Postęp i jego smutna przyszłość
Bardzo ciekawa jest wystawa „Peiper – papież awangardy” w warszawskim Muzeum Narodowym, na którą w końcu dotarłam. Można ją jeszcze oglądać przez miesiąc, do końca sierpnia.
Mieści się ona w tych samych wnętrzach, w których była wcześniej wystawa Boznańskiej, i niestety muszę od razu powiedzieć, że tamta była jakoś lepiej zorganizowana. W każdym razie dało się ją oglądać bez katalogu czy audioguide’a. Z tą jest trudniej – nie wszystko jest w ramach samej wystawy opisane czy uzasadnione, niepodpisane są wiszące plansze, teksty na ścianach są dość ogólnikowe. Katalogu, a właściwie pokaźnej książki, na razie nie kupiłam (w ogóle mam w domu palący problem braku miejsca), ale się zastanawiam, zwłaszcza że teksty są ciekawe.
Mnie zaciekawiło osobiście najbardziej to, czego nie znałam wcześniej, czyli czasy madryckie Peipera i bardzo interesująca atmosfera artystyczna ówczesnego Madrytu, stolicy kraju neutralnego podczas I wojny światowej. Liznęłam trochę tego przy okazji wystawy Soni Delaunay w Londynie, która w tym środowisku była istotną postacią; i na tej wystawie jest parę prac Roberta, jej męża, i jedna Soni, zresztą w formie faksymile (oryginał wisi jeszcze parę dni w Londynie). Nie wiedziałam jednak wcześniej o tak istotnej tam polskiej obecności. O Pankiewiczu wiedziało się to i owo, ale znało się raczej jego stronę bonnardowsko-cézanne’owską, później patronującą kapistom, a nie tę fowistowską powstałą pod wpływem Delaunaya, kiedy to jego obrazy przybrały równie tęczową kolorystykę jak dzieła Roberta i Soni. Odkryciem dla mnie była też kompletnie mi wcześniej nieznane postaci Władysława Jahla, Jana Wacława Zawadowskiego i Mariana Paszkiewicza, a z drugiej strony twórczość Nory Borges, siostry Jorgego. No i Piotr Rypson, kurator wystawy, nie byłby sobą, gdyby nie wpuścił tam wierszy wizualnych (mieliśmy kiedyś wspólne hobby – poezję konkretną, z tym, że on zajmował się raczej wizualną właśnie, a ja dźwiękową) Vicentego Huidobro, z których jeden jest poniekąd muzyczny.
Tak w ogóle to ryzykowna sprawa robić wystawę plastyczną wokół poety jako punktu centralnego. Ale Tadeusz Peiper rzeczywiście był dla środowisk plastycznych postacią nader istotną ze względu na jego publikacje począwszy od hiszpańskiego (a właściwie międzynarodowego) „Ultra”, którego szatę graficzną tworzyli Norah Borges, Władysław Jahl oraz urugwajski artysta Rafael Barradas, do stworzonej przez siebie już po powrocie do kraju „Zwrotnicy” (tytuł wymowny, sugerujący postulat przestawienia polskiej sztuki na nowocześniejsze tory).
Przestawiał więc Peiper zwrotnicę czasów w towarzystwie futurystów i formistów, a w następnej serii, wznowionej po przerwie – konstruktywistów spod znaku Bauhausu. (Ciekawe nawiasem mówiąc, że w pierwszej serii „Zwrotnicy” o muzyce pisywał Darius Milhaud; w Polsce nie znalazł się co najmniej równie awangardowy autor…) Po drodze była tam taka plejada postaci rozmaitych, z zagranicznych od Blaise’a Cendrarsa po Tristana Tzarę (zdumiewające są jego teksty o Dada – jeden przytoczony na wystawie – obalające potoczne widzenie tego kierunku jako totalnego wygłupu i pokazujące go jako niemal buddyjskie Nic – to samo Nic, które po dziesięcioleciach podejmie John Cage w Odczycie o niczym). A później kolejne pokolenia polskich awangardzistów: Strzemińskiego i Kobro z grupą a.r. W tych salach z kolei była okazja, żeby pokazać nie tylko Strzemińskiego i Kobro, ale też np. zapomnianego nieco Kazimierza Podsadeckiego, a także międzynarodowe kontakty polskich awangardzistów z zachodnimi – ilustracje Hansa Arpa czy Fernanda Légera. W tym dziale zresztą najbardziej mnie wzruszyło kilka skromnych suprematycznych rysunków Kazimierza Malewicza.
Wystawa ucina się w latach 30., zamknięta ostatnim niemym filmem Charliego Chaplina Modern Times. Dlaczego akurat w ten sposób i co to ma wspólnego z Peiperem? Hm, nie wiem, chyba tylko dlatego, że jego wymowa zgadza się z tym, co kurator „chciał przez to powiedzieć”: że ów postęp, w widzeniu naiwnych młodych awangardzistów wspaniały i świetlany, w rzeczywistości okazał się zabójczy i czyniący z ludzi trybiki w bezdusznej maszynie. A uprzedmiotowienie człowieka jest pierwszym krokiem do opresji, autorytaryzmu, wreszcie tyranii. Peiperowskie hasło „Miasto, masa, maszyna” z triumfalnego stało się złowrogim. W latach 30. poeta się wycofuje. Dalszego, tragicznego ciągu już nie oglądamy. Peiper przeżył wojnę, bo w porę uciekł na wschód, ale wróciwszy po wojnie do kraju nie wytrzymał psychicznie upadku jego idei i jego świata.
Komentarze
Wystawa zaciekawiła mnie, ponieważ prezentuje nieco zapomniany fragment historii (artystycznej) Polski – uważam ją za atrakcyjną pod względem poznawczym i plastycznym. Film Chaplina stanowi zwieńczenie wystawy, ale wcześniej warto obejrzeć ciekawy (quasi)dokument filmowy „Berlin – die Sinfonie der Großstadt” Walthera Ruttmanna. Robi spore wrażenie.
Mimo pewnych zastrzeżeń, co do których zgadzam się z Autorką bloga, wystawa niewątpliwie jest warta odwiedzenia.
Elipsoida – witam. Rzeczywiście zapomniałam wymienić Ruttmanna. Można go zresztą obejrzeć tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=j76FNxsJlt8
To jeden z filmów „miejskich” powstałych w owych czasach, bardzo sugestywnych. Jak Człowiek z kamerą Wiertowa czy też, w konwencji utopijno-fantastycznej, Metropolis Fritza Langa.
Oh!
Jaka szkoda, że papież!
Czy przypięto mu tą (tę?) etykietkę bo w owym czasie papieże byli oficjalnie nieomylni?
🙂
A tak na serio:
Lubię, Pani Doroto, czytać Pani bloga- to bardzo poszerza horyzonty!
Można też poznać interesujące osoby…
N.p. Norah Borges
„Wygooglałam” sobie jej obrazy
W niektórych pojawia się zaskakujące połączenie smutku i ciepła
Dziękuję za wpis artystyczny. Nie planowałam oglądać tej wystawy, (zazwyczaj interesuje się sztuką do XVIII w.), ale wpis jest tak interesujący i zachęcający, że chyba się wybiorę, gdy będę w Warszawie:-) Pozdrawiam Dywanik z Sopotu, gdzie zaczyna się za chwilę Sopot Classic: http://sopotclassic.pl/. Choć repertuar nie bardzo w moim guście. A też mam odczucie, że tak zamożne miasto mogłoby sobie pozwolić latem na więcej szaleństwa tj. wydać więcej i zaprosić artystów światowego formatu, którzy towarzyszyliby tutejszym orkiestrom. Ale dobrze, że jest. Czekam na gdańskie wydarzenia: Mozartiana w sierpniu i Festiwal Goldbergowski we wrześniu Muzycznie Gdańsk jest silniejszy:-)
C.d. „Między nami Poliglotami ”
Czy w wolnym tłumaczeniu „Peiper” to „Duda-Gracz”?
🙂
Nie bardzo rozumiem…
Podobnie jak Frajde „wpis jest tak interesujący i zachęcający, że chyba się wybiorę, gdy będę w Warszawie 🙂 ”
Ale tu pojawia sie maly problem – Pani Dorota podaje date zamkniecia wystawy 6 IX, podczas gdy strona internetowa 30 VIII. Do Warszawy przyjezdzamy 2 IX i czy zobaczymy, czy nie, bedzie tylko zalezalo od tego ktora data jest prawdziwa.
Poza tym blog jest nie tylko fajny – wrecz najlepszy! – bez wdawania sie w szczegoly dlaczego 😉
Dzięki za dobre słowo 🙂
No faktycznie, bardzo to dziwne – na ulotce, z której spisywałam datę, jest jak byk 6 września, a na stronie – 30 sierpnia. A żeby dopełnić bałaganu, to jeszcze coś takiego:
http://www.mnw.art.pl/wystawy-czasowe/planowane/tadeusz-peiper-papiez-awangardy,3.html
No i co tu jest prawdą? Diabli wiedzą 👿
Radyjko też podaje 6 września. Nawiasem mówiąc, ciekawe audycje 🙂
http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/1439352,Papiez-awangardy-Tadeusz-Peiper-w-Muzeum-Narodowym-w-Warszawie
Spróbuję się dowiedzieć, jak to w końcu jest.
@Pani Dorota 19:53
Wymawiamy „pajper”?
Po angielsku to „grający na dudach”
No a skoro obydwaj ze świata sztuki to trochę mi się „podryfowało”
A, teraz pojmuję, gry słów 🙂
Dodam do tego wpisu informację dla Pani i dywanowiczów zainteresowanych różnorodną twórczością m.in Sonii Delaunay, że w łódzkiej Galerii Willa (tej secesyjnej perełce) przy ul. Wólczańskiej 31 jest do 20.09.2015 wystawa 100 projektów tkanin Raoula Dufy’ego, Sonii Delaunay i Roberta Bonfilsa. Warta obejrzenia.
K.
Pobutka – choc to sobota – zrywac sie! i to dziarskim krokiem! 😮 https://www.youtube.com/watch?v=haA8tMKbpy4
Istnieje dluzsza wersja, ale wizja jest fatalna.
Dzień dobry 🙂
Stalowym krokiem 😉
Po prawdzie, niektóre skłony i wymachy przypominają mi moją gimnastykę poranną. W sumie bardzo to ciekawa sprawa – krytycy nie bardzo wiedzieli, o co tu chodzi: o afirmację ideologii bolszewickiej czy może o ironię? Ale u Diagilewa balet chodził stosunkowo długo, potem jeszcze bywał tu i ówdzie wystawiany, zanim go zapomniano. Dziś – cóż, zabytek. Muzykę „maszynistyczną” lepiej chyba oddał Aleksander Mosołow w pamiętnej Odlewni stali:
https://www.youtube.com/watch?v=rq1-_UPwYSM
@ kwasak – dzięki za ciekawą informację! Jest jeszcze trochę czasu, może sobie tam skoczę, bo i parę jeszcze ciekawych rzeczy w Łodzi, np. w ms1:
http://msl.org.pl/pl/wydarzenia/dada-impuls-kolekcja-egidio-marzony/
A w ms2 Krzysztof Wodiczko.
Retransmisja do posłuchania już (w ramach mojej monokultury oczywiście)
http://www.francemusique.fr/emission/le-concert-de-midi/2015-ete/recital-piotr-anderszewski-au-festival-de-radio-france-et-montpellier-l-r-2015-08-01-2015
Ach, dzięki, łabądku! 😀
Jeszcze a propos wystawy. Poinformowano mnie w MNW, że faktycznie skrócono ją i będzie czynna do 31 sierpnia, więc schwarzerpeter się nie załapie 🙁
A propos PA, otrzymałam właśnie program przyszłorocznej edycji Kissinger Sommer – nasz pianista będzie tam miał koncert 2 lipca. Będzie grał KV 453 Mozarta z orkiestrą Bayerischer Rundfunk pod batutą Johna Eliota Gardinera 🙂
Inne polonica to, tradycyjnie już, zaprzyjaźniony z festiwalem Daniel Kotliński (w kilku produkcjach) i klarnecista Krzysztof Grzybowski w ramach kameralnych warsztatów. A poza tym jak zwykle gwiazd co niemiara.
Natomiast w październikowym maratonie pianistycznym KlavierOlymp, także w Bad Kissingen, weźmie udział Julia Kociuban.
Ni za szto,Pani Kierowniczko.Nie rozumiem,dlaczego tak ogryźli ten koncert i dziennikarka tak się motała w zeznaniach.W naszej Dwójce…nie do pomyślenia.
Ale granie..paluszki lizać.
Ale nie da się (jak na razie?) tego posłuchać 🙁
Może wrzucą jeszcze nagranie. Pewnie słuchałaś bezpośredniej transmisji…
Pani Kierowniczko, da się (teraz?). Trzeba na górze strony nacisnąć „reecouter”, a potem w oknie, które pojawi się po lewej stronie, nacisnąć przycisk przy właściwym programie. I nie zniechęcać się, że zacznie się od wiadomości z kraju i ze świata – Metopy zaczynają się w dwunastej minucie.
No, udało się, ale to bez sensu, żeby się tak do tego dogrzebywać. Powinien być głośniczek przy tytule i tyle. W dziewiątej minucie się ten „Anderzewski” zaczyna 😈
No kurcze blade, to oszukaństwo jakieś. Nie ma Beethovena, nie ma Suity angielskiej 🙁 Powinni byli napisać „les extraits du concert…”, dziady jedne 👿
Ale dobre i to.
Udało się odsłuchać☺ Miła mi ta łabadkowa „monokultura”. Szkoda, że nie cały koncert. A Schumana całkiem inny niż ten z płyty. Za PA naprawdę trudno nadążyć, każda interpretacja inna. To pewnie odliczamy teraz, z pozostałymi blogowymi wielbicielkami, do warszawskiego recitalu pieśni
Dlaczego tylko z wielbicielkami? Myślę, że i wielbiciele się znajdą 😉
Dlatego Łabądek napisał, że ogryźli. I to nieelegancko, bo program wyraźnie sugerował, a nawet obiecywał, że będzie cały recital. Ale fakt – bardzo dobre i to. 🙂
A ja właśnie na tego Beethovena miałam chrapkę 🙁
No tak, przepraszam ewentualnych wielbicieli, że ich nie uwzględniłam. Tak, tak pamiętam, gdy w trybunale Beethovenowskim PA zajął pierwsze miejsce ex aequo z pianista Paulem Lewisem☺ I bardzo redaktor JH był ucieszony takim werdyktem. Myślę, że wielbicielki jednak. A na blogu one przynajmniej dają głos☺
Miło mi,że monokultura smakuje.Ekstrakty też mnie zdenerwowały.Wielbicieli znam różnej płci.Podobno Richter doliczył się płci 8,5.Cokolwiek miałoby to znaczyć.Może ktoś zna rozwiązanie zagadki,bo ja nie.
Dlaczego bilety na MG +PA tak niemrawo idą? Niemieckie recenzje ocierały się wręcz o poezję.
Jeżeli idą niemrawo, to jedyne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy, to dlatego że to są pieśni. I to w dodatku po niemiecku. I można pociągnąć dalej dyskusję, która tu była niedawno na ten temat. Dlaczego arie operowe budzą zainteresowanie , a pieśni nie bardzo. Na Winterreise w wykonaniu Bostridgea była w grudniu 1/3 sali. Można nie lubić IB, ale śpiewakiem jest bardzo dobrym. Nie rozumiem tej awersji do pieśni, a jakaś chyba jest w Polsce.
Frajde ma chyba sporo racji. Ale też w tym roku bilety na festiwal w ogóle się chyba nienajlepiej sprzedają, wciąż jest dużo wolnych miejsc. Przypominałam o festiwalu znajomym, kupowali bilety w zeszłym tygodniu i dostali wszystkie, które chcieli. Sama też bez problemu kupiłam kilka dni temu bilet na jeszcze jeden koncert. W zeszłym roku i dwa lata temu taka sztuka mi się nie udała i parę koncertów mi przepadło, bo za późno się na nie zdecydowałam.
Poniewaz wszyscy wiedza, ze urzeduje poza zasiegiem europejskich koncertow, czasami moje wpisy sa od sasa do lasa. Jednakowoz wydaje mi sie, ze blogowicze (fredzelki?) tez sluchaja muzyki przez radio/plyty/itd. Pragne zameldowac, ze w dzisiejszym “CBC opera at the afternoon” – przez radio – byla Salome. Niby nic wielkiego, ale Ben Heppner przedstawil dwie wersje opery napisanej mniej wiecej w tym samym czasie: Straussa, i jednoaktowej opery Antoine Mariotte dokladnie pod tym samym tytulem i dokladnie o tym samym tytule. Calosc komentarza jest dostepna na CBC – nie bede sie tu wymadrzal. To, co Ben powiedzial, ze tych dwoch kompozytorow chyba czytalo dwie rozne wersje tej historii – tak rozna jest muzyka. Jedynie przytocze w calosci anegdote opowiedziana przez Bena, tym ktorym nie bedzie sie chcialo odsluchac calosci.
Salome Straussa po raz pierwszy w Nowym Yorku (Metropolitan) spiewala Helen Traubel. Oprocz Metropolitan, spiewala tez w roznych klubach. Podczas jakiegos jej wystepu facet wrzasnal – czy mozesz zaspiewac “Downhearted blues”. No, nie tego nie mam tego nie mam repertuarze . No dobrze, czy w takim razie mozesz pokazac […] biust? 😯
Iles tam lat pozniej Anja Silja, ktora spiewala te role w Europie – i wbrew wyraznych wskazowek Straussa rozbierala sie do rosolu – miala spiewac to w Metropolitan. Po negocjacjach z Bingiem, ostatnia zaslona miala opasc kiedy Anja byla tylem do publicznosci, ale frontem do zolnierzy. Podobno ktorys z nich mruknal: chyba bym wolal zeby zaspiewala Downhearted blues 😯
pod tym samym tytulem i dokladnie o tej samej tresci 😈
Nie moge sie powstrzymac, pomimo powagi Blogu, aby nie dac skoku w bok 😯
Urodziny mojego idola! Clip jest tak blisko do szczytnych muzycznych idealow tego blogu o muzyce, tancu i innych rzeczach … 😮
Pobutka tancujaca
https://www.youtube.com/watch?v=-IF_98Cbb8g
Fajna 😆
Dzień dobry!
Tak strasznie poważnie chyba zawsze tu nie jest 😉
🙂
Toż to istny „papież awangardy”
„Dominus vobiscum”
Ago, a to może dlatego, że Chopieje, to nie główna impreza Nifcu w tym roku. Może melomani zbierają siły na październik. Konkurs to oczywiście jakościowo nie to samo, ale jednak duuuuzo muzyki.
@schwarzerpeter 2:04
Poproszę o link z replay’em
@ schwarzerpeter 4:10
Muzyka poważna bywa często takowa jedynie z nazwy, podobnie jak ludzie zajmujący się nią . Chyba Pani Dorota się ze mną zgodzi?
Małe sprostowanie: pierwszą Salome w Nowym Jorku była Olive Fremstad (1907). Traubel miała wtedy 9 lat. Po Fremstad śpiewały tę rolę w Met m. in. Göta Ljungberg, Marjorie Lawrence, Astrid Varnay i przede wszystkim Ljuba Welitsch. Traubel („the St Louis woman”) debiutowała w Met jako Zyglinda w roku 1939 i, o ile mi wiadomo, w ogóle nigdy nie śpiewała Salome.
Krótki rys historyczny: na początku było na tym blogu chyba nawet więcej niepoważki niż poważki, do czego od pewnego momentu sam wydatnie przykładałem łapę. Dopiero z nastaniem Epoki Merytoryzmu niepoważni się nieco wystraszyli i przestali nieodpowiedzialnie brykać, czasem, o zgrozo, na całkiem niemuzyczne tematy. A niekórzy przycichli z jeszcze innych powodów, ale kiedy akurat mają okazję do niepoważnego i niemerytorycznego wtargnięcia, chętnie z niej korzystają. 😉
E, Pieseczku kochany, trudno powiedzieć, żeby nagle nastała jakaś Epoka Merytoryzmu. Jakoś to płynnie przeszło. Moje wpisy zawsze były raczej merytoryczne, tylko pod nimi się hasało niekoniecznie wokół tematu (co było zresztą bardzo fajne i wspominam to z pewnym rozrzewnieniem). Teraz też się czasem hasa, ale faktycznie dużo rzadziej. 🙂
Fakt, mój rys historyczny dotyczył życia podwpisowego, bo same wpisy Kierownictwa rzeczywiście zawsze były merytoryczne. 🙂
Bo teraz się bryka u Bobika☺ Może tam się zawsze hasalo i brykalo, ale tak daleko wstecz moja z kolei pamięć nie sięga☺
Tak miło się hasa
Od sasa do lasa!
Więc…
Korzystając z powrotu Pana Piotra K. zadam pytanie z nadzieją na odpowiedź
Szanowny Panie Piotrze,
chodzi o „Jolantę” i niemal obsesyjnie powtarzany motyw. Opisując operę Czajkowskego wymienia Pan w swojej książce „hymn Rubinsteina”. Czy można gdzieś go posłuchać albo zdobyć nuty?
Currentzis twierdzi, że inspiracją był Brahms („Immer leiser wird me în Schlummer”).
Osobiście wierzę Panu na słowo, ale chcę przekonać też Teodora.
Na wiosnę będziemy powtarzać Lyonie „Jolantę” i „Persefone” z Aix więc będzie okazja.
P.S. I obiecuję już się tak nie rozpędzać w ocenie dyrygentów.
Z wyrazami najszczerszej skruchy
Joanna C.
Droga Pani Joanno, dokładnie biorąc, w książce nie brzmi to „hymn Rubinsteina”, ale „rubinsteinowski”, bo źródłem nie jest hymn, ale romans tego kompozytora. Temat zidentyfikował w swojej francuskiej biografii André Lischké (s. 606), podając pierwsze słowa („Otwórzcie drzwi mojego lochu, pozwólcie ujrzeć światło dnia”) i cytat muzyczny (dwa takty), który nie pozostawia wątpliwości. Niestety, nie podał innych szczegółów (romanse nie są opusowane), znając jednak jego rzetelność, jestem pewien, że nie wyciągnął tego z kapelusza. Na oko był pierwszy, bo David Brown na to nie wpadł.
David Brown?
🙂
Pewnie ma Pan na myśli sławnego „szpiegopisarza”, a nie basistę Santany?
Przyznaję, jeszcze nie czytałam (wstyd!)
Od jakiej pozycji powinnam zacząć?
Dziękuję za odpowiedź i przepraszam za nieścisłość cytatu.
Zastanawia się Pan również, „Jak usprawiedliwić (…) obecność materiału tematycznego obcej proweweniencji i pośledniej jakości?”. Jedynym usprawiedliwieniem wydaje się być przytoczony przez Pana tekst romansu. Tak bardzo współgra z librettem.
Nie dawno na blogu Pani Doroty miała miejsce dyskusja na temat ważności rozumienia tekstu pieśni. Był Pan wielkimi nieobecnym… Szkoda! Bardzo liczyłam na wsparcie…
Czy to przez William’a, ta nieobecność?
Ten od sensacji, to Dan Brown. David Brown to autor czterotomowej biografii Czajkowskiego, chyba najobszerniejszej w języku angielskim – choć pod pewnymi względami dość wątpliwej. Osobiście polecam Aleksandra Poznansky’ego, który jednak nie pisze o muzyce (w przeciwieństwie do Lischkégo i Browna).
Z tym związkiem tekstu romansu z librettem – mam wątpliwości. Nie wiem, co tu zmajstrował Sellars (spodziewam się, jak zwykle, najgorszego), niemniej dla mnie ta historia jest niezwykle prosta i mocno osadzona w tradycji baśniowej. Pomysł, by tam szukać objawów „męskiej przemocy”, czy innych tego typu okropności, wydaje mi się, łagodnie mówiąc, chybiony.
Osobiście w ogóle jestem za rozumieniem tekstu, dlatego gardłuję od dawna za powrotem (w 50% przypadków) do grania dzieł wokalnych w języku tubylca, czyli w przekładzie. Nic, a już napewno nie napisy nad sceną, nie zastąpi zderzenia zrozumiałego tekstu ze zmysłowym przeżyciem muzyki. Proszę sobie wyobrazić piosenki Starszych Panów z napisami…
Oczywiście, dobry przekład do gotowej muzyki to rzecz bardzo trudna i rzadka, ale wcale nie niemożliwa, zysk ogromny, a straty z panującej dzisiaj, ONZtowskiej globalizacji operowej – kolosalne. Ich pierwszą ofiarą pada dykcja, a w rezultacie – sens.
Niestety, dzisiaj nawet małe teatry uparły się grać wszystko w oryginale, sądząc, że tym sposobem wybijają się na „światowość”…
Mam wrażenie, że już kiedyś na ten temat się spieraliśmy… bo ja ze swej strony bronię śpiewania w oryginale – kompozytor zwykle pisze do określonego tekstu, biorąc pod uwagę nie tylko treść, lecz także formę, a często i brzmienie. Dobry przekład, który również dobrze by brzmiał z tą samą muzyką – to prawie niemożliwe. Zwłaszcza że każdy język ma swoją specyfikę.
Proponuję polubowne rozwiązanie.
Najlepiej byłoby gdyby wszyscy byli poliglotami- zarówno wykonawcy jak i publiczność.
Sellars rzeczywiście nie byłby sobą gdyby nie powydziwiał. Oto dwa przyklady:
1)Pieśń Cherubinów z Liturgii Prowosłwnej , oczywiście a capella, wstawił do finału „Jolanty”.
2)”Męskiej przemocy” nie było. Była za to męska…miłość.
Bardzo nie lubię kiedy robi się taki łopatolologiczny wykład w celu ukazania bardzo intymnych przecież preferencji kompozytora lub reżysera. Taki ekshibicjonizm powinien być karalny. To już nawet nie szokuje. Jest tylko nudne i naciągane, z librettem nie ma nic wspólnego.
Co o tym państwo sądzą?
Zgadzam się, że „historia jest niezwykle prosta”.
1. Izolacja, której jest poddawana Jolanta czyni z zamku luksusowe więzienie.
2. Jolanta jest niewidoma.
Właśnie te dwie kwestie znajdują swoje odbicie tutaj:
„Otwórzcie drzwi mojego lochu,
Pozwólcie ujrzeć światło dnia”
Bardziej wprost już się chyba nie da.
Jak to brzmi w oryginale?
@Pani Kierowniczka
To ja już tylko powtórzę mój stary argument: ponieważ żadne z tych rozwiązań nie jest idealne (albo niezrozumiała doskonałość, albo zrozumiała niedoskonałość), należy je stosować w proporcji 50/50. Niestety, gdzieś w latach 70. całkowicie zarzucono jedno z nich, skutkiem czego ponosimy łatwe do opisania straty.
@Pani Joanna
Zgadzam się z Pani poglądem na temat wtrętów reżyserskich i wmawiania autorom własnych obsesji. To niedopuszczalne i w stu procentach wypadków zgubne w skutkach.
Co do sensu Jolanty wszakże się nie zgadzam: Jolanta nie siedzi w więzieniu, ponieważ nie wie, że coś jest nie w porządku. Nie cierpi. Ojciec (ale mogłaby być i matka, to nie ma znaczenia) dopuszcza się na niej klasycznej, rodzicielskiej przemocy, by ją chronić przed światem i świadomością. Te wdzierają się do azylu przypadkiem, jak to zwykle bywa i wtedy ojciec, sam przejrzawszy na oczy i rozumiejąc, że wejście w realny świat to operacja bolesna, której pacjentka musi gorąco pragnąć, podsuwa Jolancie potężną motywację : musi ocalić życie ukochanego.
W istocie temat Jolanty jest ten sam, co temat Donny Anny, Rusałki, Cesarzowej bez cienia i stu innych śpiących królewien: noc poślubna.
Nie wiem, jak to brzmi, nie mam nigdzie tego romansu, niestety…
Jaka szkoda…
To dla mnie wielki zaszczyt móc z Panem dyskutować, Panie Piotrze.
Czuję się dość niezręcznie wyrażając inną niż Pan opinię. Jest Pan przecież niekwestionowanym międzynarodowym autorytetem w dziedzinie opery oraz kultury w ogóle. Odczuwam jednak tak silny wewnętrzny imperatyw, że nie mogę się powstrzymać.
Otóż Jolanta cierpi!
Owszem, nie WIE, ale CZUJE, „że coś jest nie w porządku”.
Z jakiego innego powodu Jolanta miałaby płytać na początku opery: czy oczy tylko po to są, by płakać?
Także idąc proponowanym przez Pana tropem nocy poślubnej napotykamy Jolantę nieszczęśliwą i uwięzioną w ciele w którym
budzi się kobiecość. Ona tego nie rozumie, ale wie, że coś jest nie tak.
Jako, że jestem przeciwniczką teorii gender, zauważę, że właśnie nieobecność matki a nie tylko po prostu jednego z rodziców ma ogromne znaczenie. Przecież to nie ojcowie powołani są do tak zwanego „uświadamiania” córek, pomocnego w czasie nocy poślubnej.
Jolanta musi dojrzeć: przejrzeć, aby dorosnąć. Bez matki trudniej.
Kontynuując interpretacje w tym duchu napotykamy problem w postaci finału.
Czy naprawdę najważniejszą kwestią jest noc poślubna? W tym kontekście wielokrotne Slava i Hosanna brzmią w moich uszach dość fałszywie a przed oczami pojawiają się python’owskie obrazy. Lub coś w rodzaju pobutki z drugiego sierpnia ( godzina 4 :10 ).
Groteska.
„Pytać” oczywiście
Dajmy spokój „zaszczytom”, OK? Tutaj rządzi Pani Kierowniczka i wszyscy są równi wobec jej Prawa!
Mówiłem tylko o cierpieniu „więziennym” (którego nie ma), ale naturalnie, że od samego początku Jolanta ma wątpliwości i zadaje pytania, bo jest stworzeniem wrażliwym i inteligentnym. Nie rozszerzajmy też pojęcia „więzienia” na całą ludzką, czy kobiecą, kondycję, bo ta dotyczy wszystkich postaci (albo wszystkich kobiet). Chodzi o to, że Jolanta nie czuje się więźniem swojego (rzekomo okrutnego – choć w istocie przesadnie opiekuńczego) ojca, a jego okrucieństwo przeżywa dopiero wtedy, kiedy – właśnie – pojawiło się istotnie, ale jako narzędzie jej wyzwolenia.
Mogłaby być matka, bo tu chodzi o obronę dziecka przed światem, a nie o uświadamianie. Matki swoje córki też trzymają pod korcem, nawet chętniej i nieraz okrutniej, bo – że tak powiem – wiedzą, czym to pachnie.
Noc poślubna to skrót, oczywiście, rytuał dorosłości, szczególnie wyrazisty w przypadku dziewczyn, stąd tak powszechny w literaturze, także operowej, a ponieważ drastycznie „fizjologiczny”, tyle na ten temat wyszukanych metafor – takich właśnie, jak „Jolanta”. I stąd te hurra i niech żyje, trochę na wzór stosowanego w pewnych kulturach triumfalnego pokazywania skrwawionego prześcieradła (co zrobił zresztą, w swojej prostoduszności, Carsen w „Rusałce”).
Fajnego kota znalazłem 🙂
http://curiousanimals.net/wp-content/uploads/2012/04/8zkSm7BAAqo.jpg
No, w tym tygodniu to tylko takie koty 😉
Dzień dobry! 🙂
Ależ, Panie Piotrze, dla mnie to też zaszczyt 🙂 Mawiam nawet, że ma Pan tu swój specjalny fotel…
Nadopiekuńczość i okrucieństwo bywają niestety bardzo blisko siebie…
Z tą Jolantą to faktycznie ten finał nie jest taki prosty, bo kiedy ona zaczyna widzieć, wcale nie jest taka szczęśliwa i hopsasa. Co zresztą zrozumiałe – to świat, którego w gruncie rzeczy nie zna, a nawet ujmując rzecz metaforycznie – dorosłość kosztuje.
A po co Sellars wstawia tam Pieśń cherubinów? Że to niby ślub? No i gdzie – przed zakończeniem? Pasuje jak pięść do nosa.
No i zgadzam się z Panią Joanną, że wtykanie homoseksualizmu tam, gdzie go nie ma, tylko dlatego, że Czajkowski był homo, jest pozbawioną sensu łopatologią. Niestety zbyt często stosowaną…
Pani Joanno, tu jest linka
http://music.cbc.ca/#!/Saturday-Afternoon-at-the-Opera
ale, jak tego odsluchac, to nie wiem 😳
Napisalem do nich, zobaczymy co poradza.
Oczywiscie, ze traktowanie muzyki smiertelnie powaznie jest niepowazne 🙄
Re Piotr Kamiński 2 sierpnia o godz. 14:28
Panie Piotrze,
Dzieki za komentarz – oczywiscie ma Pan racje. Przyznam sie, ze zanim zrobilem swoj wpis, nawet rzucilem okiem do wikipedii co tam jest napisane o H. Traubel, i rzeczywiscie o Salome nie ma tam ani slowa. Pomyslalem sobie tylko to, co tyle razy kladlem uczniom w glowe, ze wikipedia nie jest ostatecznym kryterium informacji i ze trzeba szukac dalej. Ale polenilem sie, a nie mam pod reka Panskiej ksiazki. 😳 .
Tak czy inaczej, podobala mi sie anegdotka – se non è vero, è ben trovato – szczegolnie w kontekscie nieustajacej tu dyskusji na temat kontrowersyjnych scenografii i na przyklad tego finalu
https://www.youtube.com/watch?v=fj1e3uKZGb4
Tak czy inaczej, niniejszym oglaszam, ze schwarzerpeter ltd 😈 nie uzurpuje sobie dogmatu o nieomylnosci swoich wpisow i prosi aby jego wpisy traktowac z przymruzeniem oka 😉
@Pani Kierowniczka
To ja proszę dwa fotele, jak Statler i Waldorf w Muppet Show!
O homoseksualizmie w Onieginie, przy okazji monachijskiego kiczu, już tu kiedyś mówiliśmy. Ofiarą podobnych, równie niemądrych podejrzeń, jest też Peter Grimes. Dla niektórych, cała sztuka ostatnich 2500 lat jest na ten temat, jak dla Gomułki – wedle sławnej formuły Kołakowskiego – była aluzją do sytuacji w PRL, a dla Sellarsa – komentarzem do polityki wewnętrznej i zagranicznej USA. No a tamtemu żołnierzowi też się wszystko z jednym kojarzyło, nawet biała chusteczka.
@schwarzerpeter
Z Traubel jest w ogóle dziwnie, bo na oko, to ona zaśpiewała w życiu trzy role (Zyglinda, Izolda, Brunhilda – mogło być gorzej…), i tyle. Leniuch był podobno straszny i mocno pokręcona. Leinsdorf powiedział o niej, że ma jedną ulubioną pozycję (siedzieć) i jedno ulubione zajęcie (jeść). Była potem druga taka, która karierę miała w nosie, choć umiała wszystko: Eileen Farrell. Pewnie też już tu o niej było.
https://www.youtube.com/watch?v=4p40R1TtLJo
I tymi samymi strunami śpiewała Donizettiego, Verdiego i Wagnera…
A kogo posadzimy na tym drugim fotelu? 😆
Ja mogę na obu, jak niegdyś Jessye Norman w samolocie, będę się szybko przesiadał!
Jessye to nawet nie musiała się przesiadać 😉
Ano właśnie. Dyrektor Mortier, świeć Panie nad jego duszą, był łaskaw powiedzieć kiedyś, rezygnując z jej występów na Festiwalu, że „u nas, w Salzburgu, drzwi są za ciasne dla pani Norman”…
A ja myslalem, ze dwa krzesla to troche okrojona wersja prawdziwie dostojnego siadania 😎
„Na trzech krzesłach zarazem siadają magnaci:
Na jednym lord się kładzie, a na drugim nogi,
A na trzecim kapelusz […]” 😆
Farrell całkiem nieźle radziła sobie także z jazzowymi kawałkami.
Joalnta
Dear Sir Statler,
ależ mi Pan sprawił przykrość. Rozczarowałam się ogromnie
tym Carsenem. Jego symboliczny gest uważam raczej za prostacki niż prostoduszny.
Zawsze jest mi smutno, kiedy inteligentni mężczyźni zapominają, że kobiety mają też duszę i intelekt.
Jeżeli mowa o produkcji z Aix, to trzeba przyznać, że tym razem w szaleństwie Sellarsa jest metoda.
Liturgiczną Pieśń Cherubinów umieścił po słowach Jolanty:
„Niebo! Na niebie Bóg. Przed Tobą ja, Boże”
Finał „Jolanty” to po prostu modlitwa dziękczynna.
„Dziękuję” to po grecku „evharisto”.
Pieśń Cherubinów stanowi w naszej liturgii część kanonu eucharystycznego.
Dear Sir Waldorf,
prawdopodobnie nigdy nie zgodzimy się interpretując „Jolantę”.
Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Zdanie tyleż banalne co prawdziwe.
Ale podyskutować można przecież zawsze 🙂
Mam skromną nadzieję…
https://www.youtube.com/watch?v=OPlK5HwFxcw
Salome
Ciekawy melanż w choreografii z wklejki Pana „schwarzerpeter’a” (godzina 15:42)
🙂
Salome = Lolita + Domina
@ schwarzerpeter 18:06
Dokładnie takie siadanie widywałam w wykonaniu Greków przed „swoimi” knajpkami. Z zajęciem trzech krzeseł przez jedną osobę 😆
Aha, to pieśń autorstwa Czajkowskiego. No, to niech mu (Sellarsowi) będzie.
Carsen jest nierówny. Niektóre pomysły ma naprawdę piękne. A czasem też coś walnie bez sensu.
https://www.youtube.com/watch?v=-byePFpqHPQ
No naprawdę, to ta sama osoba 😯
https://www.youtube.com/watch?v=Etw5sdLa0Qg&spfreload=10
Właśnie się zakochałam!
😉
W Eileen F.
https://www.youtube.com/watch?v=HarvxxqPjjQ
Pobutka? Nie ma zadnej innej mozliwosci 😀
https://www.youtube.com/watch?v=3DoPvujMaZE
Tu jest ciag dalszy do Pani Joanny
“Salome Ciekawy melanz w choreografii z wklejki Pana “schwarzerpeter’a” (godzina 15:42)
🙂 Salome = Lolita + Domina”
Pani Joanno, dla mnie [to nie jest ] melanz [ktory] jest wysoce nieciekawy. Spodobala mi sie anegdotka Hepnera – jakby tu powiedziec – o operowych sytuacjach, w ktorych divae (tu sie wypne z moja lacina) odgrywaly swoje role (Pan PK wszystko to wyprostowal). Czy jedyna metoda zwrocenia uwagi przez krytyke bylo rozebranie sie? Jakie jest uzasadnienie – dramaturgiczne, scenograficzne ze, pani kreujaca role Salome, ma sie rozebrac do rosolu?
Clip ktory zalaczylem ma byc tego przykladem. Z calym szacunkiem dla pani Mattili i jej kunsztu spiewaczego, cala scena jest zenujaca, a ostatni fragment (taniec na rurze) jest wrecz zalosny. Nie wiem kto ja wpuscil w te maliny – moze jestem staroswiecki – ale to dla mnie przekroczylo to granice dobrego smaku.
Z calym szacunkiem czarny pietrek 👿
Droga Pani Joanno – skoro nie zgadza się Pani z moją wykładnią Jolanty, czyni to Pani z pewnością na mocy licznych, mocnych argumentów.
Czemu je przed nami ukrywać?
Cieszę się jednak niezmiernie, że tak się Pani spodobała Eileen Farrell. Polecam szczególnie płytę wagnerowską z Bernsteinem (finał Zmierzchu, Liebestod i Wesendonck-Lieder) oraz Marię Stuart Donizettiego w towarzystwie Beverly Sills. Warto przypomnieć, że to ona była pierwszą, amerykańską Marią w Wozzecku, a tym samym – pierwszą na płytach (1951, dyr. Mitropoulos, po amerykańskiej premierze, koncertowej, w Carnegie Hall).
Dzień dobry 🙂
Czy panią Mattilę ktoś (konkretnie: Jurgen Flimm) musiał wpuścić w maliny? Jak na oko, to ona odprawia to, co odprawia, z pełnym upodobaniem 😉
W Warszawie też kiedyś (za dyrekcji Kaspszyka) fińska śpiewaczka, nie mogę sobie przypomnieć nazwiska (Laapalainen czy jakoś tak?), śpiewała Salome i również dokonała striptizu.
Z zachwycających (przynajmniej mnie) nagrań rzeczonej Eileen Farrell dodałbym jeszcze recital arii Pucciniego – w wersji CD uzupełniony Gluckiem, Beethovenem i Weberem.
Nadzwyczajne są też inne nagrania Farrell w repertuarze wagnerowskim. Między innymi moje ukochane Wesendonck – Lieder ze Stokowskim oraz
końcowa scena z III aktu Zygfryda pod Leinsdorfem w towarzystwie rewelacyjnego Seta Svanholma, a także finałowe arie z Tristana i Zmierzchu Bogów pod batutą de Sabaty. Wszystkie z przełomu lat 40-tych i 50-tych ubiegłego wieku.
…”ubiegłego wieku”. Psiakrew.
P.S. Podzielam wszystkie zachwyty, poniekąd. Są jeszcze fragmenty Mocy przeznaczenia z Corellim i Guadagno, z Filadelfii, 1965. Podobno Corelli wypadł za kulisy, krzycząc „Kto to jest, ta baba? Kompletnie mnie ogłuszyła!”. Mówiła „Po prostu śpiewałam. Zawsze byłam sopranem dramatycznym i już. Nigdy nie miałam żadnych rejestrów.” Ale ważniejszy był mąż, policjant nowojorski i dwójka dzieci. Jęzor też miała niezły. Podobno kiedyś, w Met, skwitowała wejście Thomasa Schippersa to kanału głośnym stwierdzeniem „Ah, I see Pippers is in the shit again!”.
No i jest Gioconda z Met 1962, ze wspomnianym Corellim, Merrillem i Tozzim, za pulpitem Fausto Cleva.
Dobry wieczór,
przyszła właśnie smutna wiadomość z Krakowa, że zmarł prof. Adam Walaciński. Ja go znałam głównie jako kompozytora muzyki współczesnej, związanego z krakowską Akademią, a dawno temu z zespołem MW2 – i muzykologa, a także poniekąd kolegę po fachu: przez wiele lat pisywał recenzje do „Dziennika Polskiego”. Ale tzw. ogółowi znany jest głównie jako autor muzyki filmowej i to do tak popularnych dzieł, jak np. Czterej pancerni.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Walaci%C5%84ski
Był skromnym, mądrym panem z wielką klasą.
Dzień dobry,
chciałam wrzucić na Pobutkę jakiś utwór Profesora, ale niestety na tubie jest tylko to, z czego był znany najbardziej:
https://www.youtube.com/watch?v=wLtyMnSIqmk
Śmieszne, że znając go na co dzień w ogóle go z tym nie kojarzyłam.
Bardzo smutna wiadomość.
Pan Adam Walaciński był przez studentów krakowskiej uczelni nie tylko poważny, ale też po prostu lubiany. Żeby sprawić mu przyjemność, koledzy zagrali kiedyś „Deszcze niespokojne” w sąsiedniej sali. Podobno uśmiechnął się dyskretnie słysząc swoją kompozycję…
Może jakiś były student krakowskiej AM mógłby potwierdzić tę(tą) anegdotę?
Też go bardzo lubiłam. Zamienialiśmy zwykle sympatyczne parę słów na koncertach. Nie wątpię, że taka anegdota mogła mieć miejsce, to do niego podobne.
Żal…Pamiętam w MW2 Dichromię i „Lirykę sprzed zaśnięcia” z Haliną Skubis.
Takie to wszystko było nowe i „bieżące”.
Koncerty,”ekscesy” we Floriance.Wydawało się,że tak będzie zawsze.A teraz ani śladu w internecie,nikt nie zadbał.Tylko „Deszcze „się ostały.No żal…
Popatrz, łabądku, już tylko my kojarzymy… no, może poza paroma bardziej zainteresowanymi muzykologami.
Jedyne, co znalazłam na tubie w związku z MW2, to takie cóś, z udziałem naszego nieżyjącego dobrego znajomego…
https://www.youtube.com/watch?v=222IwWXwMGk
O jak mi brakuje tamtych klimatów!
Marek Mietelski,czyli Buster Keaton pianistyki polskiej.
Zero komercji,nawet jaja były prawdziwe.
Mam nadzieję,że przetrwało olbrzymie archiwum MW2,drobiazgowo kompletowane przez Adama Kaczyńskiego.Czy jakiś muzykolog się tym zajął?
Tam był materiał na kilka habilitacji.
Dinozaury jesteśmy,Pani Kierowniczko.
ps.utwór Adama Kaczyńskiego
Mam nadzieję, że ktoś się zajął tym archiwum… Gromadzone skrzętnie, z drobiazgowością typową dla AK. Historia!
No, co do dinozaurstwa swojego nie mam wątpliwości. Ale o ile bogatsze dzięki temu jesteśmy, no nie? 🙂
Muszę przy okazji popytać na AM.Szkoda byłaby straszna.Wiem co mówię,miałam to wszystko w rękach.
Tjaaa..Takiego bogactwa żaden ZUS nie zapewni…I żaden komornik nie zabierze.
Sugeruje Pani, Pani Doroto, że spotykamy się tu w jakimś „Jurassic Park’u”?
A mnie się zdawało że weszłam do klubu pod szyldem „Forever Jung”…
Te skórzane fotele…
I ta tancerka o biblijne brzmiącym pseudonimie…
Taniec tej Salome (Karita) może jawić się jako żenujące wpuszczanie artystki w chruśniak.
Zażalenia i OSKARżenia należy kierować do Oskara Dzikiego i Ryśka Strusia. Są już nawet pierwsze wpisy (bardzo trafne i na miejscu) w ogólnodostępnej Książce Wniosków i Zażaleń:
„Taniec spełnia bardzo precyzyjną rolę, należy bowiem pamiętać, do kogo się zwraca i w jakim celu.”*
Finał określono jako „piętnastominutowy, plugawy orgazm”.**
Oh yes! I like it!
Gwoli ścisłości dodam tylko, że „piętnastominutowe” może być raczej dochodzenie do niego.
Czy istnieją partytury z orgazmem „NIEplugawym?”. Proszę o przykłady.
JOLANTA
Wszystkie, nawet najmocniejsze, wytoczone przez Pana, Panie Piotrze,
argumenty, obala dosłowna lektura libretta
🙂
Dobrze, że nie jestem feministką. Gdybym była, obraziłabym się za to „wrażliwe i inteligentne stworzenie”.
Czy o młodym mężczyźnie też mógłby się Pan w ten sposób wyrazić?
* Piotr Kamiński „Tysiąc i jedna opera”
PWM edition, 2015
Strona 1503
**op. cit. str.1504
Jakieś esperanto mi wyszło.
🙂
FOREVER YOUNG wygląda znacznie lepiej
No i, niestety, wciąż nie wiem, co jest takiego w tym libretcie, co „obala” moje argumenty. Proszę mnie nie pozostawiać w niepewności.
A już zupełnie nie rozumiem, co miałoby być obraźliwego we wskazanym przez Panią sformułowaniu. O wielu postaciach męskich wyrażam się w tej książce znacznie gorzej.
Dzień dobry 🙂
„Forever Jung” oczywiście budzi skojarzenie z… teorią archetypów itp. 😈
Myślę, że Pani Joannie chodzi o słowo „stworzenie”. Nie da się ukryć, że o facecie, nawet młodym, rzadziej się tak mawia, jeśli w ogóle…
Panie Piotrze,nie chodzi o lepiej-gorzej.”Stworzenie” brzmi lekceważąco-paternalistycznie.I jest stosowane ze względu na płeć.Pani Joanna to odczuwa,choć jeszcze obawia się „łatki” feministki.Mężczyznom ,nawet tym pełnym dobrej woli trudno to zarozumieć,bo nigdy nie doświadczyli na własnej skórze takiego trakowania w „wymiarze zbiorowym”.Dlatego uważają reakcje kobiet za przewrażliwienie.
To nie jest oczywiscie atak,tylko głos w dyskusji.Z szacunkiem i sympatią pozostaję…
Uniwersalny Słownik Języka Polskiego, PWN (2003), tom IV, s. 575 :
„Stworzenie: b) istota żywa, człowiek lub zwierzę.”
Wszystkie hasła w tym słowniku redagowały kobiety.
Jeżeli jednak słowo to, użyte w mojej książce, uraziło Panią Joannę, jest mi naprawdę bardzo przykro. Czy mógłbym w takim razie prosić Ją, by raz jeszcze przeczytała całość i wskazała mi, jakie inne słowa i z jakich powodów uważa za niestosowne?
P.S. Znajomy reżyser filmowy podrzucił mi niedawno katalog słów i sformułowań, które usuwać należy z filmów fabularnych odtwarzanych w amerykańskiej telewizji (dotyczy to tylko wielkich networków, na kablu wolno wszystko). Cenzuruje się gotowe filmy, dublując pojedyńcze słowa. Autorzy katalogu podsuwają wręcz twórcom wyrażenia zastępcze (np. „Jesus Christ” – „Judas Priest”, „masturbation” – „mass rejection”…).
Nie jestem pewna, ale i po angielsku wyrażenie typu poor thing stosuje się zwykle raczej w stosunku do kobiet.
Samo słowo nie jest obraźliwe, ale… to już napisał łabądek: brzmi lekceważąco-paternalistycznie. Pani Joanna wyraźnie napisała, że się nie obraziła, zwróciła tylko na to właśnie uwagę – żartobliwie, ale jednak.
„Dziwne z niego stworzenie, niechętnie utrzymuje kontakty z rówieśnikami, rzadko rozmawia z rodziną, zamknięty w sobie, najlepiej czuje się w bibliotece wśród średniowiecznych manuskryptów”.
To pierwszy z przykładów użycia podanych w moim słowniku (też zresztą z 2003 r., tom 40, pod redakcją Haliny Zgółkowej) przy haśle ‚stworzenie’.
Czy łabądek – konsekwentnie – nazwałby go lekceważąco-maternalistycznym? 🙂
Drugi przykład: „To śliczne, roześmiane stworzenie to moja najmłodsza córka”. I tu nie widzę nawet cienia lekceważenia, paternalizmu itp. Gorzej, wcale nie uważam się z tego powodu za męską szowinistyczną świnię…
Na dodatek coś mi się dziwnie zdaje, że z „pciom” poor thing jest całkiem podobnie – i po naszemu spokojnie może to być także ‚nieborak’.
Uprzedzając ewentualną uwagę PK o płci łabądka, na wszelki wypadek zmieniam ‚nazwał’ na ‚nazwała’. 🙂
Ojej,ale się porobiło!Przez ten upał czy co…
Sorry za gwałtowną zmianę Dywanu w dywan feministyczny (cokolwiek miałoby to znaczyć…ja się nie odcinam).
To chyba jest jak z duchem i literą prawa.Nie zawsze są tożsame.
„Stworzenie” też brzmi różnie w zależności od kontekstu i intencji.
Spróbujmy podmienić drugie zdanie na „To śliczne,roześmiane stworzenie to mój najmłodszy syn”.Jeżeli syn ma 5 lat,jest ok.A jeżeli 18? Przechodzi przez gardło?A w stosunku do dziewczyny (choćby i postaci literackiej) jakby bardziej przechodzi.Dlaczego??
Prawda. Na przykład wobec starej hrabiny już by ‚stworzenie’ w żaden sposób nie przeszło; ale już w stosunku do młodych płci obojga – naprawdę nie widzę przeciwwskazań. Mam też nadzieję, że nawet w ten tropikalny upał udaje mi się jakoś ogarniać i literę, i ducha (choć z coraz większym trudem).
Tymczasem policzyłem jeszcze panie i panów pośród autorów haseł w przywołanym wyżej słowniku; wyszło mi 20:4 🙂
Drogi Łabądku, to dlatego, że 18-letni synowie nie są śliczni. Gdyby jeszcze mieli czarny wąsik, białą płeć – ale bez tego nie da rady, a powyższe połączenie teraz nie w modzie. W tej sytuacji raczej pasowałoby „kreatura”, więc czy dziewczęciu nie lepiej pozostać przy „stworzeniu”?
Ze swej (redakcyjnej) strony chciałbym dodać, że mnie oczywiście podczas pracy „stworzenie” w powyższym kontekście nie uraziło, co rzecz jasna tylko obnaża moją czarną postawę, jeśli nie duszę (powiem więcej: jakoś mniej barw w tekście by było, gdyby tego „stworzenia” tam nie było… jednak dusza też czarna) – ale nie uraziło też głównej redaktorki, po której przejąłem tę pracę, gdy Czajkowski był już zamknięty! Ani także znakomitych pań korektorek. Coś z nami, w tym Krakowie, nie w porządku.
A jeszcze do Guciowych rekomendacji Eileen Farrell wracając, podkreśliłbym szczególnie właśnie te dwie Wagnerowskie sceny z de Sabatą – bo wprawdzie „Tristan” jest w całości, ale ten nowojorski koncert dał nam jedyną okazję, byśmy mogli posłuchać tego dyrygenta w jakichkolwiek fragmentach z „Pierścienia”. Fenomen, zwłaszcza jeśli można posłuchać z płyty winylowej, bo przy przenosinach na CD za bardzo dano dźwiękowi na przeczyszczenie.
I dorzuciłbym do puli z Eileen też coś od siebie: przepiękne, pucciniowsko chwytające za gardło „Knoxville: Summer of 1915” Barbera. Bezkonkurencyjna jest w tym Leontyna, bo miała też fenomenalny pomysł, ale Farrell chyba najpiękniej po prostu śpiewa.
Kubusiu Kochany, otóż tego „stworzenia” w książce wcale nie ma, więc ani Ciebie, ani Pani Ewy urazić nie mogło… Pojawiło się dopiero tutaj, trzy dni temu (3 sierpnia, 10:07), w dyskusji na temat wykładni Jolanty. I wtedy jakoś nikogo nie uraziło – aż nagle wyskoczyło z pudełka, w zastępstwie merytorycznych argumentów.
Kochane wszystkie stworzonka małe i duże 😆
Wszystko zależy od intencji. Ja akurat łabądka dobrze rozumiem, bo jest kobietą pracującą wśród mężczyzn, wręcz nadzorującą ich robotę, i wyczuwa wszelkie niuanse językowo-zachowaniowe – jeśli chce być skuteczna, musi być uwrażliwiona na to, żeby nie dać sobie wejść na głowę.
No i tak to jest, jak się wyskakuje nie w tę stronę – a trzeba było w stronę półki, żeby sprawdzić. Cofam wszystko! Tylko czarna dusza pozostaje, wymazać się nie da…
A o ile wiem, czym się para Łabądek (znowu wskakuję, gdzie nie proszą), to obawiam się, że chyba nie na określenia w rodzaju „stworzenie” ma okazję sprawdzać, czy jest wyczulony… niestety. Może jednak moje obawy zostaną rozwiane i już się nie będę odzywał, będę się trzymał tylko Farrell – i farewell.
O jejku,jejku!W jakich to towarzyskich Himalajach upowszechnia się wiedza na temat mojej skromnej osoby!Dobrze,że łabędzie się nijak nie czerwienią…
Na stworzenie nie musiałam reagować,ale tuż po studiach
na „panienkę”,”paniusię”,nachalne „całujerączki” i demonstracyjne puszczanie poleceń mimo uszu jak najbardziej.Fakt,ostatnio się poprawiło.Także dlatego,że bliżej mi do starej niekoniecznie hrabiny.
Gdyby wszystkie czarne charaktery trzymaly poziom dywanowy,życie byłoby bajką.
Dzięki Pani Kierowniczce za zrozumienie i poparcie.
Może koniec sabatu na dzisiaj i powrót do merytoryzmu?
A dla tych,którzy tu toleruja moją ( i nie tylko moją) monokulturę,kabelek do Australii
http://www.abc.net.au/classic/content/2015/08/05/4287365.htm
STWORZENIE
Nigdy nie sugerowałam nawet, że cytat pochodzi z książki!
🙂
W książce „stoi” „dziewczę” *.
Cytaty dotyczyły Salome. Pozwoliłam sobie zacytować Pana Piotra ponieważ On sam jakoś nie spieszył się z bezpośrednią wypowiedzią…(poza korektą „szwarcepetera”) Dlaczego?
STWORZENIE, DZIEWCZĘ, DAS Mädchen…..
3 osoba liczby pojedynczej używana w odniesieniu do kobiet wywołuje pewien dyskomfort u tychże.
W tej dyskusji podpieracie się, Panowie, słownikami. My, kobiety szczerze dzielimy się z Wami naszymi odczuciami.
Teoria i Praktyka
Litera i Duch
Panie Piotrze
Odwołanie do tekst finału „Jolanty” uważam za argument najbardziej merytoryczny z możliwych.
Dlatego też jeżeli po skonsultowaniu partytury, Pan nadal upiera się przy „rytuałach” i „zakrwawionym prześcieradle”…
j’abandonne…
1001 OPERA
Świetny jest ten układ: treść, historia, komentarz. Wyczuwam tu ogromną chęć autora do przedstawienia libretta w sposób możliwie obiektywny, nizmącony własnymi opiniami. Très correct.
🙂
*op.cit. str.285
P.S. Prawdopodobnie byłabym świetną korektorką… Tak wielką przyjemność sprawia mi czepiacie się słów i poszukiwanie tych najbardziej odpowiednich.
🙂
Podoba mi się Pański „orgazm” chociaż sama wolałabym „szczytowanie” (str.1506), jako rzeczownik odczasownikowy lepiej sugeruje rozciągnięcie w czasie, może nawet do piętnastu minut?
😉
To moje „czepianie” paradoksalnie wynika z wielkiego podziwu jakim Pana darzę.
Bo cóż to byłaby za przyjemność: przekomarzać się z kimś przeciętnym?
Przepraszam za literówki.
Mój telefon podejmuje się korekty nieproszony… W czym zresztą do złudzenia przypomina swoją właścicielkę.
🙂
Jeżeli chodzi Pani o finałowy hymn, dziękujący Bogu za cud w słowach nieszczególnie oryginalnych, to, słowo harcerza, nie mam pojęcia, gdzie tu się kryje „obalenie” mojej interpretacji. To jest bajka, czyli metafora. Nic tu nie jest wprost i dosłownie, a na koniec wszyscy celebrują happy end. Doszukiwanie się w tym złowieszczych, ukrytych znaczeń, dziwi mnie równie, jak doszukiwanie się złowrogich zamiarów w słowie „stworzenie”, czy zgoła w niemieckich rodzajnikach.
Pani Kierowniczko!
Proszę wyłączyć Łotra,bo jak po raz pierwszy przeczyta na Dywanie „podoba mi się pański orgazm”,to niechybnie wystawi nas hurtem za drzwi!
„Das” wskazuje na rodzaj nijaki.
Może właśnie ta nijakość tak nas drażni?
Jakich modlitw chętniej słucha Bóg: szczerych czy wyrażonych w szczególnie wyszukanych słowach? Czy modlitwa, w dodatku wspólna, ma być podpisem erudycji? Może straciłaby wtedy całą swą wiarygodność?
Co dokładnie nazywa Pan „doszukiwaniem się złowieszczych, ukrytych znzczeń”?
Czy to nie aby t.zw. samobój?
Przeciez to Pan optuje za „nocą poślubną”.
Rozbraja mnie Pan swoją przewrotnością.
🙂
„popisem” i ” znaczeń” oczywiście
Jak się człowiek spieszy to się…
„Das” dotyczy w języku niemieckim wszystkich zdrobnień. Nie tylko dziewczynek, ale w ogóle wszystkiego. „Drei Knäbchen, jung, schön, hold und weise”. Dla równowagi, wszystkie rzeczowniki na „ung” są rodzaju żeńskiego.
Hymn na zakończenie Jolanty nie zawiera żadnych istotnych danych dotyczących tej konkretnej opowieści. Z nieznacznymi retuszami, można go odśpiewać po uratowaniu analogicznej księżniczki ze szponów włochatego potwora.
Ja nie „optuję” za nocą poślubną (cokolwiek by to miało znaczyć). Mówię tylko, że ten starodawny „rite de passage” pojawia się w niezliczonych formach, w niezliczonych bajkach. Zawsze w metaforycznym kształcie, gdyż takim językiem przemawia sztuka. Jolanta jest, na swój sposób, o tym samym, co Królewna Snieżka, Spiąca Królewna, Rusałka i Snieżynka. Proszę znaleźć w Lyonie jakiegoś miłego antropologa, napewno wyłoży to Pani mądrzej i głębiej, niż ja.
Witam Wakacyjnie Szanowną Panią Redaktor oraz Wszystkich Blogowiczów ! Chcę się podzielić świeżuteńkim teledyskiem Kwintetu Śląskich Kameralistów https://www.youtube.com/watch?v=MlvXQuc6n4g Wiem, że to nieskromne, ale chcę tylko nieśmiało szepnąć, że mój zespół gra i nagrywa kompletnie różne rodzaje muzyki i jest chyba najbardziej zróżnicowanym repertuarowo polskim zespołem kameralnym… 🙂 Pozdrawiam serdecznie !!!
Bardzo ciekawe są te różnice w reakcjach na „stworzenie”. Ja też je odbieram jako lekceważące. Co nie znaczy, że nie może zabrzmieć neutralnie czy ciepło. Dlaczego tak je odbieram? Przypuszczam, że często czytałam je (bo słyszeć chyba nie słyszałam) w kontekście, w którym brzmiało lekceważąco i tak mi się zapisało. Może jakiś wpływ ma rodzaj nijaki – ale niewielki, bo na „cudowną istotę” też bym się żachnęła. 😉 Istota, stworzenie – coś, co istnieje, zostało stworzone, a niekoniecznie … osoba. Gdyby mnie ktoś nazwał niezwykłym zjawiskiem, to chyba też bym nie była zachwycona.
Na marginesie, pierwszy z cytatów Ścichapęka, ten z dziwnym stworzeniem, w moich oczach wygląda lekceważąco. Co do drugiego, to niczego złowrogiego nie będę się w nim doszukiwać, 😉 ale rodzice czasem traktują, nawet dorosłe już dzieci, jak byty nie całkiem niezależne i „osobne”.
Jak na razie, jest wyraźny podział reakcji na „męskie” i „damskie”, ale może odezwie się jakaś odważna kobieta, która lubi być uroczym stworzeniem, albo mężczyzna, który by się obruszył, albo chociaż lekko zjeżył, gdyby ktoś tak nazwał jego żonę lub siostrę?
Ago, ten pierwszy cytat miał bardziej pokazać, że i osobnik pci menskiej może zostać stworzeniem, bo również co do tego nie było zgody. Istotnie można się w nim pewnie dopatrzyć co najmniej cienia protekcjonalności – choć, powtórzę, mnie (a może i innych mężczyzn) by takie określenie nie uraziło. Cieszę się, że drugi przykład nie budzi już takich wątpliwości.
Ach, porobiło się, przez te upały chyba… 😆
Mam nadzieję, że nie ma Pani nic przeciwko, a nawet, że jest Pani za!
🙂
Przepraszam, Pani Kierowniczko, ale jak mi się znienacka objawi jakaś nowa informacja o własnej reakcji na słowo lub dźwięk, to od razu robię się ciekawa: a co to? a skąd to? A jeśli, tak jak tutaj, od razu jest możliwość zderzenia się z reakcjami innych, to … po prostu nie mogę się oprzeć. 😳
O jak pięknie Kwintet „robi na perłowo”!
Pani Joanno,nic tak nie ożywia blogu jak okresowa zadymka.Zwłaszcza w taki upał…
Co nie zmiania faktu,że pisałam zupełnie serio.To jeszcze potrwa,tak na oko z 300 lat.
Nie, no fajnie, dzieje się 🙂
Ja tymczasem wrzuciłam nowy wpis.
A dlaczego kwintetowi panowie w fudze noszą mnisie habity? 😯
@Piotr Kamiński
Ale dlaczego on ma być „miły”, ten mój domniemany antropolog?
Od „miłości” do „mdłości” jeden krok, więc mili, mdli i nudni specjaliści mnie nie interesują.
🙂
A tak na serio…
(Zacznę od końca)
Znowu mnie Pan nie docenia 🙁
Pańska antropologiczna wykładnia jest dla mnie wystarczająco przejrzysta i jasna, abym mogła się z nią w pełni świadomie nie zgodzić.Ten (tak ulubiony przeze mnie w czasach studenckich) antropologiczny sposób postrzegania świata jawi mi się obecnie jako przeteoretyzowany. Jakkolwiek bardzo logiczny stanowi tylko jedną z wielu możliwości.
W praktyce przecież, wbrew powiedzeniu i w większości przypadków nocy poślubnej nie spędza się po ślubie. Niestety…
Przywołuje Pan na pomoc w dyskusji o finale Jolanty „włochatego potwora”. Sprytnie z Pana strony. A już miałam zamieścić dokładny cytat dotyczący Boga-Człowieka Jezusa Chrystusa, czytelny dla wszystkich ortodoksyjnych chrześcijan, posługujących się językiem cerkiewno-słowiańskim. Zniechęciłam się jednak, ponieważ Pan modlitwę po prostu wyśmiewa.
Jest Pan naprawdę inteligentny. Wyczuł Pan mój wrażliwy punkt.
DAS
Teoretycznie ma Pan rację, ale praktycznie nikt nie używa słodko brzmiącego słowa „Knäbchen”
🙂
Chłopiec to DER Junge, DER Knabe
Dziewczynka a nawet dziewczyna to DAS Mädchen
Schade…
P.S. Żegnam się na ponad dwa tygodnie z Panią Kierowniczką i Szanownym Gronem.
Wyjeżdżam jutro do pięknego karpacko-czarnomorskiego kraju.
Ojczyzny takich osobowości jak Sergiu Celibidache, Angela Gheorghiu czy Tristan Țara.
Hmm… Taka koncepcja – Preludium wolność, kolory. Fuga – zasady i reguły, jak w zakonie… 😉
To już ostatni wpis przed wyjazdem, obiecuję.
Ogłaszam konkurs na najciekawiej brzmiące zdrobnienie słowa „mężczyzna”.
Nagroda: wejściówka na dowolnie wybraną próbę generalną w liońskiej operze.
Serio!
@ Piotr Kamiński
Panie Piotrze, mam dla Pana smutną wiadomość. Nie wszystkie niemieckie rzeczowniki z końcówką -ung są rodzaju żeńskiego, jest jeden wyjątek: der Hornung, czyli dawna nazwa lutego.
Rodzaj gramatyczny w niemieckim to silna rzecz. Wszystkie na -chen, -lein są rodzaju nijakiego i już. Zresztą cóż to za kategoria gramatyczna rodzaj? Nie licząc może tzw. rodzaju naturalnego, gdzie są dwie płcie, dlaczego kaloryfer jest rodzaju męskiego? Cóż żeńskiego ma w sobie ściana? Polski „dąb” to chłop, niemieckie „Eiche” to za to kobieta. Pokory uczą inne języki, spoza indoeuropejskiego kręgu, gdzie kategoria rodzaju nie jest istotna. Po chińsku „on” i „ona” brzmią tak samo (w zapisie się różnią znakiem). Tam w ogóle są inne kategorie gramatyczne, a że myślimy w głównej mierze językiem, to oznacza, że pewnie trochę inaczej postrzegamy świat i zupełnie inne rzeczy są ważne.
Zdrobnienie od mężczyzny? Przecież to jasne: kocurek 🙂
Ale to tylko od kociego mężczyzny 😀
Niemcy, skoro już przy nich jesteśmy, mają tę wygodną sprawę w języku, której im zazdroszczę, że każda nazwa zawodu może mieć formę żeńską dzięki dodaniu końcówki -in. I jest normalnie. Nie to, co u nas, gdzie ludzie wyśmiewają się z ministry, prezydentki, gdzie nie można użyć słowa profesorka, bo kojarzy się ze szkołą, czy pilotka, bo to czapka (znów to deprecjonowanie). Niemcy jakoś byli w stanie przejść drogę w stronę normalności, mimo iż też były krajem do bólu patriarchalnym. Może tym łatwiej było im wyzwolić się z Kinder, Kirche, Küche, że z punktu widzenia historii Niemiec to się jak najgorzej kojarzy.
Miłych wakacji życzymy Pani Joannie w Krainie Wampirów 😈
@legat8
A to się czegoś nauczyłem – pewnie mój nauczyciel uznał, że taki rzadki wyjątek (nie ma go w ogóle w moim wielkim słowniku Ponsa!) można pominąć…
Mnie najbardziej cieszą słońce i księżyc. Po francusku słońce to chłopiec, księżyc to dziewczyna. Po niemiecku – odwrotnie. A po polsku księżyc to chłopak, słońce to dziecko. A wedle niektórych – wszystko jest przekładalne…
Czyli w kosmosie gender a u nas …średnio.
Mam nadzieję,że tym razem panowie się nie obrażą,ale mnie się przypomniał…przyjemniaczek.
Lekceważące to np. facio, chłoptaś. Koleś chyba bardziej neutralne, ale sprawdziłam i to podobno zgrubienie, a nie zdrobnienie, to może facio też? Lubię opisowe „Słoneczko ty moje niezachodzące” (po rosyjsku brzmi lepiej), którego używa Marinina, ale to chyba unisex. 😉
Mnie się zawsze zdawało, że :
1. Obrazić, czy nawet urazić kogoś, można tylko na jego życzenie, lub przynajmniej za jego zgodą. Gdybym za każdym razem czuł się urażony, kiedy jakiś fajfus, z jawnym, złym zamiarem, komentuje moją łysinę, albo nos (ostatnio pewien nielegalny taksówkarz na Dworcu Gdańskim, wściekły, że wybrałem legalnego – chichrałem się przez pół godziny)…
2. Słowo samo w sobie nic nie znaczy. Wszystko zależy od kontekstu, od tonu, od okoliczności, od osoby, która je wypowiada lub pisze. Z każdego słowa można zrobić obelgę, pieszczotę, żart.
Już chyba kiedyś cytowałem zdanie zmarłego już dawno, francuskiego komika, Pierre’a Desproges’a : „śmiać się można z byle czego, ale nie z byle kim”.
Jacek Fedorowicz opowiada w moim ulubionym „poradniku estradowca dla kolegów dramatycznych” o pewnej swojej przygodzie estradowej. Miał – chyba z Tadeuszem Rossem – skecz, gdzie pojawiało się pewne, całkiem zwyczajne słowo. Żaden żarcik, kalambur i wygłup w tekście nie budził takiego zachwytu widowni. Ryk śmiechu witał to słowo zawsze, na wszystkich spektaklach w stu miastach, czort wie dlaczego. Próbowali drania zadeptać, mówić tyłem, cicho, niewyraźnie: nie było sposobu.
Było to słowo „skorupiak”.
Panie Piotrze, nie zgodzę się z tym, że samo słowo nic nie znaczy (dureń, geniusz, zołza). Natomiast, oczywiście, kontekst, ton i cała istotna reszta, którą Pan wymienia, może diametralnie zmienić znaczenie.
Nie wydaje mi się, żeby ktoś się tu obraził. No i nikt nie twierdzi, że mamy tu do czynienia z sytuacją podobną do tej, którą Pan opisał w punkcie pierwszym, a więc ze złymi intencjami. Pamięta Pan „Nie mów do mnie: Misiu!”? No to my podśpiewujemy „Nie mów o mnie stworzenie”. 😉
Nie słyszałam tego skeczu, ale magia działa nawet w opisie, bo też się uśmiechnęłam na widok skorupiaka.
Nawet w tych słowach, które Pani cytuje, „podstawowy” sens można przecież kompletnie postawić na głowie. A słowa same z siebie nic nie znaczą, leżą w pudełku jak narzędzia, martwe, póki ich ktoś nie użyje. A są po to, żeby je mówić albo pisać, i coś tym wyrazić.
I dlatego nadal nie rozumiem, dlaczego „nie mów o mnie – stworzenie”? Chyba nie słowo jest ważne, ale całe zdanie. I kto je mówi. I jakim tonem. I w jakich okolicznościach.
Sama się wczoraj wieczorem (21:16) zastanawiałam, dlaczego i żadne nowe wytłumaczenie mi od tej pory nie przyszło do głowy. Te wytłumaczenia, które mi wczoraj przydreptały, mnie samej wystarczająco tłumaczą moją własną reakcję, ale chyba będę się musiała pogodzić z tym, że innych nie przekonują.
Aga chyba już pisała,że tak się nie mówi o osobie.
Jak zareagowałby Pan na zadanie:”Tysiąc i jedna opera” to najnowsze dzieło tego utalentowanego stworzenia”.Niby miło,ale przecież nikomu nie przyszłoby do głowy. Kto i dlaczego może być stworzeniem? Z naciskiem na „dlaczego”.
Oj,pogoni nas Pani Kierowniczka…
Ale jak się do Was zwróciłam tak, jak wczoraj o 16:55, to mam nadzieję, że nikt się nie obraził? 🙂
Ale to było żartobliwie,a propos i do wszystkich,Pani Kierowniczko.Bez niedemokratycznego wydłubywania osoby,do której tak wolno.
Tak twierdzę,jako straszna wiedźma.
Przez upał to jeszcze jakiś stosik może doznać samozapłonu..
A kysz!
Ja poproszę,żeby Pan Prezydent w ramach cudów wyłączył ten piecyk.
Oczywiście, że się mówi. To wyłącznie kwestia stylu. Wystarczy to samo zdanie sformułować inaczej, żeby „stworzenie” było na miejscu.
Pozytywnie : „Utalentowane stworzenie z tego Kamińskiego, że takie coś napisał”.
Negatywnie : „Spaprał Kamiński tego gniota jak nieboskie stworzenie” (tutaj mocno naciągane, ale od biedy przejdzie).
Stworzeniem samym w sobie – wedle definicji słownika – jest każdy z nas. Jak się natomiast słowo to stosuje w praktyce, to już pytanie subtelniejsze. C’est le ton qui fait la chanson.
Ten piecyk to ma być włączony podobno do 18 sierpnia 👿
I zaraz zaczniemy narzekać, że taki ziąb.
W dobrym towarzystwie,przy opijaniu promocji,może ujdzie.Bo ma domyślny cudzysłów.Ale w prasie??? O tak szacownym autorze???
Według słownika Murzyn jest neutralny.Też tak uważam.
Ale samych zainteresowanych boli.Wrażliwość ewoluuje wzraz ze wzrostem świadomości.
Zanosi się na bardzo precyzyjne szukanie „le ton”,lub po całości.Na atonalność.
O żeszsz…17 jadę do Warszawy.Dojadę jako przesmażony stek.
Tak myślałam,że bez stosiku ani rusz…
PK,widzimy się na MG?
No fajnie, wszyscy macie rację, a ja sobie czytam i uzupełniam wiedzę ogólną o nikomu niepotrzebne szczegóły. 😎
A tymczasem…
W praktyce przecież, wbrew powiedzeniu i w większości przypadków nocy poślubnej nie spędza się po ślubie. Niestety…
Oczywiście, tak, nie kwestionuję. Moje wieloletnie badania na grupie reprezentatywnej to potwierdzają. Ale dlaczego niestety? Czy to jakiś szerzej reprezentowany pogląd, a jeśli tak, to czy mógłby się wypowiedzieć antropolog? Albo Joanna, gdy wróci? Bo mam tu kilka hipotez i powstrzymuję się przed ich publicznym roztrząsaniem. 😛
Ależ dlaczego? Przy tym piecyku każda hipoteza się upiecze!
Oczywiście, łabądku, że się widzimy 🙂
Już się cieszę! I skwierczę.
ps.mam na myśli jednego i drugiego MG.
Domyślam się. Ja chwilowo nie skwierczę, bom w klimie. Ale już się boję wyjścia na zewnątrz 👿
Trochem spozniony, ale znowu bylem w rozjazdach, a dziobanie palcem w ekranik tableta przekracza granice mojej cierpliwosci.
Lingwistyczna dyskusja tak poszybowala w stratosfere, ze nawet nie probuje podskoczyc – daleko i wysoko poza moimi talentami jezykowymi.
Ale, mam cos, znacznie blizsze tematowi wpisu –
fraszka NA AWANGARDE
Szkoda papieru
I atramentu
Tudziez peiperu
I i putramentu.
😀 “Jarmark rymow” – 1936
PS W tymze samym tomie, parenascie stron przedtem, jest esej, zeby nie powiedziec paszkwil “Kalamburzysci, czyli meka tworzenia dowcipow” 1926 😳