Operetka dwudziestowieczna
„Muzyka, kuplety, tańce, dekoracje, kostiumy, w klasycznym stylu dawnej wiedeńskiej operetki. Melodie łatwe, stare. Ale stopniowo Operetka dostaje się w wir Historii i wzbiera szaleństwem” – pisał w didaskaliach do swej sztuki Witold Gombrowicz. Michał Dobrzyński jednak napisał ją tak, jakby od początku dostała się w wir Historii.
Pamiętam znakomity spektakl sprzed wielu lat, dokładniej – z połowy lat 70. w Teatrze Nowym w Łodzi, reżyserowany przez Kazimierza Dejmka, w którym autor muzyki, Tomasz Kiesewetter, dokładnie oparł się na powyższych didaskaliach. Do dziś pamiętam melodyjki z tego spektaklu. Z dzisiejszej premiery w Warszawskiej Operze Kameralnej żadnej melodyjki nie zapamiętałam, ale też młodemu kompozytorowi nie o to chodziło.
Od początku z premedytacją muzyka jest stylizowana nie na wiedeńską operetkę, lecz na neoklasycyzm lat międzywojennych. Jest od razu dysonansowa, pełna cierpkich współbrzmień, ale i kanciastych rytmów. Ilustrowane są poszczególne zwroty-hasła, powtarzane przez bohaterów i stanowiące ich dźwiękowe maski. Nie jest to muzyka łatwa w żadnym momencie, ale wciąż wyczuwa się jej podtekst parodystyczny, nawet wtedy, gdy do śmiechu jest już daleko, pojawia się czerwona flaga i mowa jest o skazywaniu „faszystów” bez sądu – dawno chyba Gombrowiczowska Operetka nie brzmiała tak aktualnie, a przecież jeszcze parę lat temu mało kto by się tego spodziewał.
Operetka jest pracą doktorską Michała Dobrzyńskiego na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Kompozytor pochodzi ze Szczecina, a jako że w jego rodzinnym mieście nie ma wyższej uczelni muzycznej, wybrał się na studia właśnie do Bydgoszczy za swoim krajanem ze Szczecina, Markiem Jasińskim, po którego śmierci trafił do Zbigniewa Bargielskiego – i u niego właśnie napisał ten doktorat. W latach 2007-10 był w gronie stypendystów Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego.
Dzieło otrzymało zgrabną oprawę sceniczną nawiązującą również do lat 30.; jeśli coś tu było operetkowego, to kostiumy, z tym Anny Radziejewskiej (księżna Himalaj) na czele. Reżyseria Jerzego Lacha – bardzo adekwatna. Komplet śpiewaków świetny, ale w sumie wszyscy bohaterowie, łącznie z aktorskimi (Ksiądz powtarzający „Hosanna, alleluja”, Książę z siwymi bokobrodami uczepiony ramienia swej magnifiki), bardzo wyraziści. Tomasz Rak jako hrabia Szarm i Karol Bartosiński w roli rywalizującego z nim barona Firuleta, olśniewający wręcz Jan Jakub Monowid jako Mistrz Fior (to zresztą świetny pomysł, żeby tę rolę dać kontratenorowi), rzygliwy Profesor – Artur Janda, chamski Hufnagiel-Józef – Piotr Pieron (tu z kolei popisy basowe) – no i cud dziewczynka Albertynka, Barbara Zamek, która w ostatniej scenie musi pokazać się nago…
Wreszcie ważna była obecność na premierze patronującej wydarzeniu Rity Gombrowicz (wygląda pięknie!). Po spektaklu powiedziała, że jest ogromnie wzruszona, zwłaszcza że była świadkiem powstawania sztuki pół wieku temu. Pani Rita dziś wzięła udział w spotkaniu przedpremierowym w WOK (niestety nie byłam na nim), a jutro pojawi się również w WOK o 14., na panelu dyskusyjnym „Gombrowicz uzależniony i uzależniający” z udziałem specjalistów z Uniwersytetu Gdańskiego i Uniwersytetu Śląskiego.
Komentarze
Pobutka.
Dzień dobry 🙂 Wciąż jeszcze wspominamy poprzedni tydzień w Krakowie… Bach, Delphine… Na szczęście pogoda się już zmieniła na lepsze, na południu też 🙂
Hm… co z tym YouTube?
http://m.wyborcza.biz/biznes/1,106501,17727370,YouTube_jak_Spotify_wprowadzi_platnosci_za_brak_reklam.html
Gratuluję Pani rzetelności dziennikarskiej, śledząc od lat karierę Michała Dobrzyńskiego, mojego krajana, napatoczyłem się na Pani tekst o wczorajszej premierze i z przerażeniem przeczytałem, że w Szczecinie nie ma wyższej uczelni muzycznej. Otóż pragnę Panią poinformować, że pięć lat temu otwarta została jedyna w Europie środkowej wyższa uczelnia artystyczna łącząca Akademię Muzyczną i Akademię Plastyczną, nazywa się AKADEMIA SZTUKI, otwierał ją Minister Zdrojewski, a liczy ona ponad 500 studentów. Brawo!!! http://www.akademiasztuki.eu
no to trzeba się do WOK wybrać. ja z wiekiem mam coraz większą słabość do „Operetki” wg Grzegorzewskiego. minęła właśnie 10. rocznica jego śmierci. dla teatru był tym kimś, kim dla kina Has…
@ Muzyk ze Szczecina – witam. Jeżeli uczelnia łączy kierunki muzyczne i plastyczne, nie jest uczelnią muzyczną, a p. Michał Dobrzyński, gdyby w ciągu ostatnich pięciu lat chciał rozpocząć studia (a przecież rozpoczynał wcześniej), musiałby i tak wyjechać do innego miasta, bo w Akademii Sztuki nie można studiować kompozycji.
Ale dobrze, że Szczecin ma w końcu cokolwiek.
Dzień dobry, też wybieram się do WOK – jutro. Z relacji Pani Kierowniczki wynika, że dzieło jest kompozycją a capella? Pozdrowienia.
Nie wynika. Oczywiste, że pisząc o operze pisze się przede wszystkim o solistach. Ale dodam w takim razie, że orkiestra pod batutą Przemysława Fiugajskiego brzmiała przyzwoicie – widać, że włożono niemało pracy.
Szanowna Pani nie będę odnosić sie do pani recenzji, gdyż dla mnie, czyta się ją jak słowo wstępne do programu i trudno z tym polemizować. Moja uwagę zwrócił komentarz, ”że pisząc o operze pisze sie głównie o solistach”…skąd ta definicja łaskawa pani? Nikt tak wyrażnie i wprost nie skomplementował orkiestry jak pani własnie. Pierwsze zdania recenzji zaczynające się od słów ” Od początku z premedytacją….”to cała prawda o tym jaka była ilustracja orkiestrowa. Niczym byłby kompozytor gdyby nie zgrabne i na wysokim poziomie wykonawstwo muzyków Warszawskiej Opery Kameralnej. Warto to zauważać częsciej. Pozdrawiam. MuzykWOK
@ muzykWOK – witam. Zgadza się, to nie jest recenzja, to jest blog, czyli impresja na gorąco. Recenzje pisuję do papierowej „Polityki” i takowa będzie w następnym (nie najbliższym, ale kolejnym – taki cykl wydawniczy) numerze. Proszę więc – i to nie tylko do Pana, ale do wszystkich – nie spodziewać się, że napiszę wszystko od razu w nocie blogowej, zwłaszcza że nie lubię się powtarzać 🙂
Z grą muzyków WOK bywało – mówiąc szczerze – różnie, ale tym razem w istocie było w porządku.
Dodając wyobrażenie o piszącym – jestem kobietą… „muzyczka”WOK ani nie wygląda ani nie brzmi…mogłam „zanickować” artystkaWOK, wtedy nie byłoby wiadomo z którego piętra sceny:-)
Zasłużona nominacja. Gratulacaje dla PK. Już głosowałam.
Tu: http://www.tvp.pl/kultura/aktualnosci/gwarancje-kultury-2015-glosowanie/19576223
Jasne, że GRATULACJE, raz jeszcze.
Zaiste bardzo ciekawe to, co Pani pisze o uczelni! Łączenie kierunków Szanowna Pani, to nie granie na fortepianie podczas malowania obrazu, tylko umieszczenie wydziałów plastycznych i muzycznych pod jedną nazwą, bo nawet znajdują się w różnych budynkach. Idąc Pani zupełnie błednym tropem należałoby uznać, że Departamenty muzyczne na Yale University czy Boston University, które są jednymi z najlepszych na świecie NIE SĄ uczelniami muzycznymi, ponieważ jest tam kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt innych wydziałów…. Szkoda komentować.
Pani Doroto, gratuluję wyróżnienia. Zagłosowałam i trzymam kciuki 🙂
Udało mi się przyjść na otwartą próbę generalną Operetki (była pełna sala). Mniej więcej do połowy pierwszego aktu, do wejścia Albertynki, oswajałam się z konwencją. W sumie dobrze pomyślany spektakl i aktorsko i wokalnie. Mnóstwo świetnych etiud, choćby gra dwóch złodziejaszków „piesków”. I choć widzę, że dyskusja powyżej jest o orkiestrze, prawdę mówiąc mi ta orkiestra jakoś zniknęła (oprócz nagłych akcentów dętych i wystrzalów z pistoletów), bo tyle sie dzialo na scenie. Ale to chyba dobrze 😀
No właśnie 🙂
@ muzykWOK – w takim razie przepraszam za zmianę płci 🙂
@ Muzyk ze Szczecina – systemu amerykańskiego w ogóle nie da się porównywać z polskim, jest zupełnie inaczej skonstruowany. Tak czy owak nie zmienia to faktu, że w Szczecinie nadal nie można studiować kompozycji 🙁 Może i to przyjdzie z czasem, życzę Wam tego szczerze. Szczecin jest dużym miastem, ma taką piękną filharmonię, więc większy rozwój muzyczny w ogóle mu się należy.
Sceny jak w kalejdoskopie.
Kilka obrazków: Hufnagiel w stroju do końskiej jazdy strzela z bata, złodzieje na złotych smyczach na czworaka tańczą jako psy; Albertynka ubrana wyłącznie w złotą szminkę ukazuje się w wyściełanej trumnie; bal w splendorze złotych toalet; porewolucyjne ukrywanie – proboszcz-kobieta, księżna-lampa, maski przeciwgazowe zamiast twarzy.
Nie przepadam za Gombrowiczem. Ale spektakl jest świetnie wystawiony.
Brawa dla reżysera Jerzego Lacha za spójność i spięcie wszystkich elementów w zajmującą całość.
Poddaję w wątpliwość jeden wybór reżysera. Czy nagość musi być tak dosłowna?
Bardzo dobry ruch sceniczny. Soliści prezentują nie tylko swoje świetne głosy, ale też pokazują kunszt aktorski. Brawo!
Na szczególną uwagę zasługują kostiumy w odcieniach starego złota. Dodatki czarne. Wszystko się błyszczy. Bardzo efektowne. Dodatkowo świetna charakteryzacja.
Dlaczego jest tylko 5 przedstawień? 3 w kwietniu i 2 w maju? Biorąc pod uwagę, że w WOK jest niecałe 200 miejsc, tylko 1000 osób ma szansę obejrzeć spektakl. To duża strata. Gombrowicz jest klasyką. Powinni go obejrzeć również maturzyści, oraz studenci m.in. polonistyki i teatrologii. WOK już dużo zainwestował w ten spektakl. W kalendarium jest dużo wolnych terminów. Pozostaje tylko grać!
Ogłoszono program XXV Festiwalu Mozartowskiego w WOK
http://www.operakameralna.pl/index.php?2015-czerwiec
Saba, mirax – dzięki!
I ja się skromnie przyłączam do gratulacji dla PK za nominację dla jej ZNAKOMITEGO bloga, który jest tak interesującym forum wymiany opinii.
A na chwilę wracając do Akademii Sztuki w Szczecinie, która ma piękną siedzibę w odrestaurowanym Pałacu pod Globusem (niedawno zwiedzałem) to mimo, że jest tam część muzyczna (a nie ma tam naprawdę kompozycji?) to chyba większy poziom prezentuje część malarska i nowych mediów, bo uczą naprawdę wybitne postaci (Ska, Kuskowski i in.). Ale to dość ciekawe – łączenie muzyki z plastyką w jednej uczelni, ale to chyba wciąż ekspryment…
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Piękny ten Mozart. A MM ma wpaść do Warszawy za parę miesięcy, ale nie na koncerty, tylko na interesy – zobaczymy, co z tego wyniknie dla WOK i dla niego 😉
Akademia Sztuki w Szczecinie ma wydział instrumentalny i wydział edukacji muzycznej. Ciekawe, co z tymi nowymi mediami. Był swego czasu taki projekt na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym, częściowo robiony wspólnie z ASP. Niestety to się skończyło. Ciągnie to własnym przemysłem Marek Chołoniewski w Krakowie, ale raczej tylko w muzycznym zakresie. A strasznie to ciekawe i wydaje mi się, że powinno być na wszystkich uczelniach artystycznych – w końcu czas jednak poszedł do przodu… Jednak konserwatyzm naszego muzycznego środowiska akademickiego jest nie do przejścia
PK, rozwój muzyczny Szczecinowi na pewno by się przydał. Ale jak twierdzą sami szczecinianie przez lata ów rozwój był jednak trochę blokowany przez różne organy decyzyjne na szczeblu centralnym. Pieniądze na kulturę i edukację artystyczną szły tam z Warszawy zawsze naprawdę niewielkie co chyba nawet w wymiarze polityczno/transgranicznym nie było mądrym posunięciem. Nawet tak niby banalna rzecz jak remont sąsiadującej z Akademią szkoły muzycznej II stopnia. Dyrektorka tej szkoły mi opowiadała, że minister Zdrojewski konsekwentnie nie chciał dać środków na niezbędny remont zabytkowych pomieszczeń. Analogiczna sytuacja we Wrocławiu została, podobno, załatwiona od ręki. Nie wiem ile w tym prawdy, ale jeśli jest to ciut wyolbrzymione to jakaś frustracja w tym Szczecinie jest.
Brak poważnej i dobrej uczelni muzycznej w tym mieście chyba był jednak sporym błędem, bo z tego ośrodka pochodzi sporo wybitnych muzyków. Nie mogli w swym rodzinnym mieście studiować Bartek Nizioł, Artur Stefanowicz, laureatka paszportu Polityki Agnieszka Budzińska Bennett i wielu innych.
Może więc dlatego @Muzyk ze Szczecina zareagował tak emocjonalnie? Bo jak już uczelnia artystyczna w „niekochanym mieście” (określenie na łamach „Polityki”) jest to okazuje się, że opiniotwórczy krytycy muzyczni z Warszawy o tym nie wiedzą…
Agnieszka Budzińska-Bennett niestety nie otrzymała Paszportu „Polityki” 🙁 Była tylko dwukrotnie nominowana… Jakby to ode mnie zależało, byłaby laureatką już od dawna 😉
Faworyzowanie przez Zdrojewskiego Wrocławia było widoczne jak na dłoni. Jak widać, myślał przyszłościowo, bo przecież to właśnie wrocławianie wybrali go na europosła…
Warto tu dodać, że wyższa uczelnia muzyczna działa już w Szczecinie na wiele lat przed powołaniem Akademii Sztuki. Była to mianowicie filia poznańskiej Akademii Muzycznej. Prowadziła te same wydziały co dzisiejsza Akademia. I jeszcze mała ciekawostka. Uczelnia mieści się w pałacu, w którym urodziła się caryca Katarzyna II.
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=DGPzqg41Hj4
Czytam w poważnej gazecie wywiad z wybitnym reżyserem teatralnym, a w nim następujące zdanie : „idziemy do filharmonii na Beethovena – dla samej muzyki, chociaż to nie jest już dźwięk z naszego świata.”
Czy ktoś z Państwa mógłby mi wyjaśnić, co znaczą te słowa?
Pytania pomocnicze: dlaczego nie jest? a jaki jest?
Dzień dobry 🙂
@ Dariusz07 – o nie, to teraz ja muszę zrobić poprawkę 😀 Bynajmniej nie caryca Katarzyna II się w Pałacu Pod Globusem urodziła (ta też w Szczecinie, ale gdzie indziej – na Farnej), lecz Maria, żona Pawła I. Obie caryce zresztą naprawdę na pierwsze imię miały Zofia.
Filia, i owszem, była, ale trudno nazwać ją samodzielną uczelnią, a studiów kompozycji tam nie było. Zresztą i tak kto chciał wyższego poziomu, wyjeżdżał ze Szczecina, choćby do Poznania czy Bydgoszczy właśnie. Miałam wielu takich kolegów.
Filia…to chyba nie ma o czym mówić. Trudno naprawdę to nazwać uczelnią…Zresztą jak słyszałem przez całe lata Poznań stawał na głowie, żeby w tym Szczecinie samodzielnej uczelni muzycznej nie było. Pózniej odpuścił, zaangażowało się grono miejscowych lobbystów i uczelnia powstała. Z tego co wiem są tam kierowane naprawdę niezłe środki finansowe i ściągnięto na wydział malarstwa i nowych mediów dobrych wykładowców, choć mieszkający w Berlinie Lex Drewinski pochodzi ze Szczecina…Ale np. Kuskowski przyjechał az z Łodzi, bo, jak twierdzi, nowa uczelnia daje większe możliwości wykreowania nowego modelu edukacji artystycznej.
To może być bardzo ciekawe. I tym bardziej w tym kontekście kompozycja byłaby tam potrzebna.
Panie Piotrze, przeczytałam ten wywiad z Michałem Zadarą. Mówi tam zresztą ciekawe rzeczy. Ale kompletnie nie rozumie, że muzyka jest zupełnie innym rodzajem sztuki niż teatr, że jej język jest ponadczasowy, a dźwięk jest zawsze tym, co brzmi tu i teraz. Patrzy kalendarzowo: jeśli coś jest sprzed naszego stulecia, to już jest „z innego świata”. Jeśli można się z nim zgodzić co do Mickiewicza, to nie co do Beethovena. Ale to niestety wcale nierzadkie spojrzenie.
Warto poczytać, co w roku 1932 o Weselu Wyspiańskiego pisał Słonimski, który miał wówczas 37 lat, czyli był o 2 lata młodszy od Michała Zadary dzisiaj. Bardzo otrzeźwiające. Moim zdaniem teatr – to znaczy jedyne, co z teatru zostaje, a mianowicie teksty dla niego napisane, bo wszystkie przeszłe przedstawienia „to duchy jedynie, które w powietrzu już się rozpłynęły”, jak mówi Prospero – jest tylko trochę mniej ponadczasowy, niż muzyka. To samo dotyczy malarstwa, poezji, czy powieści. Wszystkie przywiązane są do ziemi aktualnym kontekstem i konkretem, a jednocześnie uniwersalne i skrzydlate. Co dla nas znaczy, konkretnie, Fala Hokusaia? Ani ten czas, ani ten styl, ani ta cywilizacja – a przecież na jej widok dech nas zapiera. Kiedy powstawało „wykonawstwo historycznie oświecone”, naczelna kpina brzmiała, że trzeba by też wskrzesić publiczność, co żyła przy świecach i się nie myła. Ten typ argumentacji pojawia się i dzisiaj, właśnie w tej postaci – ale dlaczego Mickiewicz (czy Ajschylos?) mają być mniej „ponadczasowi” niż Beethoven? Fakt, że znamy ich nazwiska, a niektóre kawałki na pamięć, dowodzi chyba wystarczająco, że są. Choć, oczywiście, rozumiemy ich inaczej, tak jak inaczej słuchamy Beethovena po Bartoku, niż przed. Są w tym myśleniu wątki w najwyższym stopniu niepokojące.
Słowo jest zdecydowanie bardziej związane z momentem, w którym zostało napisane. Dziś patrzymy w zupełnie innym kontekście, poprzez wszystko, co stało się w tym czasie. Słusznie Zadara zauważa, że Mickiewicz był przycinany dla potrzeb przycinających, jednak prawdą jest również, że opozycja czucie i wiara/szkiełko i oko, a zwłaszcza zdecydowane stanięcie Mickiewicza po stronie pierwszego członu tej opozycji, miała ogromny wpływ na polską mentalność przez pokolenia (niestety). W muzyce nie ma takich problemów. W malarstwie też raczej nie.
Przeczytalam wywiad z Michałem Zadarą. Mam pewien sentyment do „Dziadów” – debiutowałam w nich na scenie. Miałam pięć lat, „scena” znajdowała się w jednym z warszawskich liceów, kiedy troszkę podrosłam, okazało się, że aktorstwo zdecydowanie mi nie leży, ale… do dziś czuję, jak moja spektaklowa siostra pewnie trzyma mnie za rękę. I ta właśnie ręka, lewa, nerwowo reaguje na lekturę wywiadu.
„Dziady” celebrują wielość – już liczba mnoga w tytule na to wskazuje. To są różne sztuki o różnych dziadach (…) – lewa ręka bezwiednie sięga po brzytwę. Czytam dalej – o aktualnym Szekspirze i nieaktualnym Mickiewiczu. Nie zgadzam się z tą tezą, ale jeszcze bardziej nie zgadzam się z argumentacją. Jeśli Szekspir jest nadal aktualny, to przecież nie dlatego, że aktualna jest sytuacja geopolityczna, w której i o której pisał. Szekspir jest aktualny, bo Wielka Brytania nadal jest monarchią, a Mickiewicz nie, bo dziewczyny z Pussy Riot miały adwokata? Cytat przytoczony przez Pana Piotra jest wstrząsający. To dla mnie odkrycie, że zdarza mi się chodzić do filharmonii „dla samej muzyki”. Wreszcie też zrozumiałam, dlaczego przegrałam ze łzami na jednym z występów Belcea Quartet – po prostu wzruszyła mnie do łez obcość i nieaktualność muzyki Beethovena. A może jestem zielonym ludzikiem? Albo odezwała się we mnie pamięć poprzedniego wcielenia?
Czytając wywiad z Michałem Zadarą też się wzruszyłam – jego pewnością siebie („na pewno nie jest o to utwór o miłości do ojczyzny – to mogę z całą pewnością stwierdzić.”) i powściągliwością („Nie zajmuję się więc „Dziadami” z przyczyn osobistych i to chyba dobrze.”, „aktem politycznym jest wystawienie ich [Dziadów] w całości.”) Moim zdaniem reżyser (może szkoda, że jego nikt nie prowadzi przez „Dziady” za rękę?) mierzy siły na zamiary – a twierdzi, że Mickiewicz jest nieaktualny…
Przede wszystkim – Dziady są przypadkiem bardzo szczególnym, bo już z Mazepą nie mielibyśmy takich problemów. Podobny przypadek stanowi cytowane Wesele. To już taka nasza rozbiorowa specyfika, ale to przecież nie są tylko historyjki o celach wileńskich i podkrakowskich przebierankach. Obiekcje Pani Kierowniczki w stosunku do Mickiewicza w znacznej mierze podzielam (to, co Słonimski pisze o „mistyce” Wesela odnosi się w jeszcze większym stopniu do Dziadów), a przeczytana/wysłuchana niedawno na świeżo Improwizacja (Holoubek – olbrzym) wzbudziła nagle moje przerażenie. Bo to zarazem genialny i straszliwy tekst, trochę – mutatis mutandis – jak fanatyczne teksty kantat Bacha, o których tu kiedyś rozmawialiśmy.
Ale geniusz Dziadów nie na tym polega, że są „o czymś”, tylko na tym „jak” o tym czymś są. Szekspir nie jest w historyjkach, tylko w słowie. Ryszard III to, „aktualnie” rzecz biorąc, gazetka ścienna Tudorów, ale przecież ten aspekt nic nas nie obchodzi. A mitologia Ajschylosa? A i muzyka jest także uwikłana w swój czas. Wciąż musimy się dokopywać do tego, jak była grana i jak rozumiana. Tylko jeżeli ktoś się w tym wszystkim czuje obco „na dzień dobry” – to chyba tylko jego strata, co?
O tej liczbie mnogiej w tytule Dziady to oczywiście niemądre, bo przecież nigdy nie było obrzędu jednego Dziada 😈 Ten passus o Pussy Riot też bez sensu. Jednak aktualność Mickiewicza jest moim zdaniem rzeczywiście dyskusyjna. Zresztą trzeba by ustalić, o co nam w tym wypadku chodzi w słowie aktualność: wydaje mi się, że nie chodzi o to, czy Mickiewicz wciąż nas dziś głęboko porusza, lecz raczej czy opisuje dzisiejsze problemy. Otóż dzisiejszych problemów nie opisuje, ale w niemałej mierze jest ich źródłem. W tym kontekście ciekawy z kolei wywiad z Lechem Raczakiem w „Gazecie Świątecznej”.
Jako się rzekło, tak się wybrałem na ‚Operetkę’ do WOK. Nie chcę się tutaj spierać czy opera to przede wszystkim śpiewacy, czy też jednak coś więcej, gdyż rozumiem takie zdanie Szanownej PK jako pewien skrót. Dla mnie jest to nierozłączny kolaż wszelkich sztuk, przez co uważam ją za formę doskonałą. Dodatkowego uroku dodaje też wiedza na czym polega to cudowne „oszustwo”. O wykonawcach, którzy w czasie gdy nie są na scenie, wracają do przerwanej przed chwilą partii szachów, palą papierosy, opowiadają dowcipy, jak rozmawiają o wszystkim, tylko nie o tym co w tym samym momencie zachwyca publiczność. Przecież to czysty absurd!
Tak też i widzę spektakl w WOK. Zręcznie napisana muzyka p. Dobrzyńskiego, może nie odkrywcza ale świetnie pasująca do teatru Gombrowicza. Bardzo dobrze brzmiące partie instrumentalne. Dobra forma śpiewaków. Świetne kostiumy i scenografia p. Rudzkiego. Poprzez rozszerzenie elementów scenografii na boczne ściany widowni, nagle się okazało że malutka scena może być zupełnie nową przestrzenią, wyrywającą się z kanonów STS-u. Duży plus dla twórców spektaklu, p. Lacha i p. Fiugajskiego, że chyba po raz pierwszy w WOK uniknięto karykaturalnych (jak dla mnie – wspominał też ten problem na blogu chyba Gostek Przelotem? i się z nim zgadzam) proporcji pomiędzy krzyczącymi śpiewakami, a niesłyszalną orkiestrą. Może jest to kwestia przypadku, bowiem reżyser, p. Lach jako że nie jest reżyserem operowym, „rozgrywał” często aktorów/śpiewaków wewnątrz sceny, nie każąc im stać przy rampie i krzyczeć w otchłań malutkiej przecież widowni. Nie byłem natomiast tak olśniony – jak Sz PK – p. Monowidem (Fior). Doceniam jednak jego umiejętności wokalne, jak też i to, że stworzył on aktorsko postać dominującą na scenie. Zwłaszcza, że większości postaci jednak nie udało się stworzyć kreacji na tę miarę. W ogóle odnoszę wrażenie pewnego przeładowania pomysłami reżyserskimi. Ciągle przypominały mi one spektakle Gombrowicza czy Witkacego już gdzieś widziane. Nie jest to oczywiście zarzut, ale sądzę że odbiło się to na pewnym braku spójności całości przedstawienia i jego przesłania. (Jak mawiał jeden z wielkich twórców teatru: …jak nie wiesz co u Witkacego aktorzy mają grać, każ im chodzić po scenie po obwodzie kwadratu, a im bardziej karykaturalne będą ich ruchy, tym lepiej…).
Mam też problem z Albertynką. Wciąż przypomina mi się tu Gombrowiczowska Iwona, ze spektaklu Zygmunta Huebnera z 1983 roku, fantastycznie grana przez Darię Trafankowską. Niema rola, a jednak przykuwała uwagę, stanowiąc pewną oś dla całości przesłania. Czy Albertynka też nie powinna taka być?
Może trochę przydługo, no ale to tylko blog…
Ja nigdy Pana Zadary nie uważałem za „wybitnego reżysera”…A widziałem wiele jego spektakli z okresu gdy kilkoro krajowych recenzentów śledziło każdy jego krok, który natychmiast trafiał na łamy m.in „Polityki”. Uważam, że on nie umie c z y t a ć klasycznych tekstów, traktuje instrumentalnie i protekcjonalnie co jest nieznośnie, bo pan jest odtwórcą, a nie twórcą, nie wspomnę już o zgrzytach stylistycznych…Chyba problem też polega na tym, że wielu realizatorów zajmuje się przede wszystkim śledzeniem w tekstach „aktualności”…
Przyznam się bez bicia, że niewiele spektakli Zadary widziałam, ale np. Oresteią Xenakisa w Operze Narodowej byłam zbulwersowana. Długo też nie zagrzała miejsca.
To już wolę jego żonę.
@ Wolf – ale co zrobić, skoro Albertynka nie jest rolą niemą? Czym byłaby ta postać bez wzdychania do nagości?
Widziałem jeden jedyny spektakl Michała Zadary, Zbójców w Narodowym, gdzie moim zdaniem nastąpiło cudowne, krótkie spięcie między klasycznym, strasznie problematycznym tekstem a reżyserskim, prześmiewczym dystansem. Było tam parę scen mistrzowskich i świetni aktorzy (szczególnie obaj bracia, Franciszek-Stippa i Karol-Paprocki).
Ale ja nie o jego twórczości scenicznej, tylko o tym jednym zdaniu, które mnie tak zaintrygowało.
Myślę, że wszystko, co nam mówi o ludziach, ich położeniu i ich duszy, jest „aktualne”, bo ani ludzka dusza, ani ludzkie dzieje aż tak się nie zmieniły przez te 2500 lat od Ajschylosa. A sztuka nie jest od tego, żeby „się odnosić do aktualności”, tylko, żeby nam pozwolić lepiej zrozumieć siebie, innych i świat i zyskać zdrowy dystans do tej „aktualności”.
Dlatego tak mnie dziwi ktoś, kto od pierwszego wejrzenia stawia grubą szybę między sobą a Beethovenem – i chcę zrozumieć, dlaczego.
No bez przesady – ludzkie dzieje nie zmieniły się od Ajschylosa? 😯
Co do duszy (abstrahując od tego, czy istnieje), też miałabym wątpliwości…
To zalezy co rozumiemy przez „ludzkie dzieje” i przez „dusze”. Zmieniaja sie opowiadane „historie”, „suzety”, ale „dzieje” pozostaja najczesciej niezmienne, zwlaszcza jak sie zabiera za nie ktos naprawde wielki. „What’s Hecuba to him or he to Hecuba? – zastanawia sie Dunski Ksiaze, odserwujac wlasna reakcje na przedstawenie teatralne.
Ja tez pamietam Hekube juz tyle lat, choc nic mi do niej. W Trojankach wystawianych w La Mammie przez Andreia Serbana i we wstrzasajacej interpreracji Proscilli Smith. Bo ta Hekuba byla moja Prababcia, babcia mojej Starej, ktorej ona sama nigdy nie poznala.
Prawa nimi rządzące? Bardzo niewiele. Nieprzypadkiem wszyscy poważni politycy czytają wciąż Sun Zi… A ludzie u Ajschylosa myślą, czują i pragną dokładnie tak samo, jak my, tylko mówią o tym innym językiem. Te 2500 lat to epizod…
Ano, to zależy, co rozumiemy przez dzieje.
Mały przykład: za Ajschylosa nie znano ludobójstwa. Wojnę i owszem, ale prowadzono ją według pewnych zasad. Nikomu nie śniło się coś takiego, co ludzkość sobie robiła i robi w paru ostatnich wiekach.
Szczęścia chcę, co nie budzi
gniewów bożych… Nie pragnę
grodów burzyć – i mój też gród
niechaj nie zna niewoli!
To mój ulubiony cytat z Ajschylosa. Ale są i inne:
(…) Los znaczony
nieść trzeba ze spokojem, jako że niezłomna,
niezwalczona jest twardej konieczności siła.
Na nic nie zda się głosić niedolę – a jednak
i milczeć trudno…
(…) litością
wiedziony zmyślonymi nie pocieszaj słowy:
najszpetniejsze zło w mowie gnieździ się kłamliwej.
Człowiek nigdy nie syty i nigdy mu dość,
choćby szczęścia miał w bród… Choćby pławił się dom
we wszelakiej rozkoszy, czy najdzie się ktoś,
co by szczęściu rzekł: „Nie wchodź, nie trzeba” – ?…
Pani Kierowniczko, zabijano się na taką skalę, na jaką potrafiono i usilnie kontynuowano prace nad ciągłym zwiększaniem możliwości w tym zakresie. Jednocześnie filozofując, jak powyżej.
Piękne to filozofowanie, fakt. Terrorysta by tak nie potrafił. 😈
Aga, my girl!
Terrorysta może nie, ale czy tyrani są lepsi? https://www.youtube.com/watch?v=y2inmCWai64
Kiedy tu nie ma żadnej sprzeczności: największych zbrodni w dziejach ludzkich dokonano w imię powszechnego szczęścia oraz wolności…
A w ogóle Aga pięknie wybrała kawałki, które mogły przecież powstać wczoraj.
Tyrani z pewnością nie są lepsi. Ale to zupełnie inna kategoria… Tyrani byli, są i pewnie będą. Terroryzm zaczął się chyba dopiero gdzieś w XIX w. i przybierał różne kształty – to też „udoskonalano”.
Kiedyś nie było terrorystów, tylko skrytobójcy, bo zabijać podstępnie trzeba było tylko władców i możnych. Szarych ludzi mordowano i, no właśnie, terroryzowano zupełnie otwarcie, w majestacie władzy i za przyzwoleniem kapłanów. Kobiety, dzieci, niewolnicy w ogóle nie mieli statusu osób; poddanych w czasie wojen nie tyle zabijano, jako ludzi, ile niszczono, jako aktywa. Terroryzm mógł się pojawić, kiedy na sporym terenie kontrolowanym przez homo sapiens zaczęto, oficjalnie, uznawać życie każdego człowieka za zasługujące na ochronę, a władza zaczęła być rozliczana z tego, jak to życie chroni. Tak mi, w każdym razie, w tej chwili przyszło do głowy, ale niewykluczone, że bredzę. 😉
Trochę odlecieliśmy w kosmos 😀 Ale w końcu jest rocznica lotu Gagarina…
To może polatajmy jeszcze trochę, a potem podstępnie zostawmy tam tyranów i terrorystów i wróćmy na Ziemię bez nich. ❗ 🙂
Jestem za! 😀
dzień dobry
Z teatralnych prac Pana Zadary, ale i również wielu jego wypowiedzi – prasowych, radiowych, telewizyjnych, czy konferencyjnych – ja akurat usłyszałem tyle, że nie brak mu wielkiej pewności siebie. Dla mnie – malutko.
Idąc jeszcze tym tropem: co więc zrobić z Sokratesem, Konfucjuszem, ale i Tomaszem z Akwinu? Co zrobić z Bogiem ze Starego Testamentu i Bogiem z Nowego Testamentu? A co zrobić np. z chorałem gregoriańskim, pieśnią cerkiewną, albo mugham? (niektórzy pewno powiedzą: „wyłącz to arabskie wycie!”). Co zrobić z Dantem, Norwidem, Herbertem, ale i Gombrowiczem, czy Toporem?
Od nas także zależy, co słyszymy, co widzimy, co w ostateczności w nas zostaje…
“idziemy do filharmonii na Beethovena – dla samej muzyki, chociaż to nie jest już dźwięk z naszego świata” – szalenie modne („krótkie porcięta”) i jakże „aktualne” wyznanie…
Co się tyczy „samej muzyki”, szukam właśnie kompozytora w muzyki historii, który by swoją sztuką udowodnił swoje programowe założenia, że np. „Jest tylko dźwięk i nic poza nim. Że niczego „dokoła dźwięku” nie ma i nic poza samą muzyką go tak naprawdę nie interesuje”.
(„dookoła tego dźwięku” nie zawsze musi być Bóg). Taka sztuka nie udała się nawet Lutosławskiemu. No może taka „sztuka” udaje się niekiedy dostarczycielom dźwięków do wind, albo galerii handlowych, ale nie są to jednakowoż windy do nieba, choć są to niewątpliwie dźwięki jak najbardziej z naszego świata 🙂
Z młodych stref (ale takich jakie lubię) 🙂 mnóstwo dojrzałych nut dostarczył mi w ostatni weekend jazz spod znaku RGG – „Aura” oraz Kwadrofonik ze Strugiem.
Pięknie kończy się i jedna i druga płyta. Paszportowców telefonem nieodebranym… Kto do kogo dzwoni? Odpowiedzi na moje ucho (i ducho) jest może nawet więcej niż 2.
Pozdrowienia M
No proszę. A ja jeszcze nie mam tej płyty. 🙁
Szczęka mi opadła po raz kolejny – jak ludzie mogą się chwalić swoją ignorancją i jeszcze coś mieć czelność oceniać:
http://technologie.gazeta.pl/internet/1,113842,17699416,Opera_Seconda___Gra_z_kultura.html#BoxBizCz
Pani Kierowniczko, on pisze do ludzi bez elementarnej wiedzy o fizyce i o muzyce, za to gotowych zapłacić kilka średnich krajowych za kabelek. Taka praca. Pochylmy się i zadumajmy, ale nie za długo, bo my działamy na innym rynku. 😛
Drobna uwaga językowa: do czasu rozpanoszenia się inglisza dedykowało się Eroicę czy inszą tam sonatę lub sonet. A dziś pan Kisiel (i nie on jeden – ach, ci audiomaniacy) śmie dedykować mi kolumny i kabelki… Wypraszam sobie!
@Piotr Kamiński
Ja jeszcze zdaniu p. Zadary, które Pan tutaj przywołał
Może autorowi chodziło raczej o to, że nie dźwięk nie jest z naszego świata, tylko odbieramy już tę muzykę jednak inaczej. Może wyraził się nieprecyzyjnie. Gdyż, tu nie zgodzę się z dalszą Pana argumentacją, ludzie od czasu Ajschylosa nie myślą, nie czują i nie pragną tego samego. Tym zagadnieniem zajmuje się np. psychologia emocji, a tam nurt zwany społecznym konstruktywizmem. Według tegoż, emocje i pragnienia są uzgadniane, konstruowane w konkretnej grupie, miejscu i czasie. I jak najbardziej zmienne. Nie mówiąc już o tym, że w różnych epokach pewne emocje występują, by w następnych zaniknąć. Jakie emocje znano, jakimi terminami je określano, które były ważne, i co oznaczały, to można badać poprzez teksty źródłowe. Tak można by myślę rozłożyć Ajschylosa, którego zacytowała Aga. Ale czy rozumiany był przez starożytnych tak samo, jak my odczytujemy te frazy, tego nie można tak po prostu stwierdzić. Może powołam się tu na konkretny przykład, bliższy czasowo niż Ajschylos. Jedna z uczestniczek Powstania Warszawskiego po uroczystej premierze filmu Jana Komasy „Miasto 44”, poproszona o komentarz, powiedziała, że film jej się podobał, ale powstanie zostało w filmie pokazane poprzez współczesne emocje i za pomocą współczesnego języka. Jej odbiór powstania był zatem inny, a film został dostosowany do potrzeb emocjonalnych współczesnego widza. Nie widziałam jeszcze tego filmu, więc może nie powinnam się powoływać. Ale to też nie ma takiego znaczenia, bo dopóki nie posłucham, czy nie poczytam relacji z tamtego czasu, i tak nie będę potrafiła porównać tych światów emocjonalnych.
Zgadzam się z inną częścią Pana wpisu, z teatru pozostają jedynie napisane słowa, z muzyki partytura. Interpretacja, recepcja jest nasza.
@ WW
Przecież ten #$%^&*( radzi ludziom, jakie są dobre głośniki do poważki. Czyli tym, co poważki słuchają. To dlaczego demonstruje przed nimi, że się nie zna? Przecież do takiej opinii target 😉 nie będzie miał zaufania, o najmniejszym szacunku nie mówiąc.
Ale własnie o to chodzi, że ten target (nie od jakiejś muzyki, tylko od aspiracji do słyszących lepiej) łyka wszystko, byle było napisane audiofilskim żargonem. To co, że tam nie ma żadnej treści? Za to można się nauczyć na pamięć kilku fragmentów i użyć w konwersacji, kiedy już się te głośniki kupi i ktoś zapyta o opinię. To jest bezcenne, cała reszta 10 tysięcy za sztukę.
Jak ktoś potrzebuje głośników tylko do słuchania muzyki, to ani tego nie będzie czytać, ani kupować, więc zagrożenia nie ma. 🙂
WW, a tak przy okazji, co z tą obiecaną epistołą na wiadomy temat? 🙂 Przydałaby się, bo właśnie się naradzamy nad tym, szto diełat’…
Ojej 😳
Się przeleżało, ale wezmę i dokończę. Jutro przyślę.
To znaczy już dzisiaj, ale wieczorem. 🙂
OK 🙂
Dobranoc!
dzień dobry 🙂
To ja jeszcze powrócę do „Dziadów”.
Tadeusz Konwicki też swego czasu przedstawił nam swoje „Dziady”.
Trzeba powiedzieć, że przecież je uwspółcześnił (bo opowiadał nam tę historię poprzez siebie – historii świadka) a i znacznie, równie autorsko, skrócił. Mam jednak przekonanie (choć nie widziałem tego już kilka lat), że najważniejsze tematy „Dziadów” są przecież genialnie w filmie zawarte. I Jest w nim również przez cały, cały czas moja Ojczyzna…
Mam też przekonanie, że po drugiej stronie, tak strasznie pewna swego młodzież XXI w., pragnąc nam ofiarować, w dodatku „po całości Dziady”, chce je przy tym i już na starcie „wykastrować” z pewnych tematów fundamentalnych. Że oto one „nie są już z naszego świata”… Paradoksalnie, może dla niej już nie są 🙂 Pan Zadara mógłby np. pamiętać, że „Dziady” mógł np. przeczyć nie tylko jeden on.
I zgodzę się z Panem Piotrem. Od zarania świata dziejów do dziejów końca (włączając w to i XX wiek z całą swą historią – a więc i pokrak i paskudztw) wielkie tematy (również dla sztuki) pozostaną nieodmienne: człowiek (jego los; człowiek jeszcze wciąż obojga płci), miłość (także samotność, nawet w miłości), śmierć, zbiorowość (rodzina, naród, ojczyzna), władza (zbiorowości bezbronność, a władzy strach, mizeria i okrucieństwo), Bóg (pytania o niego, nie-wiara, wiara w niego). Takim wielkim tematem może też być np. nasze dorosłe zwątpienie w świat, ale i niejednokrotnie zupełnie niespodziewany, jakiś niewinny promyczek, pochodzący często z młodzieńczych stron 🙂 albo od natury (ładnie o tym mówił np. Dygat). Różnicę widzę gdzieś indziej…
Kiedyś (wiele wieków temu) jedno malusie „dzień dobry” pewnej pani do pewnego pana mogło zaowocować dziełem pana po prostu epokowym. Uniwersum.
Dziś, ci przeróżni teatralni modni, mając już te, często wielowiekowe, wielotomowe dzieła w swoich rączkach, nie koncentrują się, przynajmniej moim zdaniem, na ich istocie, na fundamencie, tylko zwyczajnie na przejawach, a coraz częściej jedynie na gadżetach.
Często bardzo, bardzo na sobie i tej XXI wiecznej, ideologicznej „oprawności” (dlaczego tu się akurat nie buntują?). W dodatku w ogóle nie mówią mi „dzień dobry”. 🙂
W Narodowym zaczęli czytać całego „Pana Tadeusza” (znajdą się „mądrzy”, którzy też światu ogłoszą, że „nie jest to opowieść o miłości do ojczyzny”?).
Opiekę sprawuje Piotruś Pan naszego współczesnego teatru. Zupełnie Inny ktoś… http://www.narodowy.pl/repertuar,spektakle,100,pan_tadeusz_wszystkie_slowa.html
pa pa M
@Frajde
Nieporozumienie między nami polega na tym, że ja nie napisałem, iż ludzie myślą, czują i pragną „to samo/tego samego”, ale „tak samo”. To nie jest sprzeczne z wiedzą, o której Pan(i) pisze, choć, o ile się (słabo) orientuję, nie wszyscy podzielają wszystkie opisane wyżej poglądy. Oczywiście, że widz grecki inaczej „czuł” Oresteję, niż my, że nawet nie wspomnę o uczestnikach Powstania – i widzach filmu o Powstaniu (bo przecież nie wszyscy widzowie Ajschylosa zamordowali matkę za zabójstwo ojca, stąd samo zestawienie wydaje mi się niefortunne). Ale to nie zmienia faktu, iż dobrze zrobione dzieło sztuki wywołuje w nas silne emocje niezależnie od konkretnych, historycznych uwarunkowań, w jakich powstało. Inaczej nazwisko Ajschylosa byłoby nam nieznane.
Choć ewolucja, o której Pan(i) wspomina przekłada się również na pośmiertne kariery i przejściowe „zaćmienia” różnych twórców. Pamiętam, jak Przekrój narozrabiał w swoich dobrych latach, dając na okładce portrety Szekspira i Bacha z tytułem „Twórcy, którzy zrobili karierę”…
A co do życzliwej interpretacji słów p. Zadary, obawiam się, że to nadmiar optymizmu. Podobne poglądy, sformułowane znacznie ostrzej, krążą nie od dzisiaj w kołach zbliżonych do postępu. Rozmawialiśmy tutaj jakiś czas temu o wypowiedzi innego artysty, który, w skrócie, odsyłał Mozarta do muzeum, jako że Mozart, nie jeżdżący samochodem nie posiadający telefonu komórkowego, nie ma nic do powiedzenia współczesnemu Człowiekowi.
@mp/ww
Dziadom, czyli Lawie Konwickiego sam zawdzięczam nade wszystko kwadrans Holoubka w Improwizacji, którego nie tak dawno pewien młody krytyk teatralny zrugał, że „śmieszny, emfatyczny, aktorstwo muzealne”. Zrobiłem niedawno eksperyment, puszczając ten kawałek znajomemu Francuzowi, który słowa z tego nie rozumiał. Nie mógł oka oderwać i zwariował z zachwytu – to ja sobie wyobrażam, Boże Ty Mój, co by to było, gdyby rozumiał…
Hy hy, Kisiel to i tak chyba najbardziej rzeczowy (i wiarygodny) z tych recenzentów audio. Tylko jak się takich recenzji pisze po kilka na miesiąc, to nie ma siły, trzeba lać wodę i w koło Macieju. A tekst jest zajumany ze strony Audio, więc przeznaczony był dla tych, co się interesują sprzętem, nie operą (ewentualnie – operą przy okazji). Kisiel chyba nie tyle się chwali, co stwierdza fakt, że opery nie lubi 🙂
Fajnego kota znalazłem
http://refinersfire.us/wp-content/uploads/2014/01/646dec03-5b16-4764-88a6-ee890e45fad3.jpg
Piękny! Kto zgadnie, jaką arię śpiewa? 😀
A nie wiem, jakaś leżąca aria, trzeba by jakiegoś specjalisty od opery pytać 🙂
Odruchowo – Tosca. Ale to banał i jakoś bardziej mi pasuje wielka scena konającego Tristana.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że podpis jest w mylnym błędzie i że kot nie śpiewa, ale żąda: Daj mi rząd dusz!
A w Tosce to kto tam leży i kiedy (oprócz trupów)? – bo opery znam głównie ze słyszenia i trochę z czytania librett. Tu by mi pasowała jakaś dramatyczna wykrzyczana aria. Może rzeczywiście u Wagnera będzie najłatwiej coś zdybać, ale w jego przypadku nie wychodzę poza uwertury. A może u Straussa? Tam, jak kiedyś słyszałem, też nieźle się drą 🙂
Hm, chociaż w sumie to może być, że solista wydaje ostatnie tchnienie, więc i coś lirycznego mogłoby spasować.
Hm… a może nawet jakieś amore mijo 🙂
Tak czy owak, słucham właśnie Traviaty, to pod koniec będę miał tego kota w pamięci.
U Straussa od sceny łóżkowej zaczyna się Kawaler srebrnej róży 🙂
W Traviacie Violetta w ostatnim akcie umiera, ale do umierania to ten kot raczej się szczęśliwie nie zabiera 😉 Bardzo dziarsko wygląda.
Na Amfortasa też za rześki.
W Tosce – Tosca, w II akcie, najsławniejsza aria Vissi d’arte. Taka tradycja. Legendarna Maria Jeritza opowiadała, że doszło do tego przypadkiem. Na próbie, w obecności Pucciniego, przewrócił ją w tym miejscu Scarpia (to jest scenka z szarpaniem sukienek), a ona, z krwawiącym nosem, zaśpiewała to tak, na leżąco. Puccini, nadal według Jeritzy, oszalał z zachwytu i kazał jej tak śpiewać zawsze. Od tego czasu inaczej nie wolno – chyba, że dzisiaj reżyser akurat zawiesi na choince, albo każe jeździć na nartach wodnych.
Hm… nigdy nie widziałam tej arii śpiewanej w takiej pozycji. I to bez choinki czy nart wodnych.
A to pewnie coś odwołali…
😆
Coś mi się widzi, że ten kiciuś to może być Borys Godunow, on chyba też był taki trochę kudłaty 🙂
Aha! Scena śmierci, Borys śpiewa: „Ja car jeszczio!” 🙂
O to to! 😀
Dobre!