Tell strzela, lud strzałę nosi

I już za nami ostatnia premiera sezonu 2014/15. Wilhelm Tell Rossiniego w reżyserii Davida Pountneya pokazywany już był w zeszłym roku w Cardiff, gdzie reżyser jest dyrektorem. To niestety reżyser nierówny, a Tell moim zdaniem należy do tych mniej przekonujących jego realizacji.

Już sama uwertura jest wydziwiona i cokolwiek łopatologiczna. Solistka-wiolonczelistka siedzi pośrodku sceny i gra, pozostałe solowe wiolonczele towarzyszą jej z kanału. Gdy rozpoczyna się druga, burzliwa część uwertury, na scenę wpadają siepacze, zabierają artystce instrument i wybiegają zabierając ją ze sobą, a tymczasem zapala się górne światło i dostrzegamy roztłuczony „wrak” wiolonczeli wiszący wysoko w powietrzu, na tle abstrakcyjnego lodowcowego pejzażu wymalowanego na gigantycznej planszy z rusztowaniami z tyłu.

To jeszcze nic, bo zaraz potem jest coś strasznego. Na dole siedzi Wilhelm Tell z rodziną, na górze owej planszy pojawia się Rybak i… miałam chwilę, kiedy chciałam po prostu wyjść. Na szczęście solista ten (nazwisko zmilczmy) więcej już się nie pojawił. Nie wiem, dlaczego robić krzywdę śpiewakom, zwłaszcza młodym, obsadzając ich w rolach, którym nie są w stanie sprostać.

Dalsze role już były jednak lepsze. Tytułowy bohater (w tej roli młody Węgier Károly Szemerédy) rozkręcał się stopniowo, podobnie zresztą jak sama postać, która tak naprawdę na pierwszy plan wychodzi dopiero w III akcie. Starała się Bernadetta Grabias jako jego żona Hedwige, ale – przyzwyczajona do mniejszej sceny (jest solistką Teatru Wielkiego w Łodzi) – na większej niestety zbyt naciskała, co miało nienajlepszy wpływ na barwę głosu. Katarzyna Trylnik jako Jemmy, syn Tella, zuchowato odgrywała swoją rolę. Z głosów damskich najbardziej interesująca była Matylda – Anna Jeruć-Kopeć, która karierę rozpoczęła za granicą, więc w Polsce jest mało znana; barwę głosu ma naprawdę ładną, czasem jednak szwankowała technika – ozdobniki i biegniki nie zawsze były wyraziste.

Panowie w sumie byli ciekawsi. Koreańczyk Yosep Kang (Arnold) ma charakterystyczną dla azjatyckich tenorów jasną barwę; bez problemów wyciągał wysokie c i okolice. Trudny do rozpoznania był Wojtek Gierlach, który jako zły Gesler został ubrany w zbroję, posadzony na wózek inwalidzki i zrobiony na łyso (łyską, nie ogoleniem, ale bródkę musiał ogolić) a la Blofeld z Jamesa Bonda, znakomicie jednak się sprawdzał w roli psychopatycznego tyrana. Najbardziej zaskakująca była niewielka rola Leutholda: gdy wpadł na scenę, nagle pojawiła się zupełnie nowa jakość, klasa dla siebie, i pod względem aktorstwa, i głosu. Kto to był? Adam Kruszewski.

Szczególne uznanie należy się chórowi przygotowanemu przez Bogdana Golę – miał bardzo dużo roboty, bo przecież ciemiężony lud szwajcarski jest jednym z bohaterów tej opery. Wyróżniającym się elementem były też tańce zaprojektowane przez Irańczyka Amira Hosseinpoura – bardzo charakterystyczne, trochę pantomimiczne, składające się jakby z gęstego ciągu tików nerwowych – takie na mnie wywarły wrażenie, choć doceniam ich oryginalność (może był tam pewien wpływ Kyliana).

Do czego nawiązuję w tytule? Oczywiście do najsłynniejszej sceny, kiedy Tell strzela do jabłka na głowie syna. Odbywa się to w ten sposób, że pomiędzy nimi, za wielkim stołem, gromadzi się szereg ich pobratymców, podających sobie powoli strzałę z rąk do rąk, wreszcie ktoś zdejmuje jabłko z głowy chłopaka i wbija w nie strzałę. Oczywiście zrozumiałe, że chodzi o wsparcie moralne, jakie Tell otrzymuje od swoich, ale dość to dziwaczne. I to tylko jedna z wielu dziwaczności tego spektaklu. Co zaś do strony muzycznej, Andriej Jurkewycz mnie nie zachwycił – jego Rossini był ciężki jak Czajkowski. Fakt, nie jest to opera buffa, ale mimo to polotu nie powinno jej brakować.

W sumie jednak to dobrze, że Tella w Warszawie wystawiono (ponoć po raz pierwszy od ponad stu lat), choćby z powodu samej zawartości muzycznej – obok chwytów znanych nam z innych dzieł Rossiniego mamy i nowe, ciekawe, których kompozytorowi już później nie chciało się niestety rozwijać; wiele tu też nawiązań do melodii szwajcarskich. A emocje są naprawdę intensywne. Możemy wreszcie docenić wartość tego dzieła na żywo.