Tell strzela, lud strzałę nosi
I już za nami ostatnia premiera sezonu 2014/15. Wilhelm Tell Rossiniego w reżyserii Davida Pountneya pokazywany już był w zeszłym roku w Cardiff, gdzie reżyser jest dyrektorem. To niestety reżyser nierówny, a Tell moim zdaniem należy do tych mniej przekonujących jego realizacji.
Już sama uwertura jest wydziwiona i cokolwiek łopatologiczna. Solistka-wiolonczelistka siedzi pośrodku sceny i gra, pozostałe solowe wiolonczele towarzyszą jej z kanału. Gdy rozpoczyna się druga, burzliwa część uwertury, na scenę wpadają siepacze, zabierają artystce instrument i wybiegają zabierając ją ze sobą, a tymczasem zapala się górne światło i dostrzegamy roztłuczony „wrak” wiolonczeli wiszący wysoko w powietrzu, na tle abstrakcyjnego lodowcowego pejzażu wymalowanego na gigantycznej planszy z rusztowaniami z tyłu.
To jeszcze nic, bo zaraz potem jest coś strasznego. Na dole siedzi Wilhelm Tell z rodziną, na górze owej planszy pojawia się Rybak i… miałam chwilę, kiedy chciałam po prostu wyjść. Na szczęście solista ten (nazwisko zmilczmy) więcej już się nie pojawił. Nie wiem, dlaczego robić krzywdę śpiewakom, zwłaszcza młodym, obsadzając ich w rolach, którym nie są w stanie sprostać.
Dalsze role już były jednak lepsze. Tytułowy bohater (w tej roli młody Węgier Károly Szemerédy) rozkręcał się stopniowo, podobnie zresztą jak sama postać, która tak naprawdę na pierwszy plan wychodzi dopiero w III akcie. Starała się Bernadetta Grabias jako jego żona Hedwige, ale – przyzwyczajona do mniejszej sceny (jest solistką Teatru Wielkiego w Łodzi) – na większej niestety zbyt naciskała, co miało nienajlepszy wpływ na barwę głosu. Katarzyna Trylnik jako Jemmy, syn Tella, zuchowato odgrywała swoją rolę. Z głosów damskich najbardziej interesująca była Matylda – Anna Jeruć-Kopeć, która karierę rozpoczęła za granicą, więc w Polsce jest mało znana; barwę głosu ma naprawdę ładną, czasem jednak szwankowała technika – ozdobniki i biegniki nie zawsze były wyraziste.
Panowie w sumie byli ciekawsi. Koreańczyk Yosep Kang (Arnold) ma charakterystyczną dla azjatyckich tenorów jasną barwę; bez problemów wyciągał wysokie c i okolice. Trudny do rozpoznania był Wojtek Gierlach, który jako zły Gesler został ubrany w zbroję, posadzony na wózek inwalidzki i zrobiony na łyso (łyską, nie ogoleniem, ale bródkę musiał ogolić) a la Blofeld z Jamesa Bonda, znakomicie jednak się sprawdzał w roli psychopatycznego tyrana. Najbardziej zaskakująca była niewielka rola Leutholda: gdy wpadł na scenę, nagle pojawiła się zupełnie nowa jakość, klasa dla siebie, i pod względem aktorstwa, i głosu. Kto to był? Adam Kruszewski.
Szczególne uznanie należy się chórowi przygotowanemu przez Bogdana Golę – miał bardzo dużo roboty, bo przecież ciemiężony lud szwajcarski jest jednym z bohaterów tej opery. Wyróżniającym się elementem były też tańce zaprojektowane przez Irańczyka Amira Hosseinpoura – bardzo charakterystyczne, trochę pantomimiczne, składające się jakby z gęstego ciągu tików nerwowych – takie na mnie wywarły wrażenie, choć doceniam ich oryginalność (może był tam pewien wpływ Kyliana).
Do czego nawiązuję w tytule? Oczywiście do najsłynniejszej sceny, kiedy Tell strzela do jabłka na głowie syna. Odbywa się to w ten sposób, że pomiędzy nimi, za wielkim stołem, gromadzi się szereg ich pobratymców, podających sobie powoli strzałę z rąk do rąk, wreszcie ktoś zdejmuje jabłko z głowy chłopaka i wbija w nie strzałę. Oczywiście zrozumiałe, że chodzi o wsparcie moralne, jakie Tell otrzymuje od swoich, ale dość to dziwaczne. I to tylko jedna z wielu dziwaczności tego spektaklu. Co zaś do strony muzycznej, Andriej Jurkewycz mnie nie zachwycił – jego Rossini był ciężki jak Czajkowski. Fakt, nie jest to opera buffa, ale mimo to polotu nie powinno jej brakować.
W sumie jednak to dobrze, że Tella w Warszawie wystawiono (ponoć po raz pierwszy od ponad stu lat), choćby z powodu samej zawartości muzycznej – obok chwytów znanych nam z innych dzieł Rossiniego mamy i nowe, ciekawe, których kompozytorowi już później nie chciało się niestety rozwijać; wiele tu też nawiązań do melodii szwajcarskich. A emocje są naprawdę intensywne. Możemy wreszcie docenić wartość tego dzieła na żywo.
Komentarze
Spektakl od strony muzycznej, jak myślę, udany, choć zdarzyły się słabsze momenty. Duże oklaski dla chóru TW-ON i B.Goli; mieli sporo pracy i wywiązali się bardzo dobrze. Z solistów największe wrażenie zrobił na mnie Koreańczyk Yosep Kang (Arnold): jasny, mocny, czysty głos, przypominający nieco Juana Diego Floreza, dobry głos to także Anna Jeruć-Kopeć (Mathilde) – w kolejnych aktach wzrastał na sile i pewności. Nie zawiedli Karoly Szemeredy (Tell), Wojciech Gierlach w roli Geslera.
Reżyseria Davida Pountneya i scenografia Raimunda Bauera – dyskusyjne. Opera warszawska lubuje się w rusztowaniach, klatkach, pudłach, kartonach, drabinach etc.. Mnie to już wcale nie przekonuje, a nawet miejscami irytuje. Balet z gościnnymi tancerzami zdobył duży aplauz sporej części publiczności, ale dla mnie (i paru innych osób…) nie był niczym zjawiskowym; może zręcznym, ale na pewno nie porywającym.
Muzycznie udany wieczór, wizualnie – tak sobie.
Według mnie więcej niż udany muzycznie. Wbrew temu co napisała Pani Dorota, na moje ucho, orkiestra grała raczej lekko, jak na tak duży skład i nigdy nie „przykrywała” solistów. Nota bene nikt nie wspomniał o świetnym występie Adama Palki w partii Waltera.
Dzień dobry 🙂
Może z różnych miejsc sali było tę orkiestrę różnie słychać. Jedno też trzeba Pountneyowi przyznać – że ma doświadczenie w ustawianiu śpiewaków na scenie w taki sposób, że muszą być słyszalni. A w tych rusztowaniach to przecież nie nasz teatr się lubuje, tylko nasz gość, który już pokazał ten spektakl u siebie w Cardiff.
Dzień dobry,
w trwającym właśnie Konkursie im. Czajkowskiego dzisiaj o 14.30 naszego czasu zagra w 2 turze Julia Kociuban (której nową płytą wczoraj w Płytomanii bardzo cieszył się i chwalił K.Miklaszewski).
Nieco wcześniej, bo w samo południe inny nasz znajomy w 2 etapie – Lukas Geniusas.
Starać się unikać współprowadzącego relację misia w okularach – wczoraj ze zdumieniem od współprowadzącej Rosjanki dowiedział się o niejakim Nikałaju Kapustinie – że istnieje taki kompozytor, mało tego – że nawet jeszcze żyje. Współprowadząca przytomnie zrobiła koledze wykład, kto ów Kapustin (bo właśnie jego Wariacje grał Reed Tetzloff).
Na stronie konkursu można odsłuchać wszystkie wcześniejsze występy konkursowe.
http://tch15.medici.tv/en/performances/piano
Jeśli wolno, chciałbym się odnieść do nieścisłości, która wkradła się do recenzji. Napisała Pani, że „Tell” to „jedyna w twórczości Rossiniego opera seria”, podczas gdy kompozytor napisał ich wiele. Były to „Demetriusz i Polibiusz”, „Cyrus w Babilonie”, „Tankred”, „Aurelian w Palmirze”, „Zygmunt”, „Elżbieta, królowa Anglii”, „Torvaldo i Dorliska”, „Otello”, „Armida”, „Mojżesz w Egipcie” (w wersji francuskiej „Mojżesz i Faraon”), „Ricciardo i Zoraida”, „Hermiona”, „Edward i Krystyna”, „Pani Jeziora”, „Bianka i Falliero”, „Mahomet II” (w wersji francuskiej „Oblężenie Koryntu”), „Zelmira”, „Semiramida”; listę tę wieńczy rzeczony „Tell”.
Z balkonu orkiestra brzmiała całkiem nieźle. Zalety i wady śpiewu słychać było dokładnie te same, co z miejsca Gospodyni. I niestety słabości inscenizacji były tak samo widoczne. Nadmiar pomysłów konkurujących z muzyką zmęczył mnie, a nie wniósł nic szczególnie istotnego. Niepotrzebnie ilustrowana uwertura, skrzyneczki z niespodziankami, podświetlany stół, rusztowania przodem, bokiem i tyłem, wózek inwalidzki – razem stworzyły wizualny hałas. W tym wszystkim scenę ze strzałą uważam za najbardziej udaną – jest w niej skupienie i prosto wypowiedziana myśl. W oszczędnym, nieepatującym setkami efektów przedstawieniu ta myśl byłaby przeszywająca, w natłoku gadżetów stała się tylko jedną ze sztuczek.
Po tym „Tellu” zaczynam się poważnie martwić o ”Straszny dwór” w obróbce Pountneya, który nie ukrywa przecież, że w ogóle nie rozumie o co tam chodzi. Jego aroganckie lekceważenie znaczenia śpiewanego tekstu, remontowo-magazynowa estetyka scenografii i kompletny brak ucha dla klimatu muzyki w idiotycznych rozwiązaniach ruchowych nic dobrego Chęcińskiemu i Moniuszce nie wróży. Radzę uważnie patrzeć mu na ręce, aby uniknąć kolejnego „narodowego” skandalu.
A tymczasem…
http://www.crescendo.de/petrenko-zu-den-philharmnonikern-1000008673/
Niektóre niemieckie media doniosły już, że najbardziej prawdopodobnym kandydatem na następcę Rattle’a będzie Kirył Pietrenko.
Konferencja prasowa Berlińczyków dziś o 13.00, będzie do obejrzenia na ich stronie na żywo.
ps. odnośnie do rusztowań itp. – tak, Pountney się w nich lubuje, a napisałem, że „opera warszawska lubuje się”, bo i w „Traviacie”, i w „Łucji…” i w „Halce” wystąpiły bardzo podobne elementy. A wózek inwalidzki i na nim cesarz – tak było już w „Turandot”. Nie marudzę, ale mnie to się po prostu nie podoba i bardzo spłyca możliwości sceny warszawskiej, która możliwości techniczne i ‚wizualne’ ma dobre.
Pozdrawiam serdecznie Panią Redaktor i cały Dywan 🙂
Krzysztof Dix – oczywiście, już poprawiłam, nie wiem, co mnie zaćmiło o pierwszej w nocy 🙂 Ale tak to właśnie jest: z jednej strony czuję na plecach terror, żeby natychmiast pisać, bo ludzie mnie popędzają, a wrażenia na świeżo spisane są żywe, z drugiej strony jest zmęczenie i w związku z nim zbyt duże ryzyko jakichś literówek czy takich właśnie kwiatków 😉
A dla Julii Kociuban gratulacje, chyba taki wyczyn dawno się polskiemu pianiście na tym konkursie nie wydarzył. Jeśli w ogóle. Trzymamy kciuki. O płycie wspominałam w kwietniu.
@Dorota Szwarcman
Takie omyłki, gdy popełniane w pośpiechu, są zupełnie zrozumiałe. Dziękuję za uwzględnienie uwagi, mam nadzieję, że mój poprzedni wpis nie zabrzmiał jak napomnienie 🙂
Nie zabrzmiał, był absolutnie słuszny 🙂
KIRYŁ PIETRENKO następcą Simona Rattle’a u Berlińczyków.
Petrenko – bardzo dobry dyrygent, ale kojarzony przede wszystkim z operą. Operowy epizod berliński też ma za sobą (Komische Oper). I ciekawe, jak połączy tę funkcję z szefostwem Bayerischer Staatsoper, gdzie ma kontrakt do 2020 r. Chyba że zrezygnuje.
Lebrecht nie byłby sobą, gdyby nie podkreślił, że to będzie pierwszy Żyd na tym stanowisku 😆
http://slippedisc.com/2015/06/flash-brlin-philharmonic-elect-kirill-petrenko-as-music-director/
No i pisze, że z Monachium będzie musiał zrezygnować.
Ciekawe, kogo tam ściągną 😉
Niełatwo byłoby znaleźć wielkiego dyrygenta, który nie wyrósł w operze, od Toscaniniego poczynając, żeby o Mahlerze nawet nie wspomnieć. Są oczywiście sławne wyjątki, ale ci, co tam nie zaczynali, marzyli o tym całe życie i próbowali ten brak nadrobić (jak Kubelik i Barbirolli w Covent Garden, no i Bernstein oczywiście – napewno o kimś jeszcze zapomniałem). To zawsze była szkoła Mistrzów.
Daleko się nie rozglądając, Simon Rattle NIE wyrósł w operze 🙂
Rattle nie, ale jego najsławniejsi poprzednicy – Bülow, Nikisch, Furtwaengler, Karajan, Abbado – jak najbardziej. Jedyny wyjątek na tej liście to kosmita Celibidache…
Ciekawy przypadek wśród Gigantów stanowi Mengelberg, który na oko nogi w kanale nie postawił. W każdym razie szukając po wierzchu niczego na ten temat nie znalazłem, ani jednego tytułu w jego repertuarze (tylko parę uwertur). Fakt, że Amsterdam dorobił się stałego teatru operowego dopiero po wojnie.
Dla mnie numerem 1 premierowej obsady był zdecydowanie Yosep Kang – wspaniały, świeży głos, idealny do belcanta. Panowie w ogóle się udali, panie w sumie jakby mniej – po Mathilde Georgii Jarman z koncertowego warszawskiego wykonania sprzed bodaj siedmiu lat Anna Jeruć-Kopeć miejscami jednak rozczarowywała; stanowczo nie była wczoraj godną partnerką dla Arnolda. Tytułowy bohater robił wrażenie i posturą, i głosem. Co do orkiestry oraz dyrygenta – zgoda z guciem; do mnie koncepcja maestra Jurkiewicza przemówiła – począwszy od uwertury, której ostatnia część drażniła moje uszy jakoś mniej niż zwykle.
Wstawki baletowe też mogły się podobać, dobrze ożywiały całość – choć w tej dziedzinie czuję się raczej profanem.
Wizualnie, zwłaszcza scenograficznie, można się było wszakże bardziej wysilić – tu zgoda z przedpisaczami 🙂 – w końcu TW ON aż tak bardzo oszczędzać chyba nie musi…
Mimo wszystko, moim zdaniem warto.
Arnold, żeby było śmieszniej, miał wdzianko, w którym wyglądał jak Przewodniczący Mao 🙂
Albo jak któryś z Kimów 😉
Bruno Walter tez zaczynal w operze.
A Carlos Kleiber jako korepetytor na Gaertnerplatz, potem w operetce w Poczdamie, zanim w 1955 poszedł do Düsseldorfu jako kapelmistrz Deutsche Oper am Rhein. Krążą nagrania dziwnych rzeczy z tego okresu, gdzie słychać już niesłychany pazur (i tzw. „drugorzędnych” śpiewaków, że daj Panie Boże…).
Tata Erich zresztą też. Łatwiej byłoby wyliczyć tych, co nie.
Bo to była idealna szkoła dla dyrygentów: najpierw przegrać cały repertuar na fortepianie dla śpiewaków – włożyć im go do głowy, a sobie przy okazji też, i potem, przy jakiejś okazji, wstać, zmienić miejsce, i zacząć wkładać ten sam repertuar orkiestrze.
I później już jakoś wszystko okazywało się łatwe, a w każdym razie wykonalne.
Niby dyrygent niezły (choć ja za nim nie przepadam ale to kwestia osobistego gustu), ale jednak po Abbado i Rattle stosunkowo skromne nazwisko na tym stanowisku. Ja jednak jestem trochę zaskoczony i zdziwiony. Po prostu nie ten format. Odnoszę wrażenie, że trochę z łapanki choć trudno w to uwierzyć. Może rozwinie skrzydła…
21 czerwca w Łazienkach Królewskich rozpoczął się festiwal Strefa Ciszy, który potrwa do 26 lipca http://www.strefaciszyfestival.pl
Maria Pomianowska z zespołem muzyków etnicznych oraz Maciejem Żółtowskim – dyrygentem i Radomską Orkiestrą Kameralną zaprosili nas w muzyczną podróż przez Bałkany, Grecję, Persję, Indie, Chiny, Senegal i jeszcze dalej, ukazując muzykę Chopina na pięciu kontynentach.
W programie były: Utwory muzyki etnicznej Europy, Azji i Afryki w wykonaniu zespołu Marii Pomianowskiej.
Maria Pomianowska – Chopin w Arabii (na podst. pieśni F. Chopina „Nie ma czego trzeba”)
Fryderyk Chopin – Mazurek op. 33 nr 2 (Chopin w Bułgarii – opr. Maria Pomianowska)
Fryderyk Chopin – Etiuda op. nr 3 (Chopin w Chinach – opr. Maria Pomianowska)
Maria Pomianowska – Chopin na Syberii (na podst. Rondo a la Krakowiak F. Chopina)
Fryderyk Chopin – Instr. wersja pieśni Wiosna op.74 (Chopin w Armenii i na Bałkanach – opr. Maria Pomianowska)
Maria Pomianowska – Chopin w Afryce (na podst. Preludium op. 28 nr 15 F. Chopina)
Maria Pomianowska ze swoim niebywałym entuzjazmem do Chopina, folku i egzotyki połączyła muzykę Fryderyka Chopina z aranżacjami na instrumenty etniczne w ramach muzyki tradycyjnej z różnych zakątków świata. Zabrzmiały instrumenty etniczne: flet perski, ney, bębny – dżemble, drumla, wspak, cytra chińska, balafon, didżiridu, duduk, bębny obręczowe, darabukka
Czy ktoś z Państwa pamięta nadawany przed laty (chyba przed rokiem 1989) w Polskim Radiu (chyba w programie II) cykl audycji Zdzisława Horodeckiego (?) pt. „Placido Domingo – moje życie na scenie” i może orientuje się, czy materiał ten został wydany w formie książki?
Pewnie nie, ale to niezły oryginał 🙂
https://pl.wikipedia.org/wiki/Zdzis%C5%82aw_Otello_Horodecki
Zanim oglosze pobutke – cos dla kociarzy
http://abc7.com/pets/cat-climbs-onboard-wing-of-airplane-for-high-flying-thrill-ride/798937/
Pobutka – i kotki i Rossini
https://www.youtube.com/watch?v=TFJU8RcqHCI
Dzień dobry 😀
Jaka hardkorowa kota 🙂
A te z Pobutki też 😉
Dziś wybieram się na inaugurację tego festiwalu, którego baner znajduje się obecnie ponad tym blogiem.
Jolu, pamiętam tę audycję. Niezwykle namiętny był p. Horodecki a jego uwielbienie dla Placida Domingo bezbrzeżne.
Czajkowski w Lyonie z Kirylem…
Hmmm…
To byla czysta przyjemnosc!
Wlasnie z K.Petrenko nasza operowa orkiestra jest w stanie wykonac najpiekniejsza, zupelnie nieziemska „la phrase suspondue”.
Do dzisiaj na wspomnienie tego przychdza mnie ciarki…
P.S. Jezeli ktos ma ochote wysluchac I obejrzec „Persefone” I „Jolante” (Currentzis /Sellars ) to zapraszam na probe generalna do Aix-en-Provence
Polski accent to Arnold Rutkowski
Obserwowałam Petrenkę w kanale, kiedy oglądałam transmisję internetową Łucji z Monachium (w reżyserii Barbary Wysockiej). Jakie plastyczne gesty i miny, jak wspaniale wczuwa się w każdy dźwięk. Rozumiem, że granie i śpiewanie pod kimś takim to czysta przyjemność.
Dokladnie!
Currentzis tez jest niezly, ale niestety Sellars uprawia na probach buddyjski prozelityzm.
Tu we Francji w wersji light, ale za to w Rosji!
1,5 godziny non stop „laczenia sie z kosmosem”
Buddyjski? Przechrzcił się ze scjentologii?
To buddysci tez sie chrzcza? 😉
Moze Pan, Panie Piotrze podac zrodlo informacj? Koledzy I kolezanki z choru pytaja… Od pierwszego momentu cos nam tu „pachnialo” sekciarstwem…
Dlaczego Wilhelm Tell byl spiewany po francusku?
Oj bo się Pan Piotr Kamiński zdenerwuje za tak postawione pytanie.
Śpiewany po francusku bo libretto w takim języku zostało napisane.
Mam CD z Wilhelmem Tellem po wlosku (R. Muti) – dlatego zapytalam 🙂
Z Tellem jest trochę tak jak z Don Carlosem Verdiego napisanym pierwotnie do francuskiego tekstu. Wkrótce po paryskiej premierze, oryginał na prawie sto lat popadł w zapomnienie. Choć przypadek Tella jest nie tak drastyczny i produkcje w języku francuskim, szczególnie ostatnio, są chyba nawet w przewadze.
Czyli pytanie nie było absurdalne?
1. Sellars. Zawsze mi mówiono, że on scjentolog – i że np. sławna Theodora z Glyndebourne przekłada los Chrześcijan pod panowaniem rzymskim, na los scjentologów prześladowanych aż po męczeństwo przez imperializm amerykański. Ale mógł przejść na buddyzm, czy na latającego potwora spaghetti, wolno mu.
2. Tell. Gucio prawdę mówi. To jest francuska opera, podobnie jak Carlos, Nieszpory, Faworyta i jeszcze parę innych takich. Muti nagrał nowy przekład, zamiast starego (autorstwa Calisto Bassiego), który krążył po scenach światowych od dawna, bo łatwiej było zawsze zebrać obsadę włoską, niż francuską. Czyli tym razem w Warszawie zagrano oryginał, a nie przekład, jak w wypadku Carlosa.
Przypomnijmy, że również w 2008 roku Will Crutchfield poprowadził w TW ON koncertowe wykonanie wersji jedynie słusznej – czyli Guillaume’a Tella – z pamiętną Matyldą i nieustępującym jej Arnoldem. A niektóre nazwiska powtórzyły się nawet w obecnej obsadzie spektaklu…
Na wszelki wypadek, żeby wszystko było jasne: nie ma w moim mniemaniu ani „wersji jedynie słusznej”, ani „jedynie słusznej reżyserii”, ani „jedynie słusznego wykonania Poloneza As-dur”. Żadnych dogmatów, tylko oczywiste fakty i pragmatyczne działanie. Ma być wiadomo, co jest czym czego. Na przykład:
1. Wilhelm Tell Rossiniego jest operą francuską. Jeżeli jest obsada zdolna ją śpiewać po francusku tak, żeby język dało się rozpoznać (a nawet zrozumieć, o czym śpiewają), należy ją robić po francusku. Jeżeli nie ma takiej obsady, należy ją robić w przekładzie na język publiczności z udziałem obsady „narodowej” (w Warszawie po polsku, w Pradze po czesku, w Tokio po japońsku…). Jeżeli nie ma również i takiej obsady (wielka szkoda, bo powinna być) i trzeba ściągnąć cudzoziemców, z trojga złego lepiej to zagrać w przekładzie na język włoski, bo taką obsadę najłatwiej skleić. I wtedy wyjaśnia się dokładnie Publiczności, co się gra i dlaczego.
2. Halka Moniuszki rozgrywa się w konkretnym miejscu i konkretnym czasie. Mazura Moniuszko umieścił na końcu I aktu. Jeżeli reżyser ma ochotę wykorzystać ten utwór, by przy jego pomocy opowiedzieć jakąś inną historię, rozgrywającą się gdzie indziej i kiedy indziej, a następnie przystosować partyturę do tej właśnie koncepcji, na afiszu powinna się znajdować informacja, że mamy do czynienia z przeróbka, parafrazą, adaptacją itp.
‚Jedynie słuszna’ to oczywiście formuła – przynajmniej w moich ustach – na poły żartobliwa; choć faktycznie trzeba uważać, bo pewnie młodzież nie zawsze już łapie ten ironiczny cudzysłów.
Zresztą np. na płytach paru włoskich Carlosów (i co najmniej jednego włoskiego Tella) nigdy bym się nie wyparł…
Na pewno „włoskiego” Tella Chailly.
Dziekuje Piotrowi Kaminskiemu za przyjazna odpowiedz. 🙂
Ano, niestety: jedyny oryginalny Don Carlos (w ostatecznej wersji), którego można się „nie wyprzeć” składa się z dwóch różnych nagrań Radia Francuskiego, jest niekompletny, ma średnią obsadę niewieścią (chłopcy dorównają najlepszym) i… leży w kasach pancernych archiwów radiowych w Paryżu, bo nikomu się nie chce tego opublikować.
No i, że powtórzę to jak mantrę, nikomu nie chciało się w tych samych latach 60. nagrać Elżbiety Régine Crespin i Eboli Rity Gorr, które by załatwiły sprawę raz na zawsze.
Tell miał nieco więcej szczęścia, bo jest nagranie Gardellego, pełne różnych słabości, ale zawsze lepsze, niż Carlos Abbado…
Co nie znaczy, że przekłady są be. Jeden z najwspanialszych Borysów, jakich znam, jest po niemiecku.
Cóż, pozostaje nadzieja, że w niezbyt dalekiej przyszłości znajdą się w końcu znakomici frankofońscy śpiewacy, którzy tę Carlosową lukę zapełnią lepiej niż nagranie Pappana (z „Ebolą” W.M.).
A jeśli idzie o Tella, rzeczywiście miałem na myśli nagranie innego (niż ten w posiadaniu nowowiejskiej 🙂 ) – i moim zdaniem o niebo ciekawszego – Riccarda; choć przyznam, że np. O muto asil tudzież stretty z Pavarottim jeszcze lepiej mi się słucha z płyty recitalowej (bodaj dekadę wcześniejszej niż całość Chailly’ego).
Nb. ciekaw jestem, jak w dopiero co wydanej francuskiej wersji Tella wypadł Florez…