Łaskawość Aleksandra
Nie mogę być na żadnym z dwóch spektakli premierowych Alexandra i Apellesa Karola Kurpińskiego w wystawieniu Polskiej Opery Królewskiej, ponieważ w piątek i sobotę wzywa mnie już Lutosławski. Byłam więc dziś na próbie generalnej.
To króciutka, zaledwie godzinna jednoaktówka, której premiera odbyła się niewiele ponad 200 lat temu – w 1815 r. Kurpiński był już wówczas drugim, obok Elsnera, dyrygentem Teatru Narodowego. Dopiero w 1824 r. został dyrektorem sceny operowej. Dyrygował też koncertami – to on stał za pulpitem pamiętnego, pożegnalnego koncertu Chopina. Pełnił więc w Warszawie funkcję w rodzaju niemieckiego Generalmusikdirektor.
Alexander i Apelles pokazał się na scenie kilka razy, także w paru innych miastach, i znikł na 200 lat. Odnalazł go Wojciech Czemplik, dyrektor artystyczny festiwalu muzyki oratoryjnej Musica Sacromontana. Stało się to, można powiedzieć, na raty: tekst libretta znalazł się w Dziełach dramatycznych Ludwika Adama Dmuszewskiego (jest tam chyba odrobinę więcej tekstu niż w operze), partytura – w Bibliotece Narodowej, ze zmienionym tytułem Alexander i Pankasta (imię trzeciej z występujących osób). Po raz pierwszy współcześnie wykonano to dzieło ostatniego października w Kaliszu pod batutą Adama Klocka.
Realizacja Ryszarda Peryta w Polskiej Operze Królewskiej jest więc pierwszym wykonaniem inscenizowanym. Czy warto było? Tak, bo to poniekąd nasza historia. Choć jest to w oczywisty sposób ramotka, kolejne dzieło na temat, jaki to władca może być łaskawy. Muzyka jest nawet sympatyczna, ale treść prześmieszna. Otóż Aleksander, ten Macedoński, przyprowadza do słynnego malarza Apellesa swoją brankę Pankastę, która nie chce zostać jego kochanką (w rzeczywistości miała na imię Pankaspe, była faworytą Aleksandra i faktycznie być może pozowała Apellesowi), i zostawia ją z malarzem. Ten zastanawia się głośno, jak ją namalować, przystawia do niej różne rekwizyty zależnie od koncepcji, a przez ten czas zakochuje się w niej i ona w nim. Gdy on pada przed nią na kolana, wraca Aleksander i widząc, co się dzieje, rezygnuje z branki i pozwala łaskawie na jej zejście się z malarzem, na co wchodzi chór i śpiewa dwa pochwalne wersy o dobroczynności władcy. Kurtyna.
Tyle więc tego dobrego. Wystawione jest przez Ryszarda Peryta mniej więcej tak, jak Wesele Figara, tj. w tle wielkie reprodukcje obrazów (świetny mają projektor), z przodu zaledwie dwa rekwizyty – w tym wypadku ozdobne sztalugi i stołek. Pierwszy z reprodukowanych obrazów to jedno z licznych niegdyś ujęć tematu „malarz w pracowni”, później pojawiają się wyidealizowane modele kolejno nimfy, Wenus, Pallas Ateny, wreszcie na koniec obraz Wenus rzeczywiście przypisywany Apellesowi i skopiowany na jednym z fresków pompejańskich. Bohaterowie to główny amant Apelles – Tomasz Krzysica, dumny Aleksander – Robert Gierlach i Pankasta – Tatiana Hempel-Gierlach. Trójka więc świetna. Co zaś do orkiestry, znów był kłopot z uwerturą, mimo tego, że Zbigniew Graca dyrygował ostrożnie i nie za szybko. Ewidentnie jest to problem z kontaktem – część dętych gra z balkonu (mają monitory), w kanale kiszkowato usadzone są smyczki (w minimalnej ilości, ale w tej akustyce to wystarczy), z tyłu dęte drewniane. Może przyzwyczają się do takiego układu, ale na pewno łatwo nie jest.
Rzecz wystawiona będzie w piątek i sobotę, potem dopiero bodaj w marcu parę razy, a dalej się zobaczy. Być może artyści będą z tym jeździć w składzie jeszcze bardziej kameralnym.
Komentarze
Ale chyba szału z tą POK to za bardzo nie ma…:-(
Ano, wielkiego szału nie ma. Jednak jedna z tradycji teatru Sutkowskiego została dzięki niej zachowana – przypominanie naszego historycznego przyczynkarstwa, co też jest jakoś potrzebne, ktoś to powinien robić.
Co prawda ten Kurpiński sensowniejszy byłby na instrumentach z epoki, ale lubi się, co się ma.
Mam mieszane uczucia wobec POK (wątek patriotyczny, nazwa itd.), ale jednak cieszę się, że dużo wartościowych nazwisk z WOK tam się odnalazło. Ostatnio odkryłem na liście artystów panią Olgę Pasiecznik z czego się bardzo cieszę. Nie wiem czy Pani ma jakieś przecieki, ale mam wielką nadzieję na kontynuację realizacji oper barokowych pod kierownictwem pana Kłosiewicza. Szczególnie marzy mi się jakaś opera Haendla. Ciągle wspominam Rinaldo, Juliusza Cezara i Ariodante z WOK, a zdaje się, że przy Alei Solidarności „to se ne vrati”.
Na razie mamy rok polski – tak zapowiada dyrektor Peryt.
Kolejną premierą, bodaj już w lutym, będzie Nędza uszczęśliwiona Macieja Kamieńskiego.. Miał ją początkowo robić Kłosiewicz, ale chyba zrobi kto inny – on wolałby z instrumentami z epoki, ale ze względów oczywistych będą współczesne.
Tak ogólnie to zgoda, lubi się to, co się ma (pod poprzednim wpisem na przykład lubi się imitowanie dźwięku klawesynu na elektrycznym parapecie). Nie dyskutuje się o gustach przecież. Ale gdyby ktoś mnie pytał, to nie czekam na operę Haendla w POK, bo to nie ma sensu – ani czekanie, ani opera. Wyobraźmy sobie Haendla w wykonaniu tej zbieraniny, nie potrafiącej zaadaptować się do warunków, w jakich przyszło im pracować. Nie tak ich usadzili i biedactwa mają problem. Profesjonalni muzycy orkiestrowi, tu bym musiał dużo wykropkować. Na nikomu niepotrzebne gnioty, dobre bo polskie, są w sam raz, bo to naprawdę nikogo nie obchodzi jak zagrają, byle było zagrane od początku do końca, żeby można było zrobić sprawozdanie z wykorzystania dotacji. Nic strasznego, na całym świecie tak się robi – jest dotacja, jest jakaś opera interesująca trzech muzykologów, to się gra. Tylko że można to zrobić na poziomie, a można siłami orkiestry uważającej się za najlepszą w całej naszej stolicy pięknej. Dobra, już przestaję. Zwłaszcza z tego powodu, że moje gadanie nie ma wpływu absolutnie na nic. 😛
a ja wybiorę się, wysłucham i obejrzę. Dziękuję za recenzję
@WW,
mnie by interesowało, czy po tej próbie generalnej, Redakcja równie krytycznie patrzy na nasz resort kultury, czy Jej pryncypialność w tym względzie nieco osłabła….Jak by nie patrzeć, haczyk został połknięty 😛
E tam, ja znam takie kwiatki, sama niegdyś uczestniczyłam. W końcu WOK Sutkowskiego przez lata to dokładnie robił. Trzeba było grać jakieś gnioty, czy też SZPON-y, bo to nasza historia, a że grało się ahistorycznie na instrumentach współczesnych, to cóż, jeszcze wtedy u nas nie grywano inaczej. Naszego dyrygenta w końcu szlag trafił na konieczność prowadzenia w kółko dzieła pt. Echo w lesie (nie powtórzę, jak je przezywał) autorstwa postaci tak zasłużonej jak profesor Chopina – i wyszedł stamtąd, zabierając także nas (czyli chór). My zresztą też musieliśmy swoje przejść, jako to np. Litanię cursorię Szarzyńskiego, składającą się z dwóch funkcji do trzeciej w porywach. No i tak.
Na resort kultury patrzę niezmiennie bardzo krytycznie. Uratowanie tego biednego związku wypędzonych czy też poparcie dla inicjatyw związanych z Chopinem to jedna rzecz (to drugie zwłaszcza to oczywista oczywistość), cenzura, niszczenie teatrów i muzeów to druga szala, która jednak – każdy z olejem w głowie musi się zgodzić – przeważa.
Dodam jeszcze, Gatsby, że ja nie jestem pryncypialna dla pryncypialności. Jak ktoś robi coś pożytecznego, zawsze jestem w stanie to docenić. Za poprzedniego PiS-u np. popierałam pomysł Śpiewającej Polski, forowany przez związanego z tą partią dzisiejszego dyrektora NFM, i napisałam o tym tekst – trochę się z tego w redakcji podśmiewano, ale mój ówczesny nieodżałowany kierownik rozumiał, że to może być ważne i dobre. Tyle że z ministerstwem jeszcze były jakieś bardziej kulturalne kontakty, ministrem był Ujazdowski, niespecjalnie kompetentny akurat w tych sprawach, ale przynajmniej nie przeszkadzał – z czasem okazał się porządnym człowiekiem. Ponadto wtedy ideolo nie było jeszcze tak nachalne i obrzydliwe jak dziś. Wtedy jeszcze szło się z nimi dogadać. Dziś to już bywa mission impossible.
Ogólna estetyka tej władzy jest, jaka jest. Nie będę z tym dyskutował. Gdzieniegdzie wsadzili kij w szprychy dobrze działających instytucji. Z kolei pomysły na nowe bywają kuriozalne (przykładem Instytut „Solidarności i Męstwa”).
Niemniej jednak, w kilku istotnych sprawach wykazali się skutecznością, której ewidentnie brakowało poprzednikom, ze względów, jak się wydaje, ideologicznych właśnie. Wręcz zostały odwrócone niekorzystne dla kultury zmiany wprowadzone przez ustępującą ekipę. Mianowicie podwyższono o 100% limit przychodów, od których twórca może odliczyć 50% kosztów uzysku. Tę dobrą zmianę odczuje każdy polski twórca. Przypuszczam, że Pani też 😉
Natomiast w tym roku ma zostać przyjęta ustawa o zachętach dla produkcji audiowizualnych, która znacznie ułatwi wchodzenie w koprodukcje z twórcami zagranicznymi. Z całą pewnością odbije się to korzystnie na możliwościach zarobkowania polskich muzyków klasycznych, także. Wprawdzie od dawna było wiadomo, że takowe zachęty oferują niemal wszyscy w Europie Środkowo-Wschodniej (oprócz Białorusi), tyle że petenci byli w Ministerstwie Finansów najpryncypialniej wystawiani za drzwi…gdyż ma być równość podatkowa. Niestety była to czysta hipokryzja, bo też wiadomo, jak ta równość w praktyce wygląda. Najwyraźniej pojęcia takie jak efekt mnożnikowy czy rachunek ciągniony nie były w MF znane. W efekcie przedsięwzięcia takie jak Alvernia Studios p. Tyczyńskiego (skądinąd melomana) musiały poważnie ograniczyć działalność. Podczas gdy gruba kasa na kulturę nadal ucieka do sąsiadów…
Inny przykład. Dolnoślązacy zazdrosnym okiem patrzą na NFRZK (SKOZK), a tymczasem minister Zdrojewski (z Wrocławia) przez 7 lat nie postarał się o wprowadzenie ogólnopolskiego mechanizmu finansowania rewaloryzacji zabytków. Za to pieniądze dla Krakowa zredukować zdążono i pewnie gdyby nie zmiana ekipy, to już by ich nie było wcale. Itd…
Przykro mi bardzo, ale antyintelektualizm liberalnej (względnie) części polskiego spektrum politycznego to nic nowego. Z perspektywy dobrze dofinansowanej kultury warszawskiej (per saldo, Warszawa wygrywa w każdym rozdaniu), nie było to aż tak widoczne…może poza sferą anegdotyczną: „armat w krzakach” czy czekoladowego orła. Generalnie jednak nasi liberałowie zawsze lepiej czuli się raczej w kulturze stadionowej (słynne „haratanie gały”), niż w kulturze wysokiej, z którą kontakt (przynajmniej w wymiarze publicznym) ograniczał się zwykle do stawiania nowych kubatur, za pieniądze unijne, które i tak były przecież do wydania.
No więc bierzmy tę kasę z wstrętem. Za czas jakiś prawie nikt nie będzie pamiętać, czy dany władca był mądry, czy wręcz przeciwnie. Zaś dzieła zostaną.
Z tym zarzuconym „haczykiem” to była tyleż ironia, co autoironia…
https://www.carnegiehall.org/Calendar/2018/02/21/IGNACY-PADEREWSKI-GALA-MAESTRO-RETURNS-TO-CARNEGIE-HALL
Na marginesie, Kennera trochę „podkolorowano”…
Akurat ten, który był słynny z „haratania gały”, lubi też muzykę barokową 🙂
Ale faktem jest, że tak jak od wielu już lat mawiałam: PO nie miało pomysłu na kulturę (minister Zdrojewski nie był dobrym ministrem), PiS ma, tylko zły. Jak ze wszystkim.
Kasa to nie wszystko, choć jest oczywiście ważna. Ale chyba ważniejsze jest, w jakiej atmosferze tworzy się kulturę.
„Akurat ten, który był słynny z „haratania gały”, lubi też muzykę barokową”
——————
Jest to bardzo niszowa wiedza. Ja słyszałem o układaniu albumów gdańskich, ale to jednak oczko niżej.
PO niejako wstydziła się kultury, a jej „polityczni politycy” (prezydent i minister kultury „uświetnianie” mają w prerogatywach) bardzo dbali, żeby nie zostać sfotografowanymi w galerii sztuki czy z książką w ręku, bo to mogłoby nadwątlić ich łączność z ludem. Populizm w czystej postaci.
Może niszowa, ale prawdziwa 🙂 Ja mogę naprawdę poświadczyć o tej muzyce barokowej – mój gdański znajomy, który jest kumplem DT i wielkim melomanem, opowiadał mi, że osobiście puszczał mu Wszystkie poranki świata i DT zakochał się w tym filmie, jak wielu innych, w konsekwencji chętnie słuchał baroku. Ale z płyt. Raz tylko spotkałam go na koncercie. Kiedyś nawet wybierał się na recital Savalla na Actus Humanus – miał wpaść na weekend w rodzinne strony – ale w końcu czas mu nie pozwolił.
Myślę, że PO miała inną przypadłość, jeśli chodzi o kulturę. Jako wyznawcy liberalizmu uznawali, że należy sobie dawać radę samemu i kultura też może. Jest to oczywiście „mylny błąd” i również pewien rodzaj populizmu, ale inny.
Ponadto to, że się wstydzili kultury, to akurat nieprawda. Prezydent Komorowski z małżonką (właściwie ona była tu głównym motorem) chętnie i często organizowali wydarzenia kulturalne i w Pałacu Prezydenckim, i w Belwederze. Znam poszczególnych polityków PO, którzy są wielkimi melomanami (np. Hanna Suchocka – wielbicielka opery, Michał Boni – regularny swego czasu bywalec FN; po drugiej stronie też znam, żeby nie było). Zdrojewski był szczególnym przypadkiem. We Wrocławiu jako prezydent bardzo uczęszczał (np. nie opuszczał co ważniejszych koncertów Wratislavii), w Warszawie jako minister – mniej.
Byłem na miejscu. Muszę zgodzić się z gospodynią bloga, że samo dzieło – jednoaktowa śpiewogra – nie wytrzymuje próby czasu i zostanie odsiana na sitach historii sztuki nie jako ziarno. Ale w całości inscenizacja bardzo udana, sympatyczna. Miło spędziłem sobotni wieczór. Specjalne podziękowania dla orkiestry oraz dla odtwórcy roli Apellesa ma których spada największa praca.
Pierwszy raz miałem okazje a nawet zaszczyt przebywać we wnętrzach teatru w Starej Pomaranczarni. To świetne miejsce dla kontynuacji spuścizny po sp dyrektorze Sutkowskim. Podziękowania dla personelu miejsca za profesjonalna obsługę. Miejsce wystawienia dzieła ma wpływ na jego odbiór.