Jauchzet, frohlocket!
Czasy nie są radosne, raczej wprost przeciwnie. Ale nawet w tej beznadziei, jaka dziś panuje w naszym kraju, zdarzają się momenty jaśniejsze – między innymi dzięki muzyce.
Marc Minkowski z Les Musiciens du Louvre (jak widzę, już z powrotem nie włączają do nazwy miasta Grenoble, czemu trudno się dziwić zważywszy perturbacje sprzed paru lat) dawno już u nas nie występował. Tym razem w NOSPR wykonał cztery z sześciu kantat składających się na Bachowskie Weihnachts-Oratorium. Jak wiadomo, tytuł „oratorium” jest w tym wypadku nieco mylący, bo choć i tu występuje Ewangelista śpiewający recytatywy, to każda z tych kantat jest wykonywana osobno, podczas kolejnych świąt związanych z okresem Bożego Narodzenia. Minkowski wybrał pierwszą – na pierwszy dzień Świąt, drugą – na drugi dzień Świąt, czwartą – na Święto Ofiarowania Chrystusa i szóstą, ostatnią – na Święto Epifanii.
Zespół przyjechał w niewielkim składzie – wszystkich razem instrumentalistów było koło trzydziestki; śpiewaków jedenaścioro, w tym siedmioro wykonywało również partie solowe, a czworo tylko chóralne (wśród nich znalazła się trójka Polaków). Znałam z nich wcześniej tylko Lenneke Ruiten, która śpiewała już u nas z Philippem Herreweghem. Z pozostałych bardzo podobała mi się śpiewająca altem o pięknej, głębokiej i ciepłej barwie Holenderka Helena Rasker; niestety wykonała tylko jedną arię (drugą altową śpiewał kontratenor Christopher Ainslie, dobrze, ale trochę bez wyrazu). Świetny był też Ewangelista – Valerio Contaldo oraz bas James Platt.
Dawno nie słyszałam tak radosnego Jauchzet, frohlocket. Zarówno szybkie tempo, jak brzmienia bardzo podniosły atmosferę już na samym początku – iście po hitchcockowsku. Jeszcze parę części było w tak piorunujących tempach, zwłaszcza w ostatniej, także radosnej kantacie, zamykającej całość spójną klamrą, i w bisie pochodzącym z kantaty piątej, w którym już wręcz było tak szybko, że dęte nie bardzo się wyrabiały. Ale poza tymi fragmentami miałam wręcz wrażenie, że Minkowski jakby złagodniał, co nie znaczy, że pozbył się wigoru. Był też i eksperyment przestrzenny (echo z II balkonu).
Minkowski rzadziej teraz zajmuje się swoim zespołem – od dwóch lat jest dyrektorem opery w Bordeaux i na co dzień robi zupełnie inne rzeczy niż takie koncerty jak dzisiejszy. W styczniu na przykład poprowadzi tam Peleasa i Melizandę Debussy’ego. Ciekawe, jak mu pójdzie.
PS. Bardzo było mi miło znów spotkać Frędzelki – tym razem miejscowe i wrocławskie. W ogóle desant był z różnych miast, ze stolicy też duży.
Komentarze
Warto może przypomnieć, że Minkowski prowadził już „Peleasa” kilkakrotnie, przede wszystkim w roku 2002, na setną rocznicę prapremiery, najpierw w Lipsku (po raz pierwszy w tym mieście), a później tam, gdzie wykonano utwór po raz pierwszy, to jest w Opéra-Comique. Gdyby nie jego ówczesna inicjatywa, Paryż byłby całkiem zignorował tę rocznicę. W roku 2007 poprowadził też w Moskwie, w teatrze Stanisławskiego-Niemirowicza Danczenki, pierwszą rosyjską inscenizację tego utworu, w reżyserii Oliviera Py.
Koncert był istotnie znakomity. Gdybym miał czegoś więcej sobie życzyć to może żeby zespół przyjechał był jednak w większym składzie. Tak sugerowałaby przestrzeń i wspaniałość sali NOSPR. Ale i tak było to znakomity wieczór.
Co do desantu z innych miast to obecny był również Kraków, na co dzień słuchający Capelli Cracoviensis.
Czasy nie są radosne, ale jest okazja. Pojawienie się Pana Piotra Kamińskiego. Jestem jedną z tych osób, która łapczywie czyta i stara się jak najwięcej nauczyć, dzięki wytrwałej hojności Pani Kierowniczki i Szanownych Gości, ale nie pisze, z korzyścią zresztą dla wszystkich. Dziś jednak muszę na chwilę się wychylić i głośno powiedzieć, że Pana Piotra Kamińskiego strasznie brakowało i cieszę się z każdej wizyty jak dziecko na Święta albo dorosły na pierniki, o których Pan Redaktor kiedyś napomknął.
Żeby nie przedłużać, Ten Blog i wszystko, co się wokół niego dzieje, są bardzo ważne dla milczącej większości czytelników i proszę pozwolić pokłonić się Państwu z podziwem i bardzo serdecznie za wszystko podziękować.
Są jeszcze miejsca na ziemi!
Tak, Kraków też widziałam, pojawił się m.in. krakusik 🙂
@ Robert Nieczuja – witam i dziękuję za miłe słowa. Przyznam, że żyję ostatnio w stałej schizofrenii, staram się jednak nie dać się zwariować do końca. Są piękne sprawy w życiu, muzyka jest jedną z nich i ona pozostaje.
Pozdrawiam już z Warszawy.
A propos Pana Piotra, ciekawam, czy to widział:
http://muzyka.onet.pl/klasyka/alfabet-polskiej-opery-paryz-wyslany-w-kosmos/wlgxl7
Ale myślę, że się nie wybrał – już tu kiedyś rozmawialiśmy o wybrykach tego reżysera…
Panu Robertowi i Pani Kierowniczce – niskie ukłony. Istotnie, siły aktywnie nas wariujące rosną, ale się przecie nie dajemy.
Tego czegoś nie widziałem i nie zamierzam – szkoda czasu i pieniędzy, choć przede wszystkim szkoda Muzyków, którzy nie od dzisiaj muszą robić dobrą minę do złej gry.
Czasem przychodzi mi do głowy, że ci Państwo zbierają się raz do roku w katakumbach i ustalają numerasy na następny sezon. Na otwarcie i zakończenie posiedzenia śpiewają hymn Wojciecha Młynarskiego „Co by tu jeszcze….”.
Przy okazji, gorąco polecam Wszystkim Frędzelkom fantastyczne, nowe nagranie „Trojan” Berlioza, których parę lat temu, w Warszawie… ano właśnie.
Och, Pan Kamiński! Wielka to radość zaiste! Nawet się przyznam, że co prawda nie jestem miłośnikiem opery, poza wyjątkami, to jego dwa tomy czytałem te parę lat temu do drugiej w nocy, a nad mało którą książką jestem w stanie tak długo wytrzymać.