WSJD (1) – Trzy kolory
Pierwszy dzień Warsaw Summer Jazz Days (bo wczorajszy występ SBB, niestety bez zapowiadanego Michała Urbaniaka, miał być czymś w rodzaju wstępu do festiwalu) składał się z trzech absolutnie odmiennych od siebie prezentacji.
Na początek „młodzi zdolni” ze Szwajcarii: Nik Bärtsch’s Ronin. Ten kwartet określa swoją grę jako zen-funk; ja bym powiedziała, że to raczej coś na kształt post-rocka. Z tą różnicą, że nie w rockowych rytmach, lecz w bardziej skomplikowanych, na dziewięć czy na jedenaście, ale za to powtarzanych w kółko do znudzenia, z prostymi w sumie rytmami i harmoniami. Niby trochę prób, by dźwięk był oryginalniejszy, niestety wciąż w tę samą stronę. Prawdę mówiąc z lekka przysnęłam na tej produkcji, choć widziałam, że były osoby, którym się podobało. Znajoma powiedziała, że to było „takie filmowe”. Może, tylko tego filmu brakowało.
Występ Gerald Clayton Trio (też młodzi zdolni) bardzo kontrastował z poprzednią prezentacją – o ile tamta wykazywała swoisty minimalizm, to tu już było pewne wyrafinowanie i słyszalne znakomite wykształcenie – także klasyczne, co dotyczy zwłaszcza pianisty. Mimo „buntowniczych” i fantazyjnych fryzur z dredami granie było łagodne i grzeczne, niektórzy powiedzieliby może, że trochę knajpiane, ale ja uważam, że jeżeli, to do naprawdę bardzo dobrej knajpy. W każdym razie słuchało się tego bardzo miło, a występ ten okazał się niezłym wstępem do tego, co nastąpiło potem.
Bo na koniec zagrała trójka prawdziwych mistrzów. Zespół nazywa się Now This (a ja dodałabym nawet wykrzyknik: Now This!) i składa się z kontrabasisty Gary’ego Peacocka (współpracownika m.in. Milesa i Ornette’a Colemana), pianisty Marca Coplanda (także można powiedzieć: z kim to on nie grywał) i Joeya Barona, jednego z najlepszych perkusistów ever. Jakież to było rozkoszne, subtelne i mądre. Przy tym zdecydowanie 79-letni (najstarszy z nich) Peacock był tu liderem. Jego gra nie była ani przez chwilę typowo basowa, nie spełniała roli jazzowego basso continuo, była melodyczna i wybijała się na pierwszy plan. Co szczególnie ciekawe, Peacock nie grał w stroju równomiernie temperowanym, co dawało interesujące zestawienia z fortepianem – oczywiście nie były to fałsze, lecz najprawdziwsze na świecie blue notes. Copland niby to sobie skromnie szemrał, ale wychodziły z tego harmoniczne cudeńka (czasem pojawiały się też standardy, rozpoznałam I love you Porgy). Genialny Baron używał swoich ulubionych chwytów, jak uderzanie w kanty bębnów czy gra miotełkami. Siedziałam po prostu zachwycona. Widziałam, że część osób wyszła w środku, żeby zdążyć na ostatni tramwaj. Dużo stracili, bo każda minuta z tego występu była wybitna.
Kolejny dzień zapowiada się bardzo atrakcyjnie: najpierw Włodek Pawlik Trio, a potem zespoły kolejnych dawnych współpracowników Milesa: Jacka DeJohnette i Dave’a Hollanda.
Komentarze
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Chłopaki nie do poznania – trzydzieści lat temu…
Dziś Gary Peacock wygląda strasznie nobliwie. Na WSJD znajomy fotograf sprzedaje odbitki swoich zdjęć i jest też właśnie zdjęcie starszego pana, po prostu sama słowa, bez basu… Znajoma stwierdziła, że wygląda jak jaki nowojorski intelektualista, nie jak muzyk 🙂
Tu jest Peacock, jak grał z Coplandem na Jazztopadzie:
http://www.slawekprzerwa.pl/koncerty/2010/peacock/
Dla tych, którzy zostali do końca Peacock zagrał standard, na którego wykonywanie powinni mieć wyłączność czarni muzycy pochodzący z Nowego Orleanu.. Grał go na każdym koncercie Armstrong:
http://www.youtube.com/watch?v=YS5MNK0_X_Q
a pięknie śpiewała Billie Holiday
http://www.youtube.com/watch?v=Xhkxy3ei8os
Ten bis – w tym wykonaniu – też był przepiękny i nieważne, że zagrała go trójka „białasów” 😉 Muzyka to muzyka, i tyle.
Zajrzałam dziś do Biblioteki Narodowej (na Pl. Krasińskich) na podpisanie umowy przekazującej BN-owi papiery po Zbigniewie Seifercie. Umowę podpisała siostra skrzypka, Małgorzata Seifert. Nutek w tym zbiorze jest niewiele, więcej ma wdowa. Za to są różne PRL-owskie dokumenty typu instrukcja Pagartu dla wyjeżdżających artystów czy też wstrząsający list Seiferta do tegoż Pagartu z prośbą o przedłużenie paszportu – było to już pod koniec jego życia, gdy artysta się leczył… Z listu wynikało, że Pagart w ogóle ignorował tę korespondencję. Koszmar.
A zaraz rozpoczyna się I Konkurs Skrzypków Jazzowych im. Seiferta.
http://www.zbigniewseifert.org/proj/2014/mi%C4%99dzynarodowy-jazzowy-konkurs-skrzypcowy-im.-zbigniewa-seiferta.html
Wladze PRL nie zgodzily sie nawet na przetramsportowanie ciala Zbyszka z USA do Polski bez oplat. Nowojoprscy muzycy zorganizowali wiec benefis aby wdowa mogla przewiezc trumne.
Moja Stara do dzis ze zgoroza wspomina swa wizyte w nowojorskim konsulacie PRL, gdzie usilowala wyblagac transport trumny, bezskutecznie. 👿
Pobutka.
😳 Taka energetyczna Pobutka, a ja teraz dopiero do pisania. Wróciłam w środku nocy, a jeszcze jechało się dłużej przez Warszawę, bo akurat ludzie wracali z koncertu Metalliki. Byłam więc zbyt padnięta, żeby zrobić nowy wpis. Zaraz go zrobię.
Zmarł Charlie Haden. Pamiętam, że w szkolnych latach jego albumu The Golden Number słuchałem do upojenia. Był więc dla mnie wtedy z pewnością artystą kultowym (choć w tamtych czasach owo słowo nie było w tak powszechnym użyciu).
Mariusz Adamiak wczoraj wyszedł na scenę po koncertach i powiedział o jego śmierci – początkowo nie zrozumiałam, jakie nazwisko wypowiedział.
Ja miałam szczęście zetknąć się z jego grą na żywo, w Sali Kongresowej. Wielki muzyk 🙁
Seifert zresztą też – jeśli w ogóle przemawiały do mnie skrzypce w jazzie, to głównie za jego sprawą.
Marek Dusza się o nim rozpisał:
http://www.rp.pl/artykul/9131,1125254-Zmarl-wybitny-kontrabasista-jazzowy-Charlie-Haden.html