Zmysłowe nieszpory
To było niesamowite przeżycie – jak zawsze, gdy występują zespoły Philippe Herreweghe. Dyrygent wrócił do Vespro Monteverdiego po 30 latach.
Tej poprzedniej interpretacji można posłuchać tutaj – też jest piękna, ale inna. Nie tylko dlatego, że inni są siłą rzeczy soliści (choć jeden ostał się do dziś – niezwykle zasłużony Peter Kooij, ulubiony bas dyrygenta), ale też z powodu ogólnej koncepcji, nieco chyba innego składu instrumentalnego, doboru barw – także wśród śpiewaków, Herreweghe zawsze miał wspaniałą rękę do wyboru właściwych, potrzebnych mu akurat do danego utworu solistów. A tu trzeba dobierać parami, by głosy do siebie pasowały – częste są, jak to u Monteverdiego, dialogi, częsty też efekt echa, przywodzący nam na myśl ostatni akt Orfeusza. Do znanego nam anielskiego głosu Dorothee Mields został dopasowany również przepiękny sopran Barbory Kabátkovej. Dialogowały ze sobą szczególnie efektownie tenory – Samuel Boden i Reinoud van Mechelen. W sumie było ośmioro solistów i dwunastoosobowy chór, podzielony na pół. Do tego grupa instrumentów – dwoje skrzypiec, dwie arcylutnie, kornety, puzony. Zawsze wiedzieliśmy, że sala Filharmonii nie za bardzo się nadaje do muzyki dawnej – tym razem nie odnosiliśmy tego wrażenia, wszystko brzmiało wspaniale, proporcje były odpowiednie – jak Herreweghe to robi? Majster po prostu.
Vespro to bardzo szczególny utwór. W tekście przewijają się co jakiś czas motywy z Pieśni nad pieśniami. Swoją drogą zwykle mam kłopot z uznaniem tego poematu za religijny (nie tylko przecież w chrześcijaństwie, ale i w jego źródle – religii żydowskiej) – jest tak zmysłowy. I tak go zresztą traktuje Monteverdi. Trudno byłoby inaczej, skoro zmysłowość to jego specjalność, udowodniona w kolejnych księgach madrygałów. Jednak z drugiej strony są takie części jak Sonata sopra ‚Sancta Maria’, w której sonacie instrumentalnej towarzyszą cztery śpiewaczki wykonujące co jakiś czas motyw Sancta Maria, ora pro nobis, czy też finałowy Magnificat, w którym kunsztownej grze w stylu monteverdiowskim towarzyszy jako cantus firmus śpiew chorałowy. Splot archaizmu ze współczesnością, ale bardzo konsekwentny. Trochę obrazowości, np. wznosząca się linia melodyczna przy słowie surge (wstań) czy też zilustrowanie słów Tres sunt qui testimonium dant in coelo: Pater, Verbum et Spiritus Sanctus, et hi tres unum sunt (Trójca wydaje świadectwo na niebie: Ojciec, Słowo i Duch Święty, a Trójca ta jest jednym) poprzez śpiew trzech solistów w akordzie, później schodzący się na unisono.
Najwspanialsza muzyka na maryjne święto.
PS. O wcześniejszym występie Cho wspomniałam pod poprzednim wpisem – stwierdziłam, że tam bardziej pasuje.
Komentarze
Dzien dobry Panstwu,
maryjne swieto? nie dla mnie!…a dzisiaj 40 rocznica smierci ELVISA PRESLEYA
Krola Rock n Rolla – niech zyje Krol!
https://www.youtube.com/watch?v=PU5xxh5UX4U „Return to Sender”
W 100 % się zgadzam z opiniami Pani Kierowniczki co do obu koncertów. Ja chyba tylko całkiem inaczej słyszę skrzypków i wiolonczelistów 🙂
Wszystko jest możliwe 🙂
O tak, jestem szczęśliwa, że takim koncertem rozpoczęłam tegoroczny skromny udział w ChiJE. Czy on będzie gdzieś dostępny? Zaczarował mnie.
@ ozzy
Przecież Elvis żyje 😆
Pewnie głupio pytam, bo Herreweghe miał podpisywać płyty po koncercie, więc zapewne Nieszpory też tam są.
Umknęłam szybko, bo ledwo zdążyłam na ostatni autobus.
Nie, podpisywał wcześniej wydane przez NIFC płyty, a troszkę się już tego zebrało:
http://pl.chopin.nifc.pl/institute/publications/musics5/id/2556
http://pl.chopin.nifc.pl/institute/publications/musics6/id/2930
http://pl.chopin.nifc.pl/institute/publications/musics6/id/2608
My również wyszliśmy bardzo ujęci tą interpretacją. Pieśń nad pieśniami cudowna. Po raz kolejny okazało się, że świetnym rozwiązaniem jest wyświetlanie tekstu na ekranach. To bardzo ułatwia odbiór. Można jednocześnie czytać i patrzeć na to, co dzieje się na scenie. Libretto w formie tekstu, z wersją oryginalną, również bardzo potrzebne. Przeżywanie utworu z tekstem jest pełniejsze. Zatem podziękowania dla NIFC za te rozwiązania.
Dzień dobry!
W starym Bieczu właśnie odbył się “odwołany” festiwal kromerowski pod kosmetycznie zmienioną nazwą. Numeracja jednak została zachowana. Co się zmieniło poza tym? Wejście na koncerty było ograniczone dla osób, które pobrały bezpłatną wejściówkę ze strony festiwalu. Dzięki temu nie było takich tłumów jak w latach poprzednich, ale i tak wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Komfort wzrósł. Odniosłem także wrażenie, że atmosfera była bardziej kontemplacyjna co niewątpliwie sprzyjało muzyce.
Miałem okazję dwukrotnie posłuchać pięcioosobowego zespołu śpiewaków i jednocześnie multiinstrumentalistów – Ensemble Micrologus. Pierwszego dnia wykonali laudy napisane po pierwszym wybuchu religijności w czasach pofrańciszkańskich. Piękna to była muzyka, na wskroś włoska: pogodna i taneczna, nawet gdy opisywała mękę Pańską. Harmonie dodatkowych głosów przypominały te z występów Barbary Fortuny. W końcu były to pieśni wykonywane i tworzone przez lud. Drugiego dnia w czteroosobowym składzie wykonali niewiele późniejsze, ale bardziej powściągliwe pieśni i tańce pobożności franciszkańskiej.
W Bazylice Bożego Ciała wystąpiły także panie z krakowskiego Flores Rosarum w towarzystwie Filipa Presseisena na portatywie. Odtworzyły wielkoczwartkowy obrzęd umywania nóg z krakowskiego klasztoru sióstr Klarysek wykonując utwory przypisane na tę okoliczność ze zbiorów klasztoru. Był to bardzo uduchowiony koncert (rejestrowany przez TVP Kraków lub Kultura). Flores Rosarum można usłyszeć co niedzielę o 9:00 na Wawelu podczas mszy łacińskiej.
Wybrałem się jeszcze na dziedziniec domu z basztą, gdzie pod rozgwieżdżonym niebem czeski lutnista Jan Čižmář wykonał kilka tombeau. Było trochę sennie, bo pora bardzo późna.
Koncertów było znacznie więcej, ale opowiedzieć o nich nie mogę, bo ich nie słyszałem 🙂 Ogólnie, przyznaję, festiwal całkiem udany.
A teraz jadę pociągiem do Warszawy z Krakowa, gdzie wczoraj wieczorem, w operze (!) odbył się seans transferu kosmicznej energii (medium w jednym z nielicznych wywiadów samo coś o tym wspominało, nie że mi odbiło całkiem). Rozkoszą było posłuchać tych wypieszczonych trylików w sonacie KV 545 (jakby pogodniej zagranej niż zimą w Warszawie), odczuć dziwnego nastroju fantazji c-moll czy też dać się porwać przez boogie-woogie beethovenowskiej sonaty op. 111. Na bis – oj, mistrz był w wybornej formie – m.in. dwa nokturny Chopina (chyba jego najlepsze wykonanie jakie słyszałem w Polsce od 2014) i arabeska Schumanna – czy da się to zagrać bardziej miękko i ciepło? Nie sądzę.
I teraz najciekawsze! Utwór Schumanna to był piąty bis i część ludzi zaczęła wychodzić przypuszczając, że to koniec. Jako, że pianista wchodził na salę przez te same drzwi co wychodząca publiczność, potok ludzi przez chwilę uniemożliwił mu wejście na estradę, a owacja wciąż trwała. Transfer energii najwyraźniej nie był w pełni zakończony, bo medium się rozgniewało i to nie na żarty! Nie wolno gardzić takim darem. Jak łupnęły na nas karcące gromy z preludium c-moll Chopina to każdy się skulił w fotelu, żeby go ta furia nie dotknęła osobiście! Szalone! Uspokojenie przyszło w drugim temacie, ale powtórzony, był wyraźną przestrogą. Ostatni akord był długo przytrzymany, by wszystkie kwanty spłynęły na publiczność. Cisza. Teraz się udało. Seans zakończony. Można się było bezpiecznie rozejść.
Kto grał? Przecież wiadomo…
Dwóch młodych mężczyzn w metrze też bardzo chwaliło wyświetlanie tekstu.
Ja również uważam, że to bardzo wzbogaciło odbiór.
W dzieciństwie mama zabierała mnie na nieszpory do uroczego niewielkiego kościoła na ul. Skaryszewskiej. Cały kościół pokryty był polichromiami, więc siedziałam słuchając nieszporów śpiewanych przez braci zakonnych i gapiłam się na obrazki na ścianach.
Tamte teksty mimowolnie zapamiętane tkwią we mnie i ciągle dziwią mnie współczesne przekłady, tak jakby tamte były jedyne właściwe, a przecież były i chyba poniekąd są niezrozumiałe.
Dlaczego ktoś miał wznieść głowę na wieki, bo z mętnej po drodze pił rzeki – na przykład.
Tak mi się przypomniało wczoraj w filharmonii wczesne dzieciństwo. 🙂
Ja natomiast słuchając na świeżo miałam chwilami zastrzeżenia do jakości tłumaczeń, np. w Magnificat passus beatam me dicent omnes generationes został przetłumaczony „błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia”, choć oznacza to oczywiście „będą mnie ogłaszać błogosławioną wszystkie pokolenia”.
@ Jakób – dzięki za obie relacje. Znając kulisy tego, co się stało w Bieczu, jakoś nie mogę się cieszyć, że coś tam jednak się odbyło, ponieważ stało się to czyimś kosztem. Ciekawe, czy chociaż koszt finansowy zostanie bez sądu zwrócony tym, co go ponieśli na darmo…
Aż się zdziwiłam wczoraj, że 60jerzy pojawił się w Warszawie, a nie na Sokołowie 🙂 ale chciał też zaliczyć Monteverdiego, miał nawet bilet, szkoda tylko, że los stanął mu wbrew i musiał wracać po pierwszym koncercie. Co do bisów – już tu kiedyś wspominałam, że „medium” ma zakontraktowanych sześć i tak musi być 🙂
Tak, tak, co do bisów to standard. 🙂 Jednak zawsze spora część publiczności jest zaskoczona. Sam też czekam na nie z ciekawością, co z puli utworów granych poprzednio zagra tym razem. I wczoraj zaskoczył mnie Rameau.
Odtąd błogosławioną zwać mnie będą wszystkie pokolenia – tak mniej więcej jest we współczesnych tłumaczeniach.
Teraz coraz więcej osób bierze się za tłumaczenia. Może i można lepiej treść wyłożyć, ale niezmienność tekstu ma swoje znaczenie.
Ktoś powie, jaka niezmienność, przecież przez wieki był wielokroć zmieniany.
Szkoda, że nie dało się spotkać Jerzyka.
Jeszcze wróci na Anderszewskiego 🙂
Pozwalam sobie zgłosić zdanie częściowo odrębne z sprawie recitalu pana Cho. Chopin – zgoda, było bardzo dobrze, a nawet lepiej. Debussy – zgoda, z pierwszego kawałka żaden geniusz nic nie zrobi, drugi był wciągający. Za to przed przerwą… Wodzowa twierdzi, że takie granie Beethovena powinno być administracyjnie zabronione. To była szkoła, dobra, ale szkoła. Żadnego pomysłu, wszystko osobno albo odwrotnie, zamazane i niewyraźne. O niczym, zgodnie z tekstem i bez pomyłek. Czasem słyszę takie granie, kiedy chodzę z kundlami w wiadomym celu za szkołę muzyczną (Patetyczna, bo nr 109 za trudny). A podobno parę lat temu grał Beethovena całkiem inaczej. Może konsultuje się nie z tymi, co trzeba.
W drugim koncercie przeszkadzało mi zbyt zrównoważone brzmienie. Wolałbym chóru tyle samo, ale więcej dętych. Powinny grzmieć z góry, a nie chować się w środku, na tym polega prawdziwe weneckie granie. Może to kwestia realizacji transmisji, nie wiem, w każdym razie potęgi puzonów i cynków nie odczułem.
Bo też potęgi nie było, ale wyraziście – i owszem. Mnie proporcje odpowiadały. Na sali zresztą odbiera się trochę inaczej. Trochę żałuję, że tym razem nie siedziałam na balkonie.
Wybaczcie, że odrywam od „Chopina i jego Europy”, a raczej, byśmy właśnie się też od niej nie dali oderwać w pełnym znaczeniu. Prośba, czy można by wpłynąć na autora, redakcję lub webmastera, by czym prędzej (bo dotyczy festiwalu, który rusza jutro) upublicznić w całości http://polityka.pl/1716158.read o „dobrej zmianie” w folklorze Podhala? (nb, szef lokalnego PiS radny Piczura jest ojcem lokalnego ONR-u; nb 2, Jan Karpiel-Bułecka śpiewał w „Harnasiach” K. Szymanowskiego, a Krzysztof Trebunia-Tutka aranżował po góralsku m.in. Mazurek D-dur op. 33 Fr. Chopina, czyli tu są też na temat). Z góry dzięki. Pozdrawiam.
hej,
„omnes generationes” beda sluchac Elvisa a Trojce miedzy bajki wloze.
A Elvis, Szanowana Pani Kierowniczko, zyje!
Najlepszym imitatorem Elvisa byl niezpomniany Andy Kaufman. Niegdys Milos Forman
zrobil film o tym genialnym amer. komiku („Man on the Moon” z niezapomnianym hitem REM o tymze tytule).
https://www.youtube.com/watch?v=ppttxQoc74Q
To będzie okazja, pewnie Aga też będzie i parę innych znajomych osób. 🙂
Ciekawa jest kwestia „wyjątkowości” zbioru Monteverdiego, dla którego długo nie znano precedensu (stąd w dawnej literaturze zachwycano się, że jego koncepcja jest „epokowa”, „przełomowa” „nowatorska” itp. Jeffrey Kurtzman poświęcając Nieszporom swój głośny swego czasu artykuł (Some Historical Perspectives on the Monteverdi Vespers, „Analecta musicologica” 15; 1975) wykazał jednak, że wydawnicza idea łączenia w jednym druku mszy i nieszpornych psalmów wraz z wyborem motetów (niekoniecznie będących antyfonami, tak jak w ‚1610’) miała co najmniej kilkanaście (!) analogii, w postaci wydań zbierających możliwie okazały repertuar per tutte le solennità, także z uwzględnieniem świąt Maryjnych (np. Orfeo Vecchi, 1590; Antonio Mortaro, 1599; Francesco Terriera, 1601; Serafino Patta 1606 i in.). Kurtzman zauważa więc, że wyjątkowość zbioru Monteverdiego nie polegała na samym jego układzie, ani nawet na tak podziwianych przez wczesnych komentatorów retorycznych stravaganze (bo swe wcześniejsze odpowiedniki miały także takie koncepty, jak sonata con voce, czy ilustrowanie tajemnicy Trójcy św. poprzez zmienną liczbę głosów, jak w Duo Seraphim, czy zawsze popularne efekty echa w Audi coelum etc.). Wyróżnia go oczywiście ponadczasowy geniusz kompozytora i niezrównane piękno każdego elementu nieszporów, ale też – na co zwraca uwagę ten autor, wyjątkowa koncepcja ujęcia psalmów, najbardziej chyba niedocenianych we wcześniejszej literaturze (nawet wielki Denis Arnold nazywa je „tradycyjnymi”, choć właśnie takimi nie są!).
Monteverdi pragnął chyba stworzyć w nich (oraz w Magnificat I) szczególną i wyjątkową syntezę dawnego (cantus firmus, falsobordone, kontrapunkt) z nowym (concertato), być może by dowieść, że prima i seconda pratica nie muszą być koniecznie opozycyjne, jak je wówczas chętnie widziano w pełnych pasji polemikach. Żaden więc inny zbiór wielkiego Claudia nie ukazuje go tak jak Missa ac Vesperæ jako twórcy łączącego dwie wielkie epoki dziejów muzyki i dwa właściwe im, jakże różne style.
(To fragment mojego komentarza, który już się nie zmieścił w broszurze do koncertu, więc tu jako mały aneks dla Czytelników 🙂 )
Poniżej zaś ‚sonata con voce’ z czasów przed Claudiem (wydana wprawdzie w 1615, ale już po śmierci swego autora, w antologii dzieł tworzonych prawie na pewno przed 1610). Jako całość odmienna od Sonata sopra Sancta Maria. Też niesamowicie piękna i wzniosła. Być może zamieszczenie ‚sonaty con voce’ w zbiorze z 1610 było dla Claudia przepustką do San Marco, choć potem zaniechał kontynuowania stylu mistrza Zuana Gabrielego, bo stał się on już trochę démodé (a i środków na muzykę na kilkadziesiąt głosów w paru chórach już nie było…). Za to wciąż ją kochano na północ od Alp.
https://www.youtube.com/watch?v=8MF4QQN6qKA
Dzięki za aneks z pięknym załącznikiem 🙂