Znów o pragnieniu

Lubię ten nurt na Misteriach Paschaliach: poznawanie nieznanych wcześniej muzycznych lądów. Zwłaszcza takich, które warto poznawać, a do nich należy La sete di Cristo Bernarda Pasquiniego.

Oratorium pochodzącego z Ferrary, a działającego w Rzymie cenionego bardzo w swoich czasach (II połowa XVII w.) twórcy poświęcone jest tematowi, który już wywołaliśmy tu parę dni temu: owemu słowu Chrystusa na krzyżu: „Pragnę”, nad którym rozwodzą się cztery osoby „kibicujące” jego umieraniu: Maria, Jan, Józef z Arymatei i Nikodem. Nie ma tam mowy o skwaśniałym winie, jest tylko o wodzie, że „stworzył morza i rzeki, a teraz nie ma nic do picia”. Za to jest motyw wieloznaczności: w pewnym momencie Józef zaczyna się zastanawiać, czy może przez owo „Pragnę” Chrystus nie chciał powiedzieć, że pragnie np. więcej cierpieć. Te rozważania o pragnieniu zresztą są dopiero w drugiej części, a w pierwszej lamenty i wyrzekania na podły lud, który nie miał nad nim litości. Po raz kolejny zdumiewałam się, jak łatwo było egzegetom oddzielić Jezusa od społeczności żydowskiej, tak jakby on sam nie był Żydem. Był jak najbardziej, dysputował w synagodze, ale w pewnym momencie jego słowa zaczęły być odbierane jako coraz bardziej obrazoburcze. Został więc uznany za bluźniercę, który się wywyższa nazywając się synem Boga, ale zarazem za nieformalnego przywódcę z charyzmą, którego obecność mogła zagrozić zniewolonej przez Cesarstwo Rzymskie społeczności – jego buntowniczość, czy to prawdziwa, czy rzekoma, mogła ściągnąć na Żydów kolejne prześladowania. Dlatego stał się niebezpieczny.

Ale może odejdźmy od tekstu, który zresztą jest strasznie grafomański, i przejdźmy do muzyki, która bynajmniej taka nie jest – nie ma (w przeciwieństwie do tekstu) ochów i achów, to przemowa skromna i bezpośrednia (stylistycznie wyczuwa się jeszcze pewne wpływy np. Carissimiego). Dzieło przebiega wartko, bez rozgadywania się, trwa godzinę i piętnaście minut (grane było bez przerwy). Ujmująco wykonała je Academia Montis Regalis pod dyrekcją Alessandra de Marchi. Ciekawe, że w zespole grało kilkoro Polaków: w skrzypcach Judyta Tupczyńska, Kasia Solecka i Mateusz Małecki, w wiolonczelach Maria Misiarz. A ze znajomych jeszcze na jednej z teorb grał Simone Vallerotonda.

Wśród śpiewaków też było paru znajomych. Przede wszystkim Jose Maria Lo Monaco, która jest już weteranką tego festiwalu – pierwszy raz przyjechała jeszcze jako nastolatka. Bardzo pięknie się rozwija, choć w jej karierze zdarzają się już różne różności… Jej partia w tym oratorium była najbardziej wyeksponowana. Drugim znajomym był tenor Carlo Vincenzo Allemano (Józef), też dziś w bardzo dobrej formie; godnie uzupełniali skład tenor Anicio Zorzi Giustiniani (Jan) i bas Luigi de Donato (Nikodem). No i jeszcze jeden polski akcent – Sebastian Szumski w roli Chrystusa, co prawda prestiżowej, ale mało forsownej – tylko dwa słowa, a właściwie jedno powtórzone (czyli owo „pragnę”), i to gdzieś z balkonu. Ale to, co zabrzmiało, dobrze zabrzmiało. Szkoda, że nie więcej.