaja informacje Kniese’a za niewiarygodna. Samych listow nie ma. Historia jest opowiedziana przez niejakiego Lichtenberga, ktory pisze ze slyszal to od Aleksandra Rittera (meza siostrzenicy RW), ktory byl w Bayreuth przy RW w momencie gdy ten otrzymal od intendentury odpowiedz odmowna. Tekst Lichtenberga jest wstepem do zbioru listow Kniese’a wydanego przez jego corke. Kniese byl kierownikiem choru krolewskiego w Monachium, podlegajacego Levi’emu, i Levi wyrzucil go z pracy. Cala korespondencja obsmarowuje Levi’ego, wiec mozliwe ze wstep tez jest tendencyjny. Drugim powodem do watpliwosci jest to ze Cosima w swoim pamietniku o tej prosbie nie wspomina [choc z drugiej strony nie wszystko wspomina]. W kazdym razie Ritterowie nie bywali W Bayreuth przed 1881, wiec jesli ta prosba miala miejsce, byla wlasnie w tym roku. (Dreyfus, L, „Hermann Levi’s shame and Parsifal’s guilt: A critique of essentialism in biography and criticism, 1994).
Tu odpadam definitywnie od tematu Wagnera, bo nie nadazam z wlasnymi sprawami 🙂
(wszystkie odnosniki, jestli inne nazwisko nie jest podane, odnosza sie do Newmana).
Brawo, Lisku! Mnie się nie chciało wszystkiego ręcznie przepisywać, a na domiar złego – przegapiłem ten przypis na stronie 637, gdzie istotnie jest wzmianka o prośbie Wagnera (żeby zmienić dyrygenta) i o odmowie z Monachium. W każdym razie, to jest z drugiej ręki, więc – jak uczy doświadczenie – mogło być tak, inaczej, albo w ogóle pośrodku.
Obawy Wagnera, że mu będą grali w Monachium utwór zastrzeżony dla Bayreuth (wyłączność długo nie wytrzymała…), nie były nieuzasadnione, skoro król wymusił na nim jak wiadomo przedwczesne, monachijskie prawykonania Złota i Walkirii (1869-70).
Najciekawsze jednak wydaje mi się jednak przeciwstawienie, w liście Wagnera, „Jew” i „Christian”, co wolno zestawić z jego wysoce taktowną propozycją, żeby się Levi przechrzcił. Oczywiście, żadnej spójności w tym umysłowym zamęcie nie ma, bo w tej kwestii w ogóle rzadko bywa, ale wynika z tego, że – przynajmniej w jakiejś mierze – Wagner wciąż jeszcze postrzegał „Żyda” religijnie, a nie rasowo. I to cała przyczyna, dla której wzdragał się powierzyć „starozakonnemu” – dzieła dumnie „chrześcijańskiego”. Ale kto wie, „co to tam w tej głowie”…
W każdym razie, Lisku, jeszcze raz brawo – i dziękuję!
Prosze bardzo, i tez dziekuje 🙂
Co do judaizmu jako religii a nie rasy to jednak nie, bo RW w swoich publikacjach wyraznie twierdzil ze chrzest jest tylko niczego nie zmieniajaca proba ukrywania prawdziwych korzeni, i atakowal Zydow przechrzczonych tak samo jak i nie. Dlatego tez nie uwazal tego ze mozliwy sposob rozwiazania „problemu zydowskiego”. Mam wrazenie ze z Levi’m usilowal zeby przynajmniej jego wspolpraca z nim nie wygladala tak zle 😉 Ale Ale kto wie, „co to tam w tej głowie” – jak najbardziej 🙂
Myślę, że to zależało od pogody i tego, co akurat było na obiad.
Jak pisał Kołakowski w starym tekście: antysemityzm nie jest teorią. Czyli podlega podstawowemu prawu Jonatana Swifta: co przez głowę nie weszło, tego z głowy nie wybijesz.
Mnie tylko zawsze zdumiewała jedna rzecz, która jednak potwierdza przepaść między człowiekiem a jego twórczością. Jakim cudem taki zmór nie do życia – mógł stworzyć Spiewaków norymberskich, gdzie się aż przelewa od mądrości życiowej, psychologicznej finezji, dobroci, ciepła, wyrozumiałości i innych cech przemiłych.
Nierzadko widuje ludzi ktorzy dla swojej rodziny i ogolnie „swoich”, tz swoich ziomkow o podobnych do ich wlasnych pogladach, sa wrecz uroczy, uczynni, ciepli i poswiecajacy sie, zas w stosunku do tych „innych” (takze pogladowo) – coz… 🙁
Panie Piotrze,też mnie to zawsze zdumiewało,ale myślałam,że mądrzejsi ode mnie potrafią to jakoś wytłumaczyć…Teraz widzę,że ci mądrzejsi też są bezradni wobec tego zjawiska 🙁
A Prawo Swifta kupuję natychmiast,jeśli Pan pozwoli 🙂
@Lisek: Wagner nie był chyba dla nikogo milusim dobroczyńcą, choć napewno bywał czarujący i fascynujący, inaczej nie byłoby wokół niego tylu zaczarowanych wielbicieli. Był typowym guru, którego dobre serduszko kończyło się jednak błyskawicznie i dość paskudnie tam, gdzie zaczynał się jego interes. Tam też biją pewnie źródła jego antysemityzmu.
Mnie bardziej ciekawi geniusz, z jakim przełożył na język sztuki – ludzkie cechy, których do tego stopnia sam nie posiadał. „Czym” je zrozumiał? Gdzie i jak znalazł dla nich właściwy język? Francuzi mówią wprawdzie, że z poczciwości sztuki nie ulepisz, ale tutaj rozziew jest jednak zawrotny. Skur… mógł napisać wszystkie inne jego opery, ale fakt, że tę napisał, wymyka się mojemu rozumowi. Może dlatego taki skur… jak Slavoj Zizek wielbi wszystkie – prócz Meistersingerów, z których nic nie zrozumiał.
@ew-ka: Prawo Swifta brzmi w oryginale (po internecie krąży sto wersji, więc nie gwarantuję dokładności): You cannot reason a person out of something they were not reasoned into. Przekład własny.
A wiecie, że o Ryszardzie pisze dzisiaj nawet … Bild-Zeitung? Oczywiście powód musi być głośny (121 decybeli). Do Dortmundu zjechała Donnermaschine, w niedzielę wykonanie Parsifala na instrumentach historycznych pod dyrekcją Hengelbrocka.
http://www.bild.de/regional/ruhrgebiet/ruhrgebiet/hier-klingt-wagner-wie-vor-100-jahren-28128218.bild.html
Chciałabym tam być i to z innych powodów niż Bild-Zeitung, choć Donnermaschine na żywo też bym chętnie usłyszała. Jeżeli chodzi o decybele, to nie tracę nadziei, że wraz z wykonaniami na instrumentach historycznych nastąpi powrót do Piano-Kultur, o której wspominają coraz częściej wytrawni interpretatorzy Wagnera. Byłoby to zbawienne i dla słuchaczy i dla śpiewaków.
Ładnie się temat rozwinął 🙂
Dzięki za pouczającą rozmowę!
Domeldowuję się do zaliczywszych Don Carlosa. Bez zachwytów, ale i bez wstrętu. Wszystko było prawie, ale niczego w sam raz. Muzycznie niepełne, nie czułem wielkości dzieła, niektórym wykonawcom zdaje się brakować muzykalności na te wyżyny, a orkiestra miała tylko ładne momenty. Rafał Siwek, Nataliya Kovalova i Agnieszka Zwierko bardzo dobrzy (choć ta ostatnia lekko przeszarżowana), Radosław Żukowski tylko dobry (ciarki po plecach nie chodzą), Davide Damiani średni (fraza, barwa, intonacja – wszystko lekko zamazane), Giancarlo Monsalve znacznie poniżej oczekiwań, które może budzić jego CV (wysilony wokalnie, chwilami krzykliwy i raczej deklamujący niż śpiewający). Scenografia bardzo estetyczna. Kilka pomysłów Deckera o krok za daleko (Filip budzący się z drzemki na własnej trumnie to już funeralna przesada, obecność Elżbiety na scenie w czasie ‚O don fatale’ zbędna itp.), ale całość pomyślana mądrze. W szczegółach już gorzej – drugi obraz drugiego aktu (ten z autodafé) naciągnięty, nie broni się, mnóstwo drobnych szczegółów intrygi po prostu odpuszczone bez powodu, a inne zmienione niepotrzebnie. Niby każdy wie co i dlaczego, ale Elżbieta czytająca liścik od Carlosa z listu od matki i Eboli przechodząca bez powodu z rozpaczy w ekstazę w ‚O don fatale’ to niepotrzebne gwałciki na dramacie. Suma na 4 z dużym minusem, nawet w klasie, do której TWON może aspirować. Za mało.
Dzięki, octavianie 🙂 Ja stopnia nie wystawiłam, ale przychyliłabym się do podobnej oceny.
A ja się wypowiem na nieco inny temat – tłumaczeń autoryzowanych. i mówię – nie, autor może nie znać języka przekładu dobrze, a może być związany różnymi pozamerytorycznymi kwestiami z autorem przekładu. (np.rysującym się na horyzoncie zarobkiem, przyjaźnią z tłumaczem itp.) Vide autoryzowane przekłady z jidysz na angielski opowiadań Singera. Albo „przyklepane” tłumaczenie powieści jego siostry, Ester Krejtman – pierwszego przekładu dokonał jej syn, który zmienił tekst za zgodą matki i niejako pod jej nadzorem. A jednak po latach przełożono tę powieść na angielski ponownie.
W kwestii, o której wspomina Wielka Siostra, przykładów jest wiele (nie brak wręcz tłumaczy, którzy mają słabe pojęcie o języku, z którego tłumaczą, albo w ogóle go nie znają i po prostu przerabiają cudze przekłady… nomina sunt odiosa).
W latach osiemdziesiątych wyszła na jaw (wyczytałem to wtedy w Times Literary Supplement) sprawa szczególnie widowiskowa, gdyż dotycząca jednego z największych pisarzy XX wieku i „przodującego” języka: Tomasza Manna po angielsku. Wyłączność na przekłady jego dzieł miała pani Helen Tracy Lowe-Porter i przez pół wieku caly świat anglosaski czytał Manna w jej przekładach. Sam Mann dał jej błogosławieństwo, albo ponieważ kiepsko znał angielski, nie był stanie ocenić jej pracy.
Z czasem wyszło na jaw, że Lowe-Porter najwyraźniej słabo znała język (idiomy tłumaczyła dosłownie, albo naginała przekład do… pierwszego znaczenia znalezionego w słowniku), a do tego wiedziała lepiej od Manna, jak ma być, skreślając nie tylko przymiotniki i przysłówki, ale nawet całe fragmenty i dopisując własne. Od kilkunastu lat Manna tłumaczą na angielski od nowa.
Ad octavian 19 stycznia o godz. 11:30
Bardzo mi się spodobała ta recenzja – tak było i na premierze.
Co do szczegółów – mnie zawsze otrząsa w tej operze (i niejako łamie nastrój), jak ktokolwiek dotyka Filipa. Już kiedyś o tym pisałem – etykieta hiszpańska była tak surowa, że za dotknięcie króla groziły najwyższe kary.
Pan to ma wymagania… Po dwudziestu latach z górą bezsensownych produkcji Wesela Figara (gdzie cała intryga wspiera się na „prawie pierwszej nocy”, a najważniejsza scena trzeciego aktu – na władzy sądowej Pana nad Sługą…), takie subtelności już dawno przestały kogokolwiek obchodzić.
Pamiętam przedstawienie Brytanika Racine’a Antoine’a Viteza w Chaillot, rok 1981. Przez cały spektakl wszyscy się na różne sposoby obmacywali. Tymczasem cały Racine jest o tym, że nikt nikogo dotknąć nie jest w stanie… Takie pytania dawno zostawiliśmy za sobą.
Sądząc po opisanych skutkach, w tym spektaklu zamiast Racine’a była rycyna… 🙄
Jakby powiedział Stomil (chyba, że Eleonora): w tamtych czasach takie rzeczy jeszcze robiły wrażenie.
Dziś mamy permanentną Noc w operze Braci Marx.