Kolejna inauguracja NFM
Przyszła pora na pierwszą wielką zagraniczną orkiestrę we wrocławskiej nowej sali. Kiedyś planowano występ Filharmoników Berlińskich, ale budowa się przeciągnęła i termin padł. Pierwszeństwo więc przypadło Izraelskiej Orkiestrze Symfonicznej pod batutą Zubina Mehty.
Dyrygent niestety miał ostatnio kłopoty z kolanem, więc na scenę wyszedł o lasce i dyrygował na siedząco, mając pod prawą stopą dodatkowy klocek, żeby trzymać nogę stabilnie. Czy to się odbiło na wykonaniu? Być może tak, choć sama orkiestra oczywiście jak zawsze była klasą dla siebie. W programie była IX Symfonia Mahlera, dzieło – jak się uważa – pożegnalne (po niej jeszcze powstały niedokończone szkice do X Symfonii). Ma ona w sobie wiele pogodzenia i spokoju, ale też dwie środkowe, bardzie burzliwe części: najpierw charakterystyczny ländler, potem marszowe Rondo-Burleske. I w tych częściach brakowało mi trochę Mahlerowskiego pazura i sarkazmu, tak nieodłącznie związanego z tego typu częściami. Były już chyba zbyt przyciężkie.
Finał za to był zagrany tak, że chyba lepiej nie można. To dziwne Adagio kręci się wokół paru motywów (jeden, początkowy, można skojarzyć z tematem wstępu sonaty Les Adieux Beethovena), harmonii i enharmonii, wędruje w przestrzeń, gdzieś w zaświaty, odlatuje coraz bardziej, aż do niemal całkowitej ciszy i znieruchomienia – dosłownie, bo dyrygent zatrzymał batutę w górze na dobrych kilka sekund, zanim zabrzmiały oklaski i publiczność zerwała się z miejsc.
Miejsce niestety miałam z przodu i z prawej strony, co spowodowało wrażenie, jakbym obcowała z wnętrzem orkiestry, a w jego ramach z każdą grupą osobno. (Ogólnie prasa została tam posadzona na większość koncertów Wratislavii w tej sali.) Wolałabym w takim przypadku siedzieć w pewnej odległości, mieć dystans do masy brzmieniowej. Myślę, że publiczność w głębi sali miała o wiele lepszy odbiór.
Po koncercie zamieniłam kilka słów z moją dawną koleżanką z warszawskiego Liceum Muzycznego, która wciąż gra w tej orkiestrze; mówi, że sala bardzo im się spodobała. Inna ciekawostka: niedawno konkurs na koncertmistrza wygrał David Radzynski, syn innego mojego szkolnego kolegi, o którym kiedyś pisałam tutaj. Siedział w pierwszym pulpicie I skrzypiec jako drugi (nie grał solówek) – chyba dobrze go rozpoznałam, mimo że ostatni raz go widziałam, kiedy miał z 9 lat…
Komentarze
Ah, to stąd ten Mahler.
Niestety słuchałem wsyokim przelotem i z beznadziejnego streamu dwójki (gdyby dwójka mogła zrobić jedną, jedyną rzecz, to poprawić jakość streamu, bo on się nie nadaje nawet do disco polo).
Niemniej bardzo ładny pogłos sali i wysoka selektywność instrumentów (choć to oczywiście zasługa inżyniera, ale jednak).
Ja ostatnio przestałem się upierać, żeby siedzieć w X rzędzie w środku zawsze, bo siedząc w miejscu nietypowym można sobie inną perspektywę wyrobić, skupić na pewnych grupach instrumentów.
dzień dobry;
i ja też lubię sobie zmieniać miejsca na salach i w sumie żałuję już, że na kilka dni nie zamieszkałem właśnie we Wrocławiu 🙂 najbardziej mi żal wczoraj, zbliżającej się rosyjskiej pieśni chóralnej no i „święta wiosny”. a jeśli jest już faktem, że w tym kompletnie odmienionym pejzażu infrastruktury kulturalnej w Polsce ludzie do sal koncertowych tak licznie przychodzą a atmosfera tam panuje, jak na SDM 🙂 to zobaczycie Państwo, jeszcze trochę czasu (no na pewno trochę czasu wciąż więcej…) a odmieni nam się na dobre nie tylko to 🙂 w Warszawie ostatnio zbiorowo „Lalkę” czytano. oby ze zrozumieniem wszystkich jej pierwszoplanowych postaci (a jest ich sporo) oraz powagi spraw w niej zawartej… a dziś we Wrocławiu można ponoć jeździć komunikacją miejską za… „książkę w oczach” właśnie 🙂 pa pa m
Dzień dobry 🙂
O, to może zabiorę ze sobą książkę i pojadę np. do Parku Szczytnickiego 🙂 Jak na razie śliczna pogoda…
Wszystkim wielbiącym Kacpra Szelążka (wielbię i ja) donoszę uprzejmie, że są jeszcze bilety na „Teatro alla moda” w WOK, w niedzielę i poniedziałek. Będzie można popiszczeć ile sił, zwłaszcza, że zaśpiewa też Anna Radziejewska.
Dzięki, Urszulo. 🙂
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Wzięłam książkę i pojechałam do Parku Szczytnickiego. Zajrzałam do ogrodu japońskiego (niestety częściowo w remoncie), pogapiłam się na fontanny na pergoli siedząc w koszu plażowym 😉 Teraz już pogoda się popsuła.
Rozmawiałam z kilkoma osobami o wczorajszym koncercie – wygląda na to, że przy finale co najmniej pół sali ryczało jak bóbr…
Dobry!
Na Święto wiosny oczywiście idę 😆
Na rosyjski chór też chciałem, ale nie było biletów 🙁 Może się wybiorę do Wałbrzycha, żeby ich posłuchać.
Na pewno warto. Są znakomici. Co prawda słyszałam ich wiele lat temu, ale znając perfekcjonizm Grindienki wątpię, żeby się pogorszyli.
Na Święcie wiosny też będę. Może tym razem uda się spotkać 🙂
Nie będę teraz robić osobnego wpisu, bo jestem dość zmęczona (pogoda zmieniła się diametralnie…) i marzę o tym, żeby paść. Ale było super! Dziś odpoczywaliśmy od NFM i zgodnie z tradycją wylądowaliśmy w Marii Magdalenie. No cóż, nie tylko od pogłosu, ale i od przejeżdżających tramwajów szczęśliwie się odzwyczailiśmy…
Alexander’s Feast pysznie dyrygował Paul Goodwin, z dobrą energią, taką, z jaką trzeba prowadzić Haendla. Świetni soliści, zwłaszcza sopranistka Susan Gritton i tenor Benjamin Hulett – piękna brytyjska emisja, niezły był też baryton Felix Rumff, malutką partię zaśpiewała też jedna z członkiń znakomitego Dresdner Kammerchor. A Wrocławska Orkiestra Barokowa znakomicie się do tego poziomu dopasowała. Duża przyjemność.
Było tu już o Orlando przez Dramma per Musica wystawionego.
Wczorajszy spektakl był nagrywany przez NInA.
Scena szaleństwa Monowida (znaczy się Orlanda, chociaż do takiego zaśpiewania chyba trzeba mieć iskierkę niestandardowości) wspaniała.
Chyba wcześniej nie doceniałem Jean Jacques.
Szereg ciekawych pomysłów reżyserki – Zwinięta kurtka najpierw ukształtowana jako lalka robi potem za kaftan bezpieczeństwa.
Zoroastro jako spiritus movens dziania się. Żulowski kozik jako miecz.
Huśtawka chętnie okupowana przez dziewczyny. I piękne zagospodarowanie sceny – jak w pasterskich sielankach – czy tzw. „żywych obrazach”.
I wreszcie Muzyka – to bardzo już dojrzały Haendel, owszem wykorzystujący dawne pomysły ale nienachalnie. Podobały mi się zwłaszcza arie o pulsie siciliany.
Doskonale brzmiąca orkiestra, dobrze nastrojone klawesyny (Piotr Garstka ?) przy jednym z nich Lilianna Stawarz – już nie tylko klawesynistka, ale pełna gębą szefowa orkiestry.
Nasuwają mi się analogie z Christie, coraz bardziej zajętego prowadzeniem zespołu. Życzę takiej kariery
PK 17:01
Nie można przejść przez Mahlera bez rozmazanego makijażu