Szaleństwa Orlanda w Łazienkach

Kto się wybiera na Orlanda Haendla do Teatru Królewskiego w Łazienkach, może być spokojny: spektakl jest znakomity. Bez większych eksperymentów, za to zachwycający głosami i (jak w wielu inscenizacjach Natalii Kozłowskiej) wciągający świetną zabawą.

Orlando w przeciwieństwie do zeszłorocznej Agrippiny nie dzieje się w abstrakcyjnej przestrzeni. Na scenie mamy po prostu przedłużenie Łazienek: park, drzewa, krzewy… tajemniczy ogród. Zoroastro, czarodziej powodujący bohaterami jak demiurg, jest w tym wydaniu pisarzem, twórcą całej historii, co na jedno właściwie wychodzi, i występuje w ciemnym, współczesnym garniturze. Czworo natomiast bohaterów jest poubieranych w białe stroje – każde w innym fasonie i stylu – i na tle zieleni wyglądają jak duchy.

Emocje rzeczywiście kipią. On kocha ją, ona kocha kogoś innego, tego innego kocha jeszcze inna ona… w efekcie mamy szaleństwo głównego bohatera, który morduje niewierną ukochaną i rywala. Ale dzięki temu, że mamy na scenie postać Zoroastra, który występuje tu jako deus ex machina, wskrzesza zmarłych i uzdrawia z szaleństwa, wszystko kończy się dobrze. Nie trzeba szukać jakiegokolwiek sensu w tej historii, tylko cieszyć się tym, jak śpiewacy wyrażają te emocje.

Tytułowym Orlandem jest, jak już tu wspomnieliśmy, Jan Jakub Monowid, rzeczywiście w tej roli znakomity. Nie tylko zresztą głosowo – ma tu duże pole do popisu – ale i aktorsko. Ma tu do wyśpiewania wielką rozmaitość uczuć, od czułości i rzewności zakochanego poprzez zazdrość i ból po furię. Zwłaszcza scena szaleństwa jest niezwykle sugestywna (spotkany przeze mnie PMac stwierdził, że niech się schowa szaleństwo Łucji z Lammermoor przy takiej scenie). W tym szaleństwie jest najpierw niebezpieczny, potem bezbronny. Ogromna ilość zadań.

Całkowitym kontrastem do niego jest władczy Zoroastro – Artur Janda, który świetnie się ostatnio rozwija. Ujmująca jest Dorinda – młoda i obiecująca Dagmara Barna. Ale szczególnie zaciekawiły mnie głosy, których dawno nie słyszałam. Aleksandra Zamojska, mieszkająca w Salzburgu, zaczynała kiedyś w Warszawskiej Operze Kameralnej, a w ostatnich latach można było ją usłyszeć tylko za granicą, i to w bardzo ciekawych kontekstach. Świetnie jednak, że mamy teraz możliwość ją tu usłyszeć. Ma piękną, miękką barwę głosu i emisję, jej głos brzmi całkowicie naturalnie i lekko. Podobnie z Damianem Ganclarskim, świeżo po studiach w Londynie u Michaela Chance’a – i jakby cień tego pedagoga, oczywiście w niegdysiejszej formie, w tym głosie słychać. Też piękna i naturalna emisja. Rolę miał może mniej wdzięczną aktorsko, musiał tylko być rzewnym amantem, ale dzięki temu właśnie na barwę mógł kłaść nacisk.

Polecam więc bardzo ten spektakl. Uprzedzam tylko – trwa ponad trzy godziny, ma dwie przerwy.