Profesoressa
Przyjdź, przyjdź, będzie wesoło – zachęcała mnie prof. Irena Poniatowska, gdy powiedziałam, że nie uda mi się być w MKiDN na odznaczaniu jej złotą Glorią Artis, ale obiecywałam, że przyjdę na dzisiejsze spotkanie w Muzeum Chopina. Było wesoło, choć podniośle, bo jak może nie być wesoło, gdy bohaterką jest osoba o takim poczuciu humoru?
Salka koncertowa pękała w szwach. Profesoressie postawiono elegancki fotel z obiciem w kwiatki i było niemal tak, jak w Krakowskim jubileuszu Boya, ale jednak zupełnie inaczej. Po pierwsze w fotelu nie siedział stary pryk, lecz wciąż młodzieńcza pani uśmiechnięta od ucha do ucha. Po drugie nawet gdy mówiono serio, miało to podtekst humorystyczny – z wyjątkiem oczywistych oficjalnych hołdów np. z ministerstwa. Ale już prezes Związku Kompozytorów Polskich Jerzy Kornowicz wplatając z poważną miną coraz więcej łacińskich zwrotów nawiązał do szampana, którego butelkę wraz z kwiatami wręczył jubilatce. Delegat z Krakowa, prof. Mieczysław Tomaszewski (który za parę tygodni skończy 92 lata, ale kto by mu je liczył, skoro jest zawsze tym samym „Tomaszem”), zacytował list Chopina z życzeniami do Jasia Białobłockiego. Prof. Mirosław Perz opowiedział uroczą anegdotę (Profesoressa sama jest słynna z opowiadania pysznych anegdot), jak to byli razem na konferencji we Włoszech: „gdy opowiadała Włochom o Pękielu, a oni spali, po czym ja stwierdziłem, że takich Pękielów to oni mają na kopy, to potem na lotnisku na mnie nakrzyczała, ale nie za to, tylko z pretensją, że kupiłem ananasa, a nie kupiłem przy okazji dla niej – trzeba przypomnieć, że to był PRL i takich rzeczy w Polsce nie było. I oto, Irenko, ananas u płota!” – po czym wręczył jej prawdziwego ananasa zamiast kwiatka.
Była laudacja jednego z jej doktorantów, Szymona Paczkowskiego; przemawiali prof. Zofia Chechlińska, Sławomira Żerańska-Kominek i Kazimierz Gierżod. A końcową mowę gratulacyjną pozostawiła sobie jedna z najserdeczniejszych jej przyjaciółek, Elżbieta Artysz, która po prostu pokazała laurkę, jaką z kolegą wykonali z maili gratulacyjnych, które przyszły od towarzystw zrzeszonych w Międzynarodowej Federacji Towarzystw Chopinowskich. Niektóre z nich odczytała lub streściła, np. towarzystwo w Vancouver powiadomiło, że na najbliższym zebraniu na cześć Profesoressy cały zarząd zatańczy poloneza. Yves Henry (pianista, szefujący festiwalowi w Nohant) napisał, że od dziś festiwal przyjmie imię Chopina. Towarzystwo z Paryża przysłało stylizowane, opatrzone karykaturami życzenia od… Chopina, który się skarży, że urodził się o 123 lata za wcześnie… Mowę skończyła zapowiadając króciutki występ małżonka, prof. Jerzego Artysza (z pianistką Katarzyną Jankowską-Borzykowską), który z różą w dłoni „oświadczał się” adresatce: „Nie wolno mi o tobie śnić i kochać cię, dziewczyno…”. Autorem tej strzelistej romantycznej pieśni był… Feliks Rybicki.
Dyrektor NIFC Artur Szklener zademonstrował jeszcze świeże wydanie po latach rozszerzonej i uzupełnionej wersji pamiętnej książki Faktura fortepianowa Beethovena, która była pracą doktorską prof. Poniatowskiej, obronioną w 1970 r. i wydaną dwa lata później, a z której uczyło się już dobrych parę pokoleń muzykologów. Dobrze, że NIFC postanowił to wydać, bo rzecz była już niedostępna. I wreszcie przemówiła Pani Profesor, która na wstępie obiecała, że jeśli dożyje, to za sześć i pół roku na rytualnej uroczystości odnowienia doktoratu wygłosi duży porządny referat o Beethovenie. A co do tego, że w poprzedzających mowach najczęściej padającym słowem była aktywność, chciałaby przytoczyć słowa Wellsa, że jeśli ktoś napisał mnóstwo książek i artykułów, to wcale nie świadczy o jego energii, tylko do przyzwyczajenia do siedzącego trybu życia… Dalej była skrócona i lekko podana historia jej losów, z tezą, że przecież tak naprawdę to miała w życiu pecha: a to nie mogła dostać się na studia, a to nie miała po studiach pracy, a to 8 lat czekała na wydanie habilitacji, po czym PWM się wycofał… Więc wcale nie było tak różowo. Dopiero pod koniec lat 60. trochę się ruszyło. Ale szerzej jej opowieści można posłuchać tutaj. Ja jeszcze nie słyszałam, nie wiem, czy tam znalazły się dwie śliczne anegdoty, które opowiedziała dziś, ale jeśli nie, to potem dopowiem.
Wreszcie koncert, bo jakżeby inaczej. Janusz Olejniczak zaczął od swojego ulubionego Zakochanego słowika Couperina, a potem już był Chopin: Nokturn cis-moll op. posth. (ten z Pianisty), trzy pieśni Gdzie lubi, Nie ma czego trzeba, Śliczny chłopiec zaśpiewane z wdziękiem, pięknym jasnym sopranem przez Ewę Leszczyńską, wreszcie Mazurek C-dur op. 24 nr 2 oraz, bezpośrednio potem zagrany… inny mazurek, brzmiący swojsko, ale nieznany – i był to Mazurek c-moll Thomasa Tellefsena, norweskiego ucznia Chopina, tego najbardziej zaufanego, który przejął jego uczniów.
Komentarze
Ja zupelnie nie pricziom, przepraszam.
Rzadko tu napisze cos znaczacego, ale chcialem p. Kierowniczce i wszystkim Dywanowiczom podziekowac za recenzje i sprawozdania z koncertow w roznych miejscach swiata. Szczegolnie, ze sam mieszkam na dosc glebokiej prowincji i na „zywe” koncerty lub przedstawienia operowe okazji wiele nie mam. Chlone te recenzje z wypiekami.
Wiec moze zrewanzuje sie wlasna recenzja z sobotniego koncertu w Bostonie, gdzie dane mi bylo byc obecnym na debiucie nowego dyrektora artystycznego Boston Symphony, Andrisa Nelsonsa. Nie byl to jego pierwszy wystep z Bostonczykami, ale pierwszy w nowej roli dyrektorskiej (choc na razie, przez pierwszy rok, tytul brzmi „Music Director Designate”. Czyzby okres probny?).
Program byl taki dosc konserwatywny: „Idylla Zygfryda” Wagnera — Koncert C-dur KV503 Mozarta — III Symfonia Brahmsa.
Idylla byla w rzeczy samej dosc idyliczna, ale dosc szybko wyszly na wierzch nierownowagi w orkiestrze, natury zarowno dynamicznej jak i chronologicznej. Jesli smyczki moga zagrac cudowne pianissimo, ale dete moga zejsc najnizej do mezzopiano, to cos tu jest nie tak. Do tego poszczegolne grupy instrumentow nie wchodzily calkiem rowno, a pierwszy rog mial nienajlepszy dzien (wieczor). Tu mi sie brwi uniosly ze zdziwienia. W koncu sa to Bostonczycy, a nie byle jaka orkiestra prowincjonalna?
O ile wiec synchronizacja w ramach orkiestry nie byla spektakularna, to gdy przyszlo do koncertu fortepianowego Mozarta, moglo byc tylko slabiej. Sam solista, nieznany mi dotad Brytyjczyk Paul Lewis, zostawil bardzo dobre wrazenie, ale z dyrygentem i orkiestra dogadywal sie raczej tak sobie.
W sumie najlepiej wypadl Brahms. Dzwiek dochodzacy z estrady tubylcy nazywaja „lush” i byla to przyjemnosc dla ucha. Ale co z tego, brak synchronizacji byl taki sam. Sam nie wiem, czy sie przesadnie nie czepiam, wychowany na nagraniach studyjnych bardziej niz na zywych koncertach. Moze przesadzam? Bo recenzja w „Boston Globe” byla pelna superlatyw. Ale posluchajcie sami ostatnich dwoch akordow w Brahmsie (caly koncert dostepny online, przynajmniej w US):
http://www.wgbh.org/programs/The-Boston-Symphony-Orchestra-in-Concert-1641/episodes/Nelsons-Conducts-Wagner-Mozart-and-Brahms-47666
Czy to by moglo sie ukazac na nagraniu studyjnym? Gdzie indziej nie bylo lepiej.
Wiec w koncu sam nie wiem. Czy to dyrygent, ktory macha rekami dosc obficie, ale malo precyzyjnie, czy orkiestra podupadla przez dwa i pol roku bez dyrektora, odkad Levine musial zrezygnowac, czy co innego? W kazdym razie owacja na stojaco, ktora publika zafundowala Nelsonsowi _przed_ koncertem wydala mi sie nieco na wyrost. Nigdy nie widzialem na zywo Ozawy, a Levine’a tylko w fosie Met, ale cos mi mowi, ze to nie ta sama klasa. Moze jeszcze wyrosnie gdy mu dano taka fenomenalna szanse?
jrk
Pobutka.
OT:
http://www.nytimes.com/2013/10/21/arts/music/in-hungary-a-new-opera-joins-the-chorus-against-anti-semitism.html?hpw&_r=0
Pozostaje mi zgodzić się z panem Bogusławskim. 60jerzy zresztą też już na to zwrócił uwagę. Bajzelunek layoutowy jest niemożebny.
Do czcionki tekstu drobna poprawka – nie zauważyłem :cry:, że to ta sama czcionka, co tytułowa – wersaliki R, A, G wyglądają, jakby farby drukarskiej z kolei za dużo się nałożyło – takie kleksiki się robią. Ale ogólnie czytelność nie jest bardzo zła.
Inne uwagi:
Styl wydania zrobił się niesłychanie elegancki – czy nie lepiej jednak trochę przyoszczędzić, dać mniejszy format, lżejszy papier?
W obecnej postaci pismo pretenduje do książki na stolik w salonie (jak to jest po polskiemu – coffee table book)?
W tym olbrzymim formacie na żadnej normalnej półce nie da się postawić, bo za wysokie, a jakość wydania wydaje się właśnie sugerować, że ma to być magazyn kolekcjonerski.
Za czytanie wziąłem się dość późno, więc znowu nie zgłębiłem zbytnio treści, ale:
redakcja bardzo dobra – żadnych literówek itp. wpadek redakcyjnych.
Błędów merytorycznych również nie zauważyłem, ale czytałem tylko o edukacji muzycznej.
Tak więc nie wiem. Na pewno nie zrobili z tego tabloidu, ale wiedząc, że w niektórych artykułach porobiono takie skróty człowiek siłą rzeczy będzie się zastanwiał czy to, co czyta nie zostało w jakiś sposób przeinaczone.
Dzień dobry 🙂
Taka już uroda Dywanu, że to jest trochę silva rerum – „każdy mówi o czym innym, jak zwykle w życiu rodzinnym”, ale wszystko jest ciekawe 🙂
Miło, że jrk się czasem pojawia, i zaciekawiła mnie recenzja z Bostonu (skąd rzadko mamy głos) oraz problem: czy kiedy zwracamy uwagę na nierówne granie orkiestry, to przesadzamy, bo płyty nas rozpuściły, czy jednak coś jest na rzeczy, że bałagan i niefrasobliwość zdarza się coraz częściej i bywa, że nietórym już nie przeszkadza, bo się przyzwyczaili? Kwadratura koła. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku.
Bardzo ciekawa ta wrzutka od liska! Nie miałam pojęcia nie tylko, że Ivan Fischer (o którym wiele opowiada Łukasz Borowicz, który uważa go za swojego mistrza) również jest kompozytorem, ale że porwał się aż na operę… Cóż, temat bolesny. Chętnie bym się zapoznała z tym dziełem.
Gostku, podejrzewam, że teksty o edukacji faktycznie nie były dotknięte szczególną inwencją nadredaktora. Zajmuje się tą tematyką zwykle Kacper, a on jest redaktorem dokładnym, więc pewnie wypuścił wszystko OK. Ogólnie tabloidem to pismo na pewno nie ma być – tym bardziej więc dziwi stosunek do kolumn informacyjnych i trochę jeszcze innych rzeczy.
A ja zaraz jadę do Zabrza – tam mnie jeszcze nie było. Zwłaszcza 320 m pod ziemią 😉
Ad Ruch Muzyczny – z perspektywy krótko-daleko-etc. widza – przypadłości wcale nie taka rzadka, ale wystarczyłaby nawet i jedna składowa – obecna wielkość (małość) czcionki to tragedia. Może byłoby łatwiej, gdyby nie odcień papieru (który, tak poza tym, podoba mi się). Zostawiono dostatecznie dużo wolnego miejsca, by czcionkę zwiększyć choć o punkt. Chapeau (lead?) kompetnie nieczytelny. Brnę powoli, bo najlepiej czytać w świetle dziennym, przy sztucznym daję radę jednorazowo 3-4 strony.
Generalnie OK, zobaczymy następne numery – wtedy będzie można naprawdę ocenić efekty zmian. Szkoda Musa Trytona.
bardzo smutna wiadomość http://www.polskieradio.pl/8/22/Artykul/961390,Zmarl-Piotr-Orawski
W kontrapunkcie:
http://piotrorawski.pl/page1.php
Miałam jakieś złe przeczucia,kiedy ta choroba się przedłużała …
Zamiast komentarza, bo tak trudno pisać 🙁
http://piotrorawski.pl/page8.php
Aaa, nie wierzę 🙁 A czekałam na ciąg dalszy lekcji muzyki.
Szanowni Państwo,
W tej bezradności najwyżej mogłem sięgnąć po bachowską 198 kantatę „Lass Fürstin, lass noch einen Strahl” z myślami o tym, który dziś odszedł. Nie chcę się zgodzić na taki wybór. Odszedł ten, który miał jeszcze tyle do zrobienia. A wszystko, co robił, było naznaczone znamionami perfekcji.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem pana Piotra w radio? Pewnie był to rok 1983, gdy za oknem panoszyła się znienawidzona junta, a On czarował nas muzyką francuskiego baroku. Wtedy jeszcze w „Trujce”. Zakochałem się w jego głosie, w jego umiejętnościach syntetyzowania tematu, zwięzłości i klarowności wywodu. A nad tym wszystkim czuło się tę wielką humanistyczną pokorę wobec tak wielu rozmaitych dyscyplin.
Odszedł ktoś, kto był mi latarnią morską na wielkim morzu muzyki. 20 października 1992 r. odszedł wielki Jan Weber. 22 października 2013 r. odszedł wielki Piotr Orawski.
Witam Dywan po moim powrocie. Pani Kierowniczce serdecznie dziękuję za linki, które poznałem dopiero teraz. 6 tygodni bez PC. Były to piękne tygodnie.
Przeczytałem poprzednie. Ciekawe, mamy przecież już sporo niezłych śpiewaków operowych. W Met w Oneginie dwóch Polaków i Rosjanka. Chciałem pójść, ale się nie udało. Przylecieliśmy raniutko z San Francisco do tego samego hotelu, w którym był PC (słono płatny, ale to drobiazg). Przed 10 zszedłem dobijać się do Met i okazało się, że kompa już nie ma 🙁
Próby telefoniczne zgodnie z przewidywaniem okazały się bezowocne. Dzwonili wszyscy nowojorscy seniorzy pozbawieni dostępu do PC.
Zmartwieni lecieliśmy Lufthansą do Monachium. Tak bym sobie obejrzał Netrebko i Beczałe, a tu klapa. Tymczasem Lufthansa zaproponowała Cyganerię. Nie jest to moja ulubiona opera Pucciniego, ale zawsze lepsze to od proponowanych filmów. No i proszę, Netrebko całkiem, całkiem. Pamiętam, że PK miała do niej jakieś techniczne zastrzeżenia, ale dla mnie wystarczyła w zupełności. Mały ekranik, przydałyby się okulary do czytania, ale co tam. Netrebko się podoba, ale Rodolfo chyba jeszcze bardziej. Cholera, kto to jest? Wkładam słuchawki Ukochanej. Słuchaj, jak pięknie śpiewa. Pięknie, przyznaje. Koniec opery, lista płac. Nagrane na festiwalu w Lozannie. Rodofo – Piotr Beczala. Tylko Kwietnia zabrakło.
Niewiele innych wrażeń muzycznych. Santa Barbara urocze miasteczko. Większość pięknych domów z lat 30-tych, ale w stylu hiszpańskim czy może meksykańskim. Jeszcze 100 lat przed ich budową był tam Meksyk. Piękne domy przy paru ulicach, ale główna ulica to State Street. Co kilkaset metrów na środkowym odcinku tej wielokilometrowej trasy spacerowo zakupowo gastronomicznej stoi białe pianino. Pianina jakoś nie rozstrojone, choć każdy może sobie usiąść i grać. Grają różne rzeczy. Pierwszy spotkany i słyszany muzyk grał Księżycową i to daleko lepiej niż poprawnie. Następny jakieś imrowizacje standardów jazzowych. Była też pani z poważnymi problemami technicznymi, ale coś sobie próbowała wygrać. Zajętych mniej więcej połowa z kilkunastu instrumentów. Uprzedzam ewentualne pytania – tak, pianina stały pod gołym niebem.
Jak już mowa o pianinach, w Pasadenie widzieliśmy Stainway @ Sons Piano Gallery. Imponujące wrażenie.
Ostatnie wrażenie muzyczne – saksofonista improwizujący w Savannah na skwerze przy pomniku Pułaskiego. Grał dla nas zachwycająco. To znaczy nie grał dla nas tylko dla nas był zachwycający. Pogadaliśmy trochę, przeciągnęło się na jakieś pół godziny. Wrzuciłem mu banknocik, a on zapytał, jaką muzykę lubię. Taką, jak grasz. Przecież nie gram konkretnej muzyki tylko ćwiczę, odparł. Początek był zachęcający, więc się potoczyło. Nawet sporo wiedział o Polsce i polskich jazzmanach. I nie było problemów językowych czy pojęciowych, które nieraz dawały znać o sobie w innych rozmowach.
Wybaczcie przynudzenie, ale chciałem się trochę podzielić tym, co związane z muzyką.
PS Saksofonista w Savannah był oczywiście afrykoamerykaninem.
Przypomniałem jeszcze jedno wrażenie. W Nowym Orleanie francuska dzielnica to turystyczny skansen, ale wieczorami grają jazz w wielu miejscach i w niektórych niezły, jednak na ogół bez szczególnych rewelacji. Galerie sztuki są prawdziwe i można w nich obejrzeć i kupić niezłe rzeczy od paru tysięcy dolarów. Na ulicy galerii wieczorem muzyki z barów nie ma. I na tej cichej już ulicy doszedł nas śpiew. Śpiew bardzo piękny starszego mężczyzny. Głos już niezbyt silny ale jego barwa i technika śpiewu zachwycające. Tak pięknie śpiewał, że nie mogliśmy początkowo rozpoznać utworu niezwykle niegdyś popularnego. Utworu, który często śpiewam w łazience do słów „Żdi mienia i ja wiernuś, tolko oczeń żdi”. Nie mogliśmy rozpoznac ze względu na kulurę śpiewu w oryginale prostackiego. To była piosenka „Love me tender”. Presley miał swoją charyzmę, ale ten utwór w wykonaniu starszego pana brzmiał o niebo lepiej od oryginału.
Gdy mowa o Presleyu, jest ciągle żywy w wielu miejscach. Co ciekawe, pełno go tam, gdzie są eksponowane szczątki drogi nr 66. Słynna droga wędrówek z Illinois do Kalifornii w okresie wielkiego kryzysu. Kojarzy mi się z Gronami gniewu, choć nie pamiętam, czy bohaterowie powieści podążali tą właśnie drogą. Teraz prawie na całej trasie głównymi arteriami stały się inne drogi z innymi numerami. Odcinki starej drogi pozostały w niektórych miastach ulicami i tam są bardzo eksponowane. Najbardziej chyba pomiędzy Flagstaff i Williams w Arizonie. Pomiędzy różnymi symbolami drogi można dojrzeć zdjęcia Elvisa i wycięte z tektury sylwetki idola. Obok najczęściej Merlin Monroe.
A ja teraz zupełnie z innej beczki. Chciałam wkleić poniżej tabelkę zestawiającą repertuar operowy tego sezonu w Warszawie i w Berlinie (Deutsche Oper tylko, ulitowałam się nad warszawską dyrekcją), nie udało się to jednak technicznie. Podaję więc skrótowe wnioski z tabelki, którą mogę przesłać Gospodyni na życzenie.
Okres październik 2013 – czerwiec 2014 – OPERY
TEATR WIELKI – 13 oper w repertuarze, łącznie 48 przedstawień, tylko 7 wystawień własnych (w tym 2 w koprodukcji). Najwięcej przedstawień w miesiącu to 9 (dziewięć) w lutym 2014. Za to w listopadzie są tylko 2 (dwa!).
DEUTSCHE OPER – 29 oper w repertuarze, łącznie 138 przedstawień + 2 wystawienia koncertowe. Wszystkie wystawienia własne. Najwięcej przedstawień w miesiącu to 26 (dwadzieścia sześć) w grudniu 2013. Najmniej przedstawień w miesiącu to 8 w czerwcu 2014.
REPERTUAR TW – „Diabły z Loudun”, „Don Carlo”, „Nabucco”, „Jolanta” i „Zamek Sinobrodego”, „Orfeusz i Eurydyka”, „Straszny dwór” „Qudsja Zaher”, „Słowik”, „Madama Butterfly”, „Lohengrin”, „Elektra”, „Moby Dick”.
REPERTUAR DO – „Nabucco”, „Makbet”, „Czarodziejski flet”, „Cyrulik sewilski”, „Traviata”, „Don Carlo”, „Otello”, „Falstaff”, „Rigoletto”, „Carmen”, „Cyganeria”, „Tosca”, „Jaś i Małgosia”, „Złoto Renu”, „Walkiria”, „Zygfryd”, „Zmierzch bogów”, „La Gioconda”, „Jenufa”, „Potępienie Fausta”, „Wesele Figara”, „Rycerskość wieśniacza”, „Łucja z Lammermoor”, „Don Giovanni”, „Trojanie”, „Parsifal”, „Napój miłosny”, „Tristan i Izolda”, „Billy Bud” oraz „Maria Stuart” i „Werther” wystawienia koncertowe.
W zasadzie można to puścić bez komentarza chociaż nasuwa się myśl o żądaniu wywalenia naszej dyrekcji i skierowania jej do innych zadań, bo do opery to ona jakoś nie bardzo.
Orkiestra też będzie zjeżdżać po równi pochyłej, bo berlińska gra 138 razy w roku i ma dyrygenta, a warszawska gra tylko 48 razy w roku i dyrygenci są znajdowani ad hoc do przedstawień.
Ale za to w tym sezonie w TW jest sporo baletu 😛
Bardzo jestem wstrzasniety przedwczesna smiercia Piotrka Orawskiego, z ktorym spedzilem pare lat temu bardzo wesoly tydzien w Belgii. ogladajac muzea, uczestniczac z w zapustach w Aalst i sluchajac w samochodzie pelno barokowej muzyki, ktora Piotr zabral ze soba w droge. Byl tez niesamowicie smieszny gdy Stara zmusila go do nagrywanej rozmowy o „wewnetrznej kobiecie” w meskiej duszy – to bylo a propos tego zapustnego karmnawalu w Aalst, gdzie sporo chlopow przebieralo sie za baby.. Byl to wielki erudyta i wiele sie od niego nauczylem i dowiedzialem, choc te jego programy muzykologiczne, ktore slyszlem ( seria o Bachu) byly sporo ponad moja glowe 😳
Okropnie mi zal Piotrusia. Niech Mu ziemia lekka bedzie i niech sobie znajdzie w niebie jakiego przystojnego milego Aniola.
A Liskowi dziekuje za Fischera.
Zmarła znakomita pisarka polsko-duńska-żydowska Janina KATZ, tłumaczka pol. lit., publicystka Kultury, współpracownik RWE.
@HB 14:34
No to,statystycznie rzecz biorąc,Opera Wrocławska plasuje się w połowie drogi między Warszawą a Berlinem :
http://www.opera.wroclaw.pl/1/index.php?page=9
nie liczyłam pozycji w repertuarze,ale planuje się w tym sezonie osiem premier (chociaż są w tym i wznowienia i tzw. superwidowiska dla szerszej publiczności ),a spektakli jest średnio kilkanaście w miesiącu – i to bliżej dwudziestu niż dziesięciu 🙂
A dobrze zapowiadającego się dyrygenta właśnie skaperowano nam do TW-ON, niestety…
O jakim dyrygencie mowa?
@ew_ka
Czyżby TW-ON miał mieć w końcu dyrygenta? Kto to?
Warto na niego zwrócić uwagę, bo to interesująca osobowość – wspomniany tutaj swego czasu Bassem Akiki, z pochodzenia Libańczyk, chyba rośnie na specjalistę od opery współczesnej, chociaż w klasyce też sobie dobrze radzi. Sądząc z terminarza, będzie wkrótce kilka okazji, żeby publiczność TW-ON wyrobiła sobie własne zdanie na ten temat : http://www.bassemakiki.eu/
Od czasu, kiedy dyrygował w Poznaniu „Slow Mana”, wiadomo już było, że wyfrunie z Wrocławia. Poprowadzeniem koncertowej wersji „Aniołów w Ameryce” Eötvösa rzucił publiczność na kolana, chociaż to nie jest utwór łatwy w odbiorze 🙂 Mam nadzieję, że dotrzyma obietnicy i poprowadzi zapowiadaną na przyszły sezon wersję sceniczną.
Tu o premierze „Slow Mana” więcej :
http://www.e-teatr.pl/pl/repertuar/40502,szczegoly.html
Na temat samego dzieła Lensa i reżyserii Mai Kleczewskiej zdania były podzielone, ale na temat kierownictwa muzycznego opinie dzieliły się na dobre i bardzo dobre.
Troche nie na temat, ale ja tu w Toronto
Pare dni temu nabylem symphonie concertante KV 297 b. Niby nic nowego, ale skusila mnie informacja – „new reconstruction”. Zostala dokonana przez R. D. Levina, tego, ktory napisal cala ksiazke na temat tejze symfonii i D. Leesona. Otoz, komputerowo analizujac strukture, tonacje, chromatyke itp roznych utworow Mozarta, obaj panowie doszli do wniosku, ze utwor w wiekszosci moze byc przypisany Mozartowi, o czym z reszta byl przekonany Alfred Einstein (nie komputer, ale serce 😉 ).
Daniel Leeson zajmuje sie z reszta Mozartem nie od dzis.
http://www.leesonbooks.com/
Ale, to co naprawde sklonilo mnie do tego wpisu, to wspomnienie sprzed wielu, wielu lat – opowiadanie drukowane w tygodniku Swiat (kto go jeszcze pamieta?) pod tytulem Rollo.
Jest to historia robota, potrafiacego i ROZUMIEJACEGO absolutnie wszystko. Po rzuceniu okiem ? kamerka? na pierwsze nuty Appassionaty, Rollo odegral caly utwor, co do ostatniej nuty, bo od razu zrozumial i wczul sie w intencje Beethovena co do reszty utworu. I tu dochodze do motywacji tego wpisu – czy panowie Levin i Leeson doszli do poziomu Rolla? 😆
A tu jest linka do powyzszego opowiadanka, ktore o dziwo udalo mi sie odlalezc – czego to ludzie nie wrzuca do internetu?
http://lostsciencefiction.com/wp-content/uploads/2013/03/Virtuoso.pdf
Dobry wieczór,
strasznie smutna wiadomość o Piotrze Orawskim. Młody człowiek był jeszcze… Dobrze, że przynajmniej Piotr K. wydaje te Lekcje muzyki, to przynajmniej jest jakiś ślad.
Aż przykro po takiej wiadomości wrzucać wesoły wpis. Cóż, życie.
A propos Bassema Akiki. Absolutnie rzucił publiczność na kolana prowadząc koncertowe wykonanie „Hagith” Szymanowskiego podczas tegorocznego Festiwalu Muzyki Polskiej w Krakowie. Wiedziałem, że to będzie objawienie więc dokonaliśmy rejestracji. Jeśli wszystko pójdzie dobrze (czytaj: znajdą się fundusze, na co liczę) wydamy w lipcu 2014 płytę, bo to był znakomity koncert, no i orkiestra była odpowiednich rozmiarów, a soliści i chór rewelacyjni. Absolutny dream cast.